Pornografia
Pornografia читать книгу онлайн
Pornografia jest dzie?em wielkim. ?adna lektura ani ?adna interpretacja nie jest w stanie wyczerpa? jej sens?w, stanowi tylko form? zbli?enia, form? wydobycia tych znacze?, uj??, symboli, kt?re wydaj? si? najdono?lejsze. Wielkie dzie?o przerasta bowiem to, co jest w stanie o nim powiedzie? czytelnik i interpretator gdyby tego nie czyni?o, nie by?oby wielkim dzie?em. A Gombrowiczowska Pornografia jest nim niew?tpliwie. z pos?owia Micha?a G?owi?skiegoNa podstawie powie?ci Witolda Gombrowicza powsta? film w re?yserii Jana Jakuba Kolskiego.Chcia?em by? wierny ksi??ce, szed?em za literkami. Bez rezultatu. Gombrowicz nie jest filmowy. Ale kiedy zdoby?em si? na bezczelno?? wobec autora, ta powie?? zacz??a si? przede mn? otwiera? jak ?ywy cz?owiek. (Jan Jakub Kolski)
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Hipolit wstał. Panowie, no, jak to zrobimy? Kto? Wyciągnął cztery zapałki i ukręcił jednej główkę. Spojrzałem na Fryderyka – oczekiwałem jakiegoś znaku -
czy wyjawić moją rozmowę nocną z Siemianem? Ale on był okropnie blady. Przełknął ślinę.
– Przepraszam – rzekł. – Nie wiem czy…
– Co? – zapytał Hipolit.
– Śmierć – powiedział krótko Fryderyk. Patrzył w bok. Z-a-b-i-ć go?
– A co? Jest przecie rozkaz.
_ Z-a-b-i-ć – powtórzył. Na nikogo nie patrzył. Był sam na sam z tym słowem.
Nikogo – tylko on i z-a-b-i-ć. Nie mogła kłaniać kredowa bladość jego, pochodząca stąd że on wiedział co znaczy zabić. Wiedział – w tej chwili – ^0 cna _ ja… tego… nie… – rzekł i strzepnął jakoś palcami w bok, w bok, w bok, gdzieś za siebie… Wtem zwrócił twarz w stronę Wacława.
I było to jak gdyby pojawił się adres na bladości jego – zanim się odezwał wiedziałem już z całą pewnością, że się nie załamał, a tylko wciąż kieruje wypadkami, manewruje – nie tracąc z oczu Heni i Karola – w ich kierunku! Więc co? Bał się? Czy za nimi się uganiał?
– Pan także nie! – zwrócił się wprost do Wacława.
– Ja?
– Jak pan to zrobi… nożem – bo to nożem trzeba – nie z rewolweru, za głośno -
jak pan to nożem, jeśli panu matkę niedawno też nożem?… Pan? Pan, ze swoją matką i katolik? Ja się pytam! Jak pan się urządzi, żeby to zrobić?
Wikłał się w słowach, ale były one przeżyte do gruntu, poparte twarzą, która krzycząc „nie" wlepiała się w twarz Wacława. Niewątpliwie – „wiedział co mówił".
Wiedział co znaczy „zabić" i był u kresu wytrzymałości, nie mogący sprostać…
Nie, to nie była gra, ani taktyka, on w tym momencie był prawdziwy!
– Pan dezerteruje? – odezwał się chłodno Hipolit.
W odpowiedzi uśmiechnął się bezradnie i głupio.
Wacław przełknął ślinę, jakby zmuszano go do zjedzenia czegoś niejadalnego.
Przypuszczam, że on dotąd podchodzi! do tego, jak ja, czyli w trybie wojennym, to zabicie było dla mego jednym z wielu, jednym więcej – odrażające, ale przecież zwyczajne i konieczne nawet, i nieuniknione – aż tu wydobyto mu je z ilości i umieszczono osobno, jako niezmierne Zabicie same w sobie! On także zbladł. A. do tego matka! I nóż! Nóż identyczny z tym którym jemu matkę…
zabijałby więc nożem wydobytym z matki, wymierzyłby to samo pchnięcie i ten sam czyn powtórzyłby na ciele Siemia- na… Lecz być może pod jego czołem napiętym zmarszczkami matka zmieszała mu się z Heńką i nie matka, a właśnie Heńka stała się decydująca. Musiał zobaczyć siebie w roli Skuziaka zadającego cios… lecz wtedy jakże ostać się wobec Heni z Karolem, jak oprzeć się ich zespoleniu, Heni w ujęciu (chłopca), Heni zniedoroślałej w jego ramionach, Heni bezczelnie schłopakowaconej?… Zabić Siemiana, jak Skuziak _ ależ wtedy kimże się stanie? Skuziakiem? Co przeciwstawi tamtej sile – nieletniej? Gdyby Fryderyk nie był wyodrębnił i wyolbrzymił Zabicia… ale teraz to już było Zabicie i ten cios nożem godził w jego własną godność, honor, cnotę, we wszystko czym walczył ze Skuziakiem o matkę, z Karolem o Henię.
To chyba sprawiło, że, zwróciwszy się do Hipolita, zameldował tępo, jakby stwierdzając coś już wiadomego:
– Ja tego nie mogę…
Fryderyk zagadnął mnie prawie triumfalnie, tonem który dyktował odpowiedź:
– A pan? Pan zabije?
Ha! Co? Więc tylko taktyka! Do czegoś zmierzał udając strach, zmuszając nas do odmowy. Niepojęte: ten strach jego, blady, spotniały, drżący, tak ostateczny w nim, był tylko koniem na którym on galopował… do młodych kolan i rąk!
Posługiwał się swoim przerażeniem w celach erotycznych! Szczyt szalbierstwa, niewiarygodna nikczemność, coś nie do przyjęcia i nie do zniesienia! Siebie on jak konia swego traktował! Lecz pęd jego mnie porwał i poczułem, że z nim razem muszę galopować. I zresztą nie chciałem, rzecz jasna, zabijać. Byłem szczęśliwy, że wolno mi się wykręcić od tego – już pękła nasza dyscyplina i jednolitość.
Odpowiedziałem: -
Nie.
– Bajzel – zareplikowal ordynarnie Hipolit. – Dość zawracania głowy. W takim razie ja sam załatwię. Bez pomocy.
– Pan? – powiedział Fryderyk. – Pan?
– Ja.
– Nie.
•'••„,., •.:•• – • – -;-'-…, w. •
_ Dlaczego?
– Nnnie…-
_ panje _ powiedział Hipolit – niech się pan zastanowi.
Przecie nie można być świnią. Trzeba mieć trochę poczucia obowiązku. To jest obowiązek, panie! To jest służba!
_ pan chce z poczucia obowiązku za-bi-jać niewinnego człowieka?
_ To jest rozkaz. Myśmy otrzymali rozkaz. To akcja, panie! Ja nie będę się wyłamywał z szeregu, wszyscy muszą razem. Tak trzeba! To jest odpowiedzialność!
Co pan chce? Żeby go wypuścić żywcem?
_ To niemożliwe – zgodził się Fryderyk. – Wiem, to niemożliwe.
Hipolit wybałuszył oczy. Czy spodziewał się, że Fryderyk odpowie: „tak, wypuśćcie go"? Na to liczył? Jeśli taką żywił skrytą nadzieję, ta odpowiedź Fryderyka odcinała odwrót.
– Więc czego pan chce?
– Ja wiem, naturalnie… konieczność… obowiązek… rozkaz… Nie można nie…
Ale przecie pan mnie… Pan nie będzie za-rzy-nał… Pan nniee… Pan nie może!
Hipolit, natknąwszy się na to „nniee" skromne, wyszeptane – usiadł. To „nniee"
wiedziało co znaczy zabić – i ta wiedza, teraz, kierowała się wprost na niego piętrząc olbrzymią trudność. Zamknięty w cielsku spoglądał na nas, jak przez oKno, wytrzeszczony. „Zwyczajne" zlikwidowanie Siemiana;uż nie wchodziło w rachubę po naszych trzech odmowach, pełnych abominacji. To stało się wstrętne pod naciskiem naszego obrzydzenia. I już nie mógł pozwolić sobie na płytkość.
Nie będąc osobą zbyt głęboką, ani przenikliwą, był jednak człowiekiem pewnego środowiska, pewnej sfery, i gdy my staliśmy się głębocy, on nie mógł pozostać płytki, ze względów jPo prostu towarzyskich. W pewnych razach nie można być „mniej głębokim", podobnie jak nie można być „mniej subtelnym, to dyskwalifikuje towarzysko. Tak to konwenans muszał go do głębi, do wyczerpania wraz z nami treści wyrazu „zabić", ujrzał to, jak myśmy ujrzeli – jako okropność.
211 się, jak my, bezsilny. Mordować kogoś własnymi rękami? Nie, nie, nie! Ale w takim razie pozostawało tylw „nie zabijać" – „nie zabijać" oznaczało wszakże wyłamać; się, zdradzić, stchórzyć, nie spełnić zadania! Rozłożył ręce Był pomiędzy dwiema obrzydliwościami – i jedna z nich musiała stać się jego obrzydliwością.
– No to co? – zapytał.
– Niech Karol to załatwi.
Karol! Oto do czego zmierzał przez cały czas – ten lis! Ten chytrus! Dosiadając siebie, jak konia!
– Karol?
– Pewnie.'On to załatwi. Jak pan mu każe.
Mówił, jakby to było niezmiernie łatwe – cała trudność mu się ulotniła. Jakby chodziło o załatwienie przez Karola sprawunku w Ostrowcu. Nie wiadomo dlaczego ta zmiana tonu wydawała się poniekąd uzasadniona. Hipolit zawahał się.
– Mamy na niego to zwalać?
– A na kogo? My tego nie zrobimy, to nie dla nas… a zrobić trzeba, nie ma rady! Pan mu powie. On zrobi, jeśli mu się powie. Dla niego to nie będzie problem. Dlaczegóżby nie miał zrobić? Niech pan mu każe.
– Pewnie że, jak każę, zrobi… Ale jakże tak? Co? To on niby… za nas?
Wacław wmieszał się nerwowo.
– Pan nie uwzględnia, że to jest ryzykowne… To jest odpowiedzialność. Nie można wyręczyć się nim, przerzucać na niego ryzyka, to niemożliwe! Tego się nie robi!
– Ryzyko możemy wziąć na siebie. Gdyby sprawa wyszła na jaw, powiemy, że my jesteśmy sprawcami. O co chodzi? O to tylko żeby ktoś za nas wziął nóż i ciachnął – to jemu pójdzie gładziej, niż nam.
– Ależ mówię panu, że nie mamy prawa posługiwać się nim dlatego tylko że ma szesnaście lat, pakować go w to… Wyręczać się…
Panika go ogarnęła. Karola pakować w mord, którego on nie był zdolny popełnić, Karola, wyzyskując jego młodość.
130 Karola – bo szczeniak… ależ to nie było w porządku i to OS:
h'ało go wobec chłopca… on zaś musiał być silny wobec "hłopca! Zaczął chodzić po pokoju. – To byłoby niemoral-c, _ wybuchnął ze złością i zaczerwienił się jak dotknięty najpoufalszych swoich wstydach. Hip natomiast oswajał się powoli z tą myślą.
– Możliwe… rzeczywiście najprostsze… Od odpowiedzialności nikt się nie uchyla. Chodzi o to tylko, żeby się nie zba-brać… samym faktem… To nie dla nas robota. To dla niego.
I uspokoił się, jakby pod dotknięciem różdżki czarodziej-skjej _ jakby na koniec nasunęło się jedyne naturalne rozwiązanie. Poznał, że to zgodne z porządkiem natury. On się nie uchylał. On był od wydawania rozkazów – Karol od wykonywania.
Odzyskał spokój i rozum. Stał się arystokratyczny.
– Że też mi to do głowy nie przyszło. Pewnie!
Dość szczególny, zaiste, widok: dwóch mężczyzn, jeden zawstydzony tym co drugiemu przywróciło godność. Owo „wyzyskiwanie nieletniego" jednego napełniało hańbą, a drugiego – dumą, i jak gdyby jeden stawał się od tego mniej męski, drugi bardziej męski. Ale Fryderyk – jakiż genialny! Że Karola zdołał wmieszać w to… że ku niemu zwichnął całą sprawę… dzięki czemu zamierzona śmierć rozgrzała się naraz i rozgorzała nie tylko Karolem, ale i Heńką, ich rękami, ich nogami – i trup projektowany zakwitnął wzbronioną, chtopięco-dziewczęcą, niezgrabną i szorstką zmysłowością. Wtargnęło gorąco – ta śmierć już stała się miłosna. I wszystko – ta śmierć, nasz strach, wstręt, nasza niemoc – po to tylko aby ręka młoda i zbyt młoda sięgnęła po nią… Już zagłębiałem się w to, nie jak w morderstwo, a jak w awanturę ich ciał niedorozwiniętych, głuchych. Rozkosz!
A jednocześnie była w tym zjadliwa ironia i nawet posmak klęski – że my, dorośli, uciekaliśmy się do pomocy młodzika, który mógł zrobić to, czego my nie mogliśmy – c/yzby to morderstwo było wiśnią na cienkiej gałęzi, dostępną jedynie lżejszemu?… Lekkość! Nagle w tym kierunku wszystko zaczęło przeć, Fryderyk, ja, Hipolit, jęliśmy dążyć do nie-etniego jak do sekretnej jakiejś alchemii odciążającej.