Trans-Atlantyk
Trans-Atlantyk читать книгу онлайн
Jedyny w swoim rodzaju utw?r-wyzwanie, utw?r-prowokacja, kapitalna rozprawa Gombrowicza z polsko?ci?, z podtrzymywanymi przez tradycj? stereotypami narodowymi. Genialny humor i cudowny j?zyk, zadziwiaj?ce wykorzystanie przez pisarza form gaw?dy szlacheckiej, nie milkn?ce pytania, kt?re w ka?dym pokoleniu powinni?my sobie zadawa?.
„Trans-Atlantyk”, wydany po raz pierwszy na emigracji (1953), do?? szybko doczeka? si? krajowej edycji. Do ksi?gar? powie?? wykl?tego przez komunistyczne w?adze Gombrowicza trafi?a ju? cztery lata po paryskiej premierze, na fali Pa?dziernika. Peerelowscy w?odarze liczyli mo?e, i? odbiorcy odczytaj? utw?r jako krytyk? Polski sanacyjnej, tym cenniejsz?, ze napisan? przez autora uznanego ju? przed wojn?, potomka szlacheckiego rodu i emigranta. Paradoksalnie, interpretacja „Trans-Atlantyku” jako satyry na II Rzeczpospolit? i apologi? narodowej zdrady zrobi?a spor? karier? w konserwatywnych kr?gach polskiej emigracji na Zachodzie i ?ci?gn??a na pisarza lawin? obelg.
Dzi? nikt nie widzi w „Trans-Atlantyku” pamfletu na mi?dzywojnie. Napisana stylizowanym barokowym j?zykiem, parodiuj?ca „Pana Tadeusza” powie?? uznawana jest w Polsce za rozrachunek z tradycj? narodow?; w ?wiecie czyta si? j? jako uniwersalny manifest wolno?ci, kierowany przeciwko wszelkim systemom opresji, z jak? spotykaj? si? w spo?ecze?stwie outsiderzy i „odmie?cy”.
W powie?ci system taki tworz? przedstawiciele polskiej emigracji, kt?rych u progu II wojny ?wiatowej bohater – pisarz z kraju – spotyka w Buenos Aires. Ich karykaturalne spory, uk?ady, spiski, rauty, polowania kojarz? sarmacki obyczaj z patriotycznym terrorem romantyk?w. Bohater-literat zostaje uwik?any w gierki argenty?skiego milionera, kt?ry dybie na wdzi?ki niewinnego m?odzie?ca Ignaca, syna majora Wojska Polskiego, wzorowego ?o?nierza, obywatela i patrioty. Lawiruje mi?dzy stronami, nie mog?c si? zdecydowa?, czyj? ostatecznie wzi?? stron?: „Ojczyzny” czy „Synczyzny”. Fina? intrygi b?dzie naprawd? zaskakuj?cy.
Wydawnictwo Literackie, Krak?w 2005 – Kolekcja Gazety Wyborczej
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Słysząc słowa te, które jak szalone w cichości nocnej ogrodu zabrzmiały, ja skoka dałem i krzakami do domu pobiegłem, a drzwi za sobą jak przed Morową Zarazą zawarłem. Boże miłosierny!
A toż ostrzec trzeba, żeby drzwi, okna zamykano, do broni, do broni! O, Piekielnicy! Ale co to, co to? Co to za głos, rozgłos? Dopiroż patrzę: tańczą wszystkie pary! Oj, dziś, dziś, dziś! Tańczy tyż Ignacy, z panną Tuśką tańczy, a już tak dziarsko i chwacko obraca, tak dzielnie wywija, że jemu dansyrka tylko w rękach furczy… aż dziwią się Starzy… aż mu poklask dają… Ale co Przytupnie, to ktoś mu tam Tupnie, a tyż co Podskoczy, to jemu kto Skoczy… i nie kto inny pewnie to był, tylko Horacjo, który pannę Muszkę wziął do tańca, a już tak szparko wywija, zawija, że mu dansyrka furczy, furczy, furczy! Więc tyż to we dwóch wybijają, przytupują, obracają, to w prawo w lewo Wywijają, aż panny jak frygi! Oj to tańcują, tańcują! I co lgnąc skoczy, Horacjo Podskoczy, co Horacjo łupnie, lgnąc tupnie tupnie, gdy jeden zakręci, to drugi Wykręci i tup, łup, łup i buch i bach buch, i bach bach buch bach, Buchbach, Buchbach, Buchbach, bach bach, buch, buch, Buchbachem tańcują!
Buchbachem! Buchbacha głos, jak Bęben, coraz silniej się rozlega! Gonzalo w czarnej obfitej Mantylli, takimż Kapeluszu, dwukrotnie przez całą salę przeszedł i poklaskiem swoim taneczników szczycił. A ja, słysząc Buchbacha zew, głowę pochyliłem i powieki cokolwiek zmrużyłem… i już tak pusto, pusto, że jak Bęben pusto!… Ale przyskoczył Minister:
– Na Boga! – krzyczy – Cóż to! Chyba się popili! Do diabła z takiem tańcowaniem, przecież już muzykę głuszą a wziąć ich za łby, wyrzucić!… Ale lgnąc Buchnął, Horacjo więc Bachnął, Bach, Bach, Buch, Buch, aż szyby drżą, a filiżanki skaczą, i spodeczki, aż jęczy podłoga! Dopiroż tam inni tanecznicy jeszcze tańczyć próbowali, a do wtóru, że to Kulig, Kulig, Mazur, Mazur, ale gdzie tam! Już Kuligu nie ma, tylko Buchbach, Buchbach i w kąt się zbiegli, patrzą, a tu Buch, Buch, Buch, Bach, Bach, Buchbach jak Koń grzmoci! Tomasz nóż długi, który do mięs krajania, ujął i niby to mięsa chce ukrajać… ale w kieszeń surduta nóż wpuścił…
To ja krzyknąć chciałem, że Synobójstwo, Synobójstwo!
Ale Ojcobójstwo! Bo już w podskokach, przytupach, Buch, bach lgnąc rozbuchany z Horacjem buchającym bucha, bucha, j bucha! Buch w lampę Horacjo, Bach w lampę Ignacy, ale! Buch bach Horacjo w wazon, Ignacy bach w wazon! I buch w Tomasza Horacjo!
Boże! Tomasz na ziemię upadł!…
Tomasz na ziemię upadł!… A tu bach, bach, lgnąc z Bachem swoim nadlatuje, o, i bachnie, bachnie w Ojca swojego on Bachnie, oj, tyż Bachnie, Bachnie…
O Syn, Syn, Syn! Niech zdycha Ojciec! Nadlatuje lgnąc. Niech tedy stanie się co stać się ma. Niech Syn morduje Ojca! Ale co to? Co to? O, chyba Zbawienie! O, co to, jak to, j co to? Ach, chyba Zbawienie! A bo, gdy tak z Bachem swoim leci, nadlatuje, aż wszyscy Zamarli, on śmiechem wybucha. I zamiast żeby Ojca swego Bachem Bachnąć on Buch w śmiech i, śmiechem Buchnąwszy, przez Ojca skoka daje i tak, uskoczywszy, śmiechem Bucha, Bucha! Śmiech tedy, Śmiech! Za brzuch się złapał Minister, śmiechem bachnął! I Buch, Bach, Pyckal za brzuch Barona złapał, a Rachmistrz Ciecisza i Śmiechem j buchnęli, bachnęli, Bach, Bach, tam Starzy Rechoczą, aż się Zataczają, tu pani Dowalewiczowa aż piszczy, łzy roni, popiskuje i Bach, Buch huczy, Pryska, parska od śmiechu ksiądz Proboszcz, a Muszka z Tuśką aż Podskakują, aż się zasmarkały! Śmiech tedy Buchnął! Zatacza się wiec Prezes Pucek! A pod j ścianami Rzężą, Popuszczają, tam znowuż się Duszą, już chyba Nie mogą, tu znów od śmiechu Kolka że aż go Skuliło, albo się Zakrztusił, a przecie jemu i przez uszy tryska, tam znów na ziemi siadł, nogi wyciągnął, a już Buczy, Huczy śmiechem swoim roztrzęsiony, rozlatany i Trzęsie się, trzęsie… Inny zasię aż spuchł, bo go rozsadza! Dopiroż Buchają! Więc trochi ucichło. Aż tu znowu to ten, to tamten, najprzód jeden, potem drugi, a już trzech, czterech, już pięciu Bach, Buch śmiechem Buchają, Wybuchają, w ramiona się biorą, Zataczają, to cienko, to grubo razem się Miotają i już jeden drugiego, jeden z drugim ale Buch buch oj Ryczą, Ryczą, aż chyba Buchają. I dopiroż od Śmiechu, do Śmiechu, Śmiechem Buch, Śmiechem bach, buch, buch Buchają!…
Stefan CHWIN. Gombrowicz i Forma polska
Trans-Atlantyk miał się stać skandalem. Czy się stał? „Przełknięto jakoś. Nikt nie wziął tych cudactw na serio. Dynamit nie został dostrzeżony" – narzekał Gombrowicz w Testamencie (Rozmowach z Dominique de Roux). Czy miał rację? Czytelników, którzy przyjęli jego powieść z prawdziwym oburzeniem, było wcale niemało. Po latach Jerzy Giedroyc, pierwszy wydawca książki, która ukazała się najpierw we fragmentach w paryskiej „Kulturze" (1951), później w Instytucie Literackim (1953), przyznawał, że po publikacji i Trans-Atlantyku „Kultura" straciła więcej prenumeratorów niż po publikacji najbardziej nawet kontrowersyjnych artykułów politycznych. Cóż zaś mówić o opinii Lechonia, wedle którego „Trans-Atlantyk to historia bardzo plugawa". Pytania, jakie Gombrowicz w swojej powieści postawił, nie byłyby może aż tak oburzające, gdyby nie chwila dziejowa – najbardziej chyba drastyczna z możliwych – w której zostały postawione. Trans-Atlantyk zaczyna się groteskowym obrazem archetypicznej sytuacji polskiego losu, dobrze znanej paru polskim pokoleniom: rok 1939, naród znów napadnięty przez sąsiadów ponosi militarną klęskę, Niemcy druzgoczą polską armię, tak jak sto lat wcześniej, podczas powstania listopadowego, Rosjanie druzgotali armię powstańczą. Co w 1831 roku, gdy upadało powstanie, robił Mickiewicz? Wiemy dobrze choćby z pamfletu Maurycego Gosławskiego: bawił w Rzymie. Co robią w Trans-Atlantyku Polacy, których los w 1939 roku rzucił na argentyńską ziemię? Wielu z nich (lecz czy większość?) bez wahania podąża pielgrzymim szlakiem Legionów Dąbrowskiego: wsiada na statek płynący do Anglii, tak jak to zrobił choćby Wacław Iwaniuk, pisarz, który podobnie jak Gombrowicz w sierpniu 1939 roku znalazł się w Buenos Aires: „Z Argentyny zgłosiłem się jako ochotnik do armii polskiej we Francji, a przydzielony do Brygady Podhalańskiej, brałem udział w walkach w Norwegii pod Narvikiem". Bohater Trans-Atlantyku na statek płynący do Anglii z rodakami nie wsiada: będzie bawił w Buenos Aires. Tak zaczyna się jego przygoda. Przygoda – powiedzmy od razu – dość dwuznaczna, bo on nie tylko „powtarza" losy wieszczów, którzy – jak to im będzie wypominać czarna legenda – jechali do powstania listopadowego, jechali i jakoś nie dojechali, lecz i z tymi paralelami szyderczo się obnosi!
Dlaczego nie jedzie na ratunek Polsce? Bardzo przypomina samego Gombrowicza, nosi nawet jego nazwisko, więc Gombrowicz mógłby go jakoś usprawiedliwić, dając w swojej powieści choćby takie wyjaśnienie powodów swego pozostania w Argentynie, jakie dał w przedmowie do wydania z 1953 roku. Ale właśnie tego nie robi! Nie wspomina nawet słowem o niedyspozycji zdrowotnej, która czyniła go niezdolnym do służby wojskowej. A przecież wystarczyłoby tylko parę słów! Tymczasem on, przeciwnie, każe swojemu bohaterowi wygłosić jedną z najbardziej skandalicznych filipik w dziejach polskiej literatury, sugerując, że racje, które skłoniły go do „dezercji", niewiele miały wspólnego z rozgrzeszającą słabością ciała.
Więc najpierw: są to racje wyzywająco niskie. Tak jakby nagle wyszła na jaw wstydliwie skrywana podszewka polskiej duszy – paskudnie egoistyczna. „Nie będę ja się w to mieszał, bo nie moja sprawa, i jeśli konać mają, niech konają" – tak mówi o rodakach, którzy giną właśnie w kampanii wrześniowej, ktoś, kto nade wszystko – jak na to wygląda – dba o własną skórę. Ale – uwaga! – nic nie jest w Trans-Atlantyku jednoznaczne! To, co niskie i kompromitujące bohatera, nagle w niespodziewanych obrotach fabuły odsłania swój rewers – i to wcale wysoki. Bohater Gombrowicza jest pisarzem – do owych racji egoistycznych dorzuca więc racje, które są racjami artysty; z pewnością są to racje, które wyrastają z „najskrajniejszej pychy" – lecz czy tylko? Czyż nie są to w istocie racje, które musi przemyśleć każdy, kto rozważa trudną kwestię praw jednostki i granic patriotycznej powinności? W jakim momencie usprawiedliwione poczucie własnej wartości przechodzi w wyniosły egotyzm? Jak dalece nasze ja jest własnością nas samych, a jak dalece należymy do innych? Dylematom tym Gombrowicz w swojej książce nadał wyzywającą ostrość. Pyta więc w Trans-Atlantyku: Czy „pisarz pierwszorzędny", pretendujący do wysokiego miejsca w literaturze światowej, powinien wiązać swoje losy (i to na śmierć i życie…) z narodem „drugorzędnym", słabym, ponoszącym klęski, który wprzęga artystów w jarzmo duchowo wyjaławiającej Służby? A może należałoby raczej wybrać sobie takie miejsce na ziemi – bezpieczne i piękne – w jakim nasz talent mógłby prawdziwie swobodnie rozkwitnąć w zbiorowości wolnej i szczęśliwej, która nie tłumi, lecz – przeciwnie – właśnie rozpłomienia nasze uzdolnienia, sprzyjając duchowemu rozwojowi jednostki, bo prawdziwie cenne jest jedynie ludzkie ja, a naród, szczególnie naród słaby, żyjący w stałym poczuciu niepewności, stanowi dla duszy deformujące zagrożenie? Czy więc nie lepiej trzymać się raczej z dala od okolic naznaczonych stygmatem klęski i od zbiorowości dotkniętych kompleksem niższości – bo duchowa atmosfera takich miejsc i takich grup nie służy zbytnio indywidualnej samorealizacji? A czyż właśnie jednym z takich niedobrych miejsc, w których indywidualny rozwój bywa hamowany, nie jest Europa Środkowo-wschodnia, ów obszar dotknięty kompleksem peryferii, z którego wywodzi się bohater Trans-Atlantyku?