Panna Nikt
Panna Nikt читать книгу онлайн
Ksi??ka zaczyna si? od pierwszego krwi p?ynienia, ale seksu w niej niezbyt du?o, du?o natomiast nami?tno?ci, pot??nych i niszcz?cych. Bo wcale nie potrzeba szekspirowskich kr?l?w, w?adczy? ze sztyletem i r?kami we krwi, zazdrosnych dusicieli, ?eby takie nami?tno?ci pokazywa?, wystarczy podstaw?wka w niedu?ym mie?cie i kilka dziewcz?tek. Zreszt? wiadomo, ?e z si?? m?odocianych uczu? ?adne p??niejsze ?ary nie mog? si? r?wna?, ?e to w?a?nie jest wiek przysi?g, rozczarowa?, rozpaczy i dramat?w.
W?a?ciwie to nie tyle trzy bohaterki, ile jedna, dwa razy pogr??ona w zakochaniu i nie rozumiej?ca, co si? z ni? dzieje. Inaczej mo?na to uj?? jako perypetie zamaskowane urokiem i s?odycz?. Bo utw?r ten jest i powie?ci?, i ?redniowiecznym moralitetem, ognie piekielne buchaj? co chwila z gruntu wstrz?sanego podziemnym dr?eniem, szybuj? w powietrzu demony i odprawiaj? ca?e przedstawienia w snach. Czes?aw Mi?osz
Legendarna PANNA NIKT, debiut powie?ciowy Tomka Tryzny, scenarzysty i re?ysera filmowego, ukaza?a si? w w roku 1994. Wysoko oceniona przez Czes?awa Mi?osza, przeniesiona na ekran przez Andrzeja Wajd?, wesz?a na listy bestseller?w w Polsce, Holandii, Belgii i Niemczech. Przet?umaczona na 14 j?zyk?w zosta?a wydana w ca?ej zachodniej Europie, Skandynawii, na Wyspach Brytyjskich, w USA, Kanadzie, Nowej Zelandii, Australii, Brazylii.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
KSIĘGA DRUGA
Dwa dni nie było mnie w szkole. Trzeciego dnia przychodzę z zaświadczeniem wypisanym własnoręcznie przez moją mamusię, że: „córka Maria Kawczak bardzo źle się czuła w związku ze swoim zdrowiem, z poważaniem, Sława Kawczak”.
Bo moja mamusia Sława ma na imię.
Pilnowałam, by żadnego błędu nie zrobiła, ale były tylko cztery wyrazy, w których można było go zrobić, więc konsultacje przeszły bez używania słownika ortografii.
Siedzę w ławce sama. Kasi oczywiście nie ma w szkole. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem, że już nie przyjdzie ani razu przez te kilkanaście dni które zostały do końca i nawet po świadectwo ukończenia szkoły podstawowej przyśle swoją mamę, a może pannę Zenobię.
Zresztą… co mnie to obchodzi.
Na dużej przerwie podchodzi do mnie Ewa Bogdaj i pyta, co się dzieje z Kasią. Mówię, że jest chora.
– To wiem. Wczoraj była jej mama, przyniosła zwolnienie, widziałam, jak rozmawiała z panią Turską. Ale na co jest chora?
– Jeszcze nie wiadomo – mówię. – To coś bardzo skomplikowanego.
– Wyobrażam sobie – mówi Ewa, uśmiechając się prawie że niezauważalnie. – Bo wiesz… bardzo się o nią martwię.
I zakłada rękę za szyję. Zawsze mi się podobał ten jej gest.
– A może wolałabyś, żeby umarła? – pytam.
– Ty coś sobie ubzdurałaś na mój temat – mówi Ewa. – A ja wcale nie jestem taka, jak myślisz.
– Skąd wiesz, co myślę? – pytam i leciutko się uśmiecham uśmiechem lustrzanym do jej wcześniejszego uśmiechu.
– A co myślisz?
– Może to samo, co ty…
– Tak? Bo ja właśnie myślałam, że jesteś bardzo fajna.
– To dziwne – mówię. – Bo ja właśnie myślałam, że jesteś bardzo fajna.
Ewa wybucha śmiechem.
– To wychodzi na to, że obie jesteśmy fajne – mówi.
– To wychodzi na to, że obie jesteśmy fajne – powtarzam. Ewa spogląda na mnie podejrzliwie.
– Bawisz się w papugę?
– Bawisz się w papugę? – powtarzam. Ewa poważnieje. Zagryza dolną wargę. Nic nie mówi. Ja też zagryzam dolną wargę, też nic nie mówię. Wydymam usta identycznie jak ona. No i która z nas jest która? W tym momencie zaskakuje nas dzwonek. Korytarze pustoszeją. Tylko my dwie tu stoimy naprzeciwko siebie.
Jak to się skończy?
Nijak. Ewa wzrusza ramionami i odchodzi. Jest już w połowie korytarza, gdy rozlega się głośny gwizd. To ja gwizdnęłam. Ewa przystaje, odwraca się do mnie. Patrzy na mnie z daleka. Uśmiecham się. I ona też się uśmiecha. Niepewnym, speszonym uśmiechem. To ma być ta Ewka Bogdaj, której tak się zawsze bałam?
Wybucham głośnym śmiechem, mój śmiech pracuje na wzmacniaczu echa.
Ewa znika w drzwiach klasy.
Stoję tu sama i zewsząd otacza mnie przezroczyste powietrze. Na lekcji fizyki poczułam na sobie jej spojrzenie. Odwróciłam się, umknęła oczami.
Idę ulicą Marii Konopnickiej. Słyszę gwizd. Patrzę, a to ona.
Siedzi na swoim wielkim, czarnym motorze po drugiej stronie jezdni i macha na mnie.
Podchodzę.
– Zawiozę cię do domu – mówi. – Chcesz? – Chętnie. Sadowię się z tyłu za nią, szukam oparcia dla nóg. A ona: – Obejmij mnie mocno, na zakrętach przechylaj się razem ze mną, a jak będę za szybko jechała, to ukłuj mnie brodą w plecy. To na ogół skutkuje. Ruszamy z hałasem.
Już nas tam nie ma.
Uliczka jedna, druga… i już rynek.
Ewa zatrzymuje motocykl przed bramą Kasi.
– Ja tu przecież nie mieszkam – mówię. Ewa zeskakuje z siodełka, stawia motocykl na widełkach.
– Wiem. Ale na pewno chciałabyś zobaczyć, co u panny Katarzyny Bogdańskiej.
– Fajno, dziękuję. To – cześć.
– Poczekam tu na ciebie.
– To może długo potrwać, może do wieczora… nie wiem. – Nic nie szkodzi. I tak nie mam nic do roboty. Obiecałam, że cię odwiozę do domu.
– Poradzę sobie. Jakiś mądry człowiek wymyślił autobusy.
– Nie był taki mądry jak ten, co wymyślił motocykl – odpowiada z uśmiechem. – Poczekam.
– Dobrze, wrócę za pół godziny – mówię. – To na razie.
I wchodzę do bramy.
Idę schodami do góry.
Już drugie piętro, ale przecież nie nacisnę dzwonka. Trzecie piętro i czwarte. Na dach wychodzę.
Dach jest płaski tutaj. To taki duży taras otoczony kamienną balustradą. Kiedyś tu byłam. Zrobiłyśmy raz z Kasią dwadzieścia samolotów z papieru każda po dziesięć, i urządziłyśmy zawody.
Samoloty krążyły nad rynkiem. Aż trzy wpadły do tego samego otwartego okna po drugiej stronie rynku. Wszystkie trzy były moje.
A Kasi jeden pojechał na odkrytej przyczepie ciężarówki. Inny wzniósł się wysoko i zginął nam z oczu w chmurach. Żaden nie traf ił do tego okna, gdzie były trzy moje.
Później wracałam do domu i widziałam dzieci, bawiące się naszymi samolotami. I byłam bardzo szczęśliwa, że się nie zmarnowały, że jeszcze latają, i że może nawet znajdzie się wśród nich taki, który będzie latał jeszcze jutro i pojutrze.
Podchodzę do balustrady i patrzę w dół, na Ewę, taką stąd malutką przy swoim malutkim motorze. Mija pół godziny, mija czterdzieści minut, ona nie odjeżdża.
Schodzę.
– Katarzyna umarła – mówię z grobową miną. Ewa. patrzy na mnie. Jej oczy nieruchome jak u lalki. Jej rozchylone usta zamrożone w pół słowa.
Ojej, co to się stało? Gdzie się podziała Ewa? O, u moich stóp leży.
– Proszę pana – mówię – tu dziewczynka zemdlała.
Pan bierze ją na ręce, niesie do fontanny. Ja idę za nim. Już całe zbiegowisko przy nas. Chlapnęłam jej wodą w twarz. Otwiera oczy.
Siada na murku i brzegiem bawełnianej koszulki ociera twarz z wody.
Już się wszyscy rozeszli. Ewka jakaś niemrawa, muszę ją znów rozruszać.
– Uwierzyłaś? – pytam.
Podnosi na mnie swoje oczyska. Białka w nich białe, aż niebieskie, źrenice czarne, aż granatowe. Chyba się pomyliłam, to jakaś zwyczajna, dobra dziewczynka.
– U Katarzyny wszystko w porządku – mówię. – Pojechała do babci, do Sobótki.
Ewa wciąga głęboko powietrze. Jej buzia ożyła.
– Nieźle mnie wpuściłaś – mówi. – Masz fantastyczne żarty.
– To taka zabawa, nazywa się „naciskanie klawiszy”, Spodobała ci się?
– Bardzo. Musisz mnie tego nauczyć. Pstrykam palcami.
– Już umiesz.
Nie minęło pięć minut, a jesteśmy już na mojej ulicy. Autobus wlecze się pół godziny.
– To mój blok – mówię. Ewa hamuje, podjeżdża pod bramę. Zsiadam. A Ewa:
– Jeśli masz trochę czasu… mogłybyśmy jeszcze pojeździć. Pewno, że mam czas. Mam go bardzo dużo. Przecież teraz jestem na próbie do akademii, a potem będę doglądała chorej Kasi.
– Mam – mówię.
– A nie boisz się jechać ze mną?
– Dlaczego?
– Nie za szybko jeżdżę?
– Właśnie chciałam się ciebie zapytać, czemu tak się powoli wlokłaś.
– Ty wiesz chociaż co to za motocykl? Popatrz.
Ewa pokazuje palcem złote litery na błyszczącym, czarnym baku. „YAMAHA”. No proszę, jak to wszystko ładnie idzie parami. Fontanna błyszcząca w słońcu też już dwa razy była. Niech się jeszcze tylko pokruszy druga lodowa chmura i będzie można powoli zamykać sklep.
– Jamaha – czytam głośno. – Czy to po japońsku znaczy „żółw”?
– Pożałujesz – mówi Ewa i zsuwa na oczy ciemne okulary w gumowych oprawkach. – Wsiadaj!
Wsiadam, obejmuję ją mocno. Czuję pod palcami jej żebra i delikatne bicie jej serca, zagłuszone po chwili wibracją motoru.
Wolniutko dojeżdżamy do ulicy Wrocławskiej. Nagle Ewa podkręca gaz i zaczyna się wygłupiać między sznurami pojazdów, sunących w przeciwne strony.
Już Wałbrzych daleko za nami. Lecimy z jazgotem silnika i nawet nie wiem, czy jeszcze mamy szosę pod kołami, czy już lecimy w powietrzu ponad nią. Ogłuszona i ślepa, przytulam się do czarnej skóry Ewy kurteczki.
Drzewa migają jak sztachety parkanu.
Eksplodują z hałasem samochody tryskające z przeciwka.
Och, żeby już. Już, teraz, żeby już.
Trach i już!
Żeby już tam być!
Co się dzieje… ona zwalnia, hamuje. Stajemy na poboczu drogi.
Widzę dwa anioły w mundurach, w białych czapkach, w groźnych minach, które milicjanci na służbie noszą na twarzy, zapięte na pasek pod brodą…
– No, szanowne panie, koniec jazdy.
Schodzimy. Ewa zwalnia zatrzask podpórki. Anioły podchodzą bliżej. Jeden to blondyn z jasnym wąsem, drugi brunet z wąsem ciemnym.
– Poczekajcie chłopaki, niech odsapnę – mówi ze śmiechem Ewa Wyciąga z kieszeni kartonik w okładce. Podaje brunetowi. Ten czyta podnosi na nią wzrok.
– Nieładnie, pani Zdzisławo – mówi. Za takie rzeczy zabieramy pojazd.
– Jakie rzeczy, jakie rzeczy? – pyta Ewa słodziutko.
– Sto pięćdziesiąt na godzinę i brak kasków. To są właśnie takie rzeczy.
Panowie mają chyba popsuty radar – śmieje się Ewa. Zdejmuje ciemne okulary. Strzela oczami to na jednego, to na drugiego.
– Skąd się tu panowie wzięli, że ja panów nie znam?
– Na kolegium lepiej nas pani pozna – mówi blondyn.
– Ach, panowie milicjanci nawet jak żartują, to nie żartują – szczebiocze Ewa.
– Pani pozwoli kluczyk – mówi brunet. – Kochani, sekundeczka, dajcie mi się skupić – woła Ewa wyciągając kluczyk z motoru. Blondyn wyciąga rękę, Ewa odskakuje do tyłu.
– Zaraz, zaraz, muszę się z nim czule pożegnać – mówi i całuje kluczyk. Wrzuca go do górnej kieszeni kurtki. Kładzie tam obie dłonie, co wygląda tak, jakby trzymała je na sercu, i mówi żałośnie, ale z kokieterią:
– Ojej, panowie, może da się coś zrobić?… Mój mąż mnie zabije. Jest daltonistą, muszę go wszędzie wozić jego samochodem. A za takie głupstwo mogą mi zabrać prawo jazdy.
– Pani da ten kluczyk – mówi brunet. Ewa wydyma usteczka.
– Chłopaki, miejcie litość nad staruszką w ciąży. Milicjanci śmieją się.
– Nich się panie nie martwią – mówi blondyn. – Podwiozę na komendę samochodem, a kolega wypróbuje motor.
– Trudno – mówi Ewa. Grzebie w kieszeni, wyciąga kluczyk. Podaje go blondynowi. On zaciska dłoń, Ewa cofa rękę. Patrzę… ona dalej ma ten kluczyk. To co trzyma blondyn? Brunet podchodzi do niego, wyciąga rękę.
– Dawaj – mówi – jeszcze takim nie jechałem.