Przybic Piatki
Przybic Piatki читать книгу онлайн
Co czeka Stephanie?- wuj Fred znikn?? bez ?ladu- w torbie na ?mieci znajduje si? cia?o- po mie?cie goni j? paskudny bukmacher- babcia Mazurowa chce pos?u?y? si? paralizatorem- Stephanie mo?e korzysta? z wozu tylko przez czterdzie?ci osiem godzin- dwaj m??czy?ni pr?buj? zaci?gn?? j? do ???ka- nie ma odpowiedniej kiecki na mafijne wesele- jest jeszcze ma?y w?ciek?y cz?owieczek, kt?ry nie chce wynie?? si? z jej mieszkania…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Nie martwiło cię, że możesz prowadzić trefny wóz?
– Komandos nie dałby mi trefnego wozu.
– Komandos dałby trefny wóz własnej matce – odparł Morelli. – Jak myślisz, skąd on bierze te wszystkie samochody, które potem rozdaje? Wyciąga je z cylindra?
– Jestem pewna, że da się to jakoś wytłumaczyć.
– Na przykład?
– Na przykład nie wiem. Poza tym w tej chwili interesują mnie bardziej inne rzeczy. Jak choćby to, dlaczego mój wóz eksplodował.
– Dobre pytanie. Nie sądzę, by spowodowała to ta śmieciarka, która otarła ci karoserię. Gdybyś była zwyczajną obywatelką, miałbym kłopoty z wyjaśnieniem tego faktu. Ale ponieważ ty to ty… myślę, że ktoś podłożył bombę.
– Dlaczego trwało to tak długo? Dlaczego nie eksplodowała, kiedy uruchomiłam silnik?
– Spytałem Murphy'ego. To ekspert od materiałów wybuchowych. Sądzi, że mogła mieć zapalnik czasowy, więc eksplodowałaby na ulicy, a nie na parkingu.
– To może podłożył ją ktoś z firmy śmieciarskiej, ktoś, kto nie chciał, by wybuchła w pobliżu biura?
– Szukaliśmy Stempera, ale nigdzie go nie ma.
– Sprawdziłeś jego wóz?
– Wciąż tu stoi.
– Żartujesz sobie ze mnie? Facet zniknął? Tak po prostu?
Morelli wzruszył ramionami.
– To jeszcze niczego nie dowodzi. Mógł pójść na drinka z przyjacielem. Albo miał dość czekania, aż uprzątną parking, i wrócił do domu.
– Ale zamierzacie go odnaleźć?
– Zgadza się.
– I nie dotarł jeszcze do domu?
– Jeszcze nie.
– Mam pewną teorię. Morelli uśmiechnął się.
– Uwielbiam to.
– Myślę, że Lipinski podkradał forsę. Może Martha Deeter też w tym brała udział, a może to odkryła albo po prostu mu przeszkadzała. Tak czy owak, Lipinski zgarniał chyba coś dla siebie.
Pokazałam Morellemu czeki i opowiedziałam o banku.
– I uważasz, że ten drugi facet, John Curly, też zgarniał forsę?
– Są podobieństwa.
– A Fred zniknął, bo robił za dużo hałasu?
– Nawet więcej.
Opowiedziałam mu o ulotce reklamowej z Megapo-tworem w worku, o Laurze Lipinski, w końcu o Fredzie i liściach.
– Nie podoba mi się ten obrazek – oświadczył Morelli. – Wolałbym wiedzieć o tym wszystkim wcześniej.
– Dopiero teraz poskładałam wszystko do kupy.
– I zdążyłaś przede mną. Byłem naprawdę głupi. Opowiedz mi o tym lipnym bukmacherze.
– Mokrym.
– Tak. Jak go zwał, tak go zwał. Uniosłam zdziwiona brwi.
– Myślałam, że pracujecie razem.
– Jak on wygląda?
– Jak hydrant z brwiami. Mniej więcej mojego wzrostu. Brązowe włosy. Długie. Łysieje na czole. Wygląda jak facet z ulicy. Porusza się i gada jak gliniarz. Lubi piwo. Coronę.
– Znam go, choć trudno powiedzieć, żebym z nim pracował. On działa w pojedynkę.
– Przypuszczam, że nie chcesz podzielić się ze mną tym, co wiesz?
– Nie mogę. Błędna odpowiedź.
– No dobra, powiem wprost – odparłam. – Jakiś federalny łazi za mną od wielu dni, koczuje na moim progu, włamuje się do mojego mieszkania, a ty uważasz, że to w porządku?
– Nie, wcale tak nie uważam. Myślę, że powinno mu się za to dokopać. Nie wiedziałem, że to robi, i możesz być pewna, że zamierzam położyć temu kres. Tyle że nie mogę ci powiedzieć, o co w tej chwili chodzi. Ale mogę powiedzieć ci coś innego - żebyś się wycofała. Odtąd my zajmujemy się tą sprawą. Najwyraźniej zmierzamy w tym samym kierunku.
– Dlaczego to ja mam się wycofać?
– Ponieważ to ciebie chcą wysadzić w powietrze. Widziałaś, żeby mój samochód eksplodował?
– Dzień się jeszcze nie skończył. Odezwał się pager Morellego. Joe spojrzał na wyświetlacz i westchnął.
– Na mnie czas. Podwieźć cię do domu?
– Dzięki, ale muszę jeszcze zostać. Nie jestem pewna, co Komandos zechce zrobić z porschem.
– Niedługo będziemy musieli o nim pomówić – zauważył Morelli.
O rany. Umieram z niecierpliwości.
Morelli obszedł podnośnik i wsiadł do zakurzonego forda śliwkowego koloru. To był bez wątpienia wóz firmowy. Joe uruchomił go i wyjechał z placu.
Skupiłam uwagę na operatorze podnośnika. Manewrował ramieniem dźwigu nad ciężarówką. Zamocowano linę i śmieciarka powędrowała wolno do góry, odsłaniając resztki porsche.
Zauważyłam coś czarnego za podnośnikiem. Mercedes Komandosa.
– W samą porę – powiedziałam, kiedy się zbliżył. Spojrzał na wbity w asfalt, płaski i popalony kawałek metalu.
– To porsche – wyjaśniłam. – Eksplodował, a wtedy śmieciarka przewróciła się na bok i przygniotła go.
– Najbardziej podoba mi się fragment dotyczący śmieciarki.
– Bałam się, że będziesz wściekły.
– O samochody nietrudno, dziecinko. Gorzej z ludźmi. Nic ci się nie stało?
– Nie, miałam szczęście. Chciałam tylko zobaczyć, co zrobisz z porschem.
– Niewiele da się zrobić z tym poległym żołnierzem -odparł. – Chyba go tu zostawimy.
– To był świetny wóz.
Komandos obrzucił wrak ostatnim spojrzeniem.
– Bardziej przydałby ci się transporter opancerzony -orzekł, prowadząc mnie do mercedesa.
Paliły się już uliczne latarnie, kiedy minęliśmy Broad. Mrok się pogłębiał. Komandos pojechał wzdłuż Roebling i zatrzymał się przed Rossinim.
– Muszę się tu spotkać za kilka minut z pewnym facetem. Wejdź ze mną i zamów sobie drinka. Jak skończę, możemy zjeść wczesną kolację. Nie będę długo zajęty.
– Branża łowcy nagród?
– Nieruchomości – skorygował Komandos. – Spotykam się z moim prawnikiem. Ma dla mnie dokumenty do podpisania.
– Kupujesz dom? Otworzył mi drzwi.
– Biurowiec w Bostonie.
Rossini to znakomita restauracja w Burg. Sympatyczna mieszanka – elegancka przytulność, lniane obrusy, serwetki i jedzenie najwyższej klasy. W głębi sali, przy niewielkim dębowym barze, stało kilku mężczyzn w garniturach. Parę stolików było już zajętych. Wiedziałam, że za pół godziny zrobi się tu tłoczno.
Komandos zaprowadził mnie do baru i przedstawił swojemu prawnikowi.
– Stephanie Plum – powtórzył adwokat. – Wyglądasz znajomo.
– Nie zamierzałam spalić domu pogrzebowego – zastrzegłam się. – To był wypadek. Pokręcił głową.
– Nie, to nie to. – Nagle się uśmiechnął. – Mam. Byłaś zamężna z Dickiem Orrem. Pracował u nas krótko.
– Wszystko, co robił Dick, trwało krótko – zauważyłam. Zwłaszcza nasze małżeństwo. Świnia.
Dwadzieścia minut później Komandos skończył załatwiać interesy, a jego prawnik dopił drinka i wyszedł, ruszyliśmy więc do stolika. Komandos był tego dnia czarny. Czarny T-shirt, czarne spodnie, czarne buty i czarna żeglarska kurtka. Nie zdjął jej i wszyscy obecni wiedzieli dlaczego. Komandos nie należał do ludzi, którzy zostawiają broń w schowku obok kierownicy.
Złożyliśmy zamówienie i mój mentor odchylił się na swoim krześle.
– Nigdy nie mówisz o swoim małżeństwie.
– Ty nie mówisz o niczym. Uśmiechnął się.
– Dyskrecja.
– Byłeś kiedykolwiek żonaty?
– Dawno temu.
Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi.
– Dzieci?
Przyglądał mi się całą minutę, nim odparł:
– Mam córkę. Dziewięć lat. Mieszka z matką na Florydzie.
– Widujesz ją?
– Kiedy jestem w tamtych stronach.
Kim był ten człowiek? Posiadał na własność biurowce w Bostonie. I był ojcem dziewięcioletniej dziewczynki. Z trudem dopasowałam tę wiedzę do mojego obrazu Komandosa – handlarza bronią – łowcy nagród.
– Opowiedz mi o bombie – zmienił temat. – Odnoszę wrażenie, że mam braki w informacjach na temat twojego życia.
Przedstawiłam mu swoją teorię.
Wciąż siedział w swobodnej pozie, ale jego usta zacisnęły się groźnie.
– Bomby to nic dobrego, dziecinko. Są naprawdę paskudne. Mogą zatruć życie.
– Masz jakieś propozycje?
– Owszem. Zastanawiałaś się kiedyś nad wakacjami? Zmarszczyłam nos.
– Nie stać mnie na wakacje.
– Dam ci zaliczkę za usługi. Poczułam rumieniec na twarzy.
– Co się tyczy tych usług… Zniżył głos:
– Nie płacę za usługi, które masz na myśli.