Weiser Dawidek
Weiser Dawidek читать книгу онлайн
Jego ksi??ki, a zw?aszcza debiutancka powie?? WEISER DAWIDEK, zosta?y przet?umaczone na wiele j?zyk?w. Akcja tej powie?ci, okre?lanej przez krytyk? jako "ksi??ka dziesi?ciolecia", "arcydzie?o", "zwyci?stwo literatury", rozgrywa si? w Gda?sku w roku 1957 i przynosi histori? tajemniczego znikni?cia ?ydowskiego trzynastoletniego ch?opca pod koniec niezapomnianych letnich wakacji oraz prowadzonego wiele lat potem prywatnego ?ledztwa w tej sprawie przez jednego z jego koleg?w, zarazem narratora opowie?ci – bowiem dziwne zdarzenia jakie w?wczas mia?y miejsce, napi?tnowa?y go na reszt? ?ycia. Dawidek, b?d?cy przyw?dc? grupki r?wie?nik?w, stanowi uosobienie tajemnicy: jest kim? w rodzaju mesjasza, cudotw?rcy i maga, wys?annika nieznanych mocy. Ta oparta na schemacie powie?ci detektywistycznej, na po?y sensacyjna, na po?y paraboliczna, pe?na metaforycznych trop?w historia, daje si? czyta? w rozmaitych porz?dkach: jako opowie?? o dojrzewaniu, powie?? obyczajowa, polityczna, przygodowa, wreszcie jako filozoficzny traktat.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Nie pamiętam już kogo wysłaliśmy po oranżadę do sklepu Cyrsona, a kogo po bułki albo cokolwiek do jedzenia wyniesionego po cichu z domu. Nie mogę sobie również przypomnieć, ile było butelek oranżady i czy ze wszystkich zdążył uciec gaz drobnymi pęcherzykami. Mój pomysł z Weiserem, a właściwie z lokomotywą i Weiserem podobał się bardzo, musiałem jeszcze raz powtórzyć wszystko od początku, a każdy ze słuchaczy dodawał coś od siebie i tak powstała nasza opowieść o niezwykłej lokomotywie umarłej linii kolejowej. Gdy ostatnie krople oranżady zasychały na oblepionych butelkach z zielonego szkła, a okruchy bułek przetaczały na naszych oczach czerwone mrówki, wymyślaliśmy dodatkowe szczegóły tej historii, piękne w naszym mniemaniu i wyjątkowo wzniosłe. Otóż lokomotywa z dziwnym maszynistą pokazywała się zawsze przy pełni księżyca. Z zapalonymi światłami, buchając strumieniem iskier, jechała wolno od strony Wrzeszcza, przeskakując zerwane mosty lekko i swobodnie. Na małym mostku, obok kościoła Zmartwychwstańców zatrzymywała się na chwilę i wtedy można było zobaczyć, jak z zakrystii wybiega chyłkiem człowieczek w kusym fraku. Człowieczek podchodził do sapiącej maszyny i przekazywał maszyniście sakiewkę z brzęczącymi monetami. Lokomotywa ruszała, żegnając człowieczka krótkim gwizdkiem, a ten biegł truchtem w ciemny, jodłowy las po drugiej stronie nasypu. Za co płacono maszyniście? Wszystko ma swoje przyczyny – lokomotywa wjeżdżając teraz w głęboki jar, rozpędzała się znacznie, szybko przemykała pod łukiem kamiennego mostu i już zgrzytała hamując u skraju cmentarza, na którym właśnie teraz siedzieliśmy wymyślając to wszystko. Weiser ciągnął za dźwignię i gwizdał przejmująco trzy razy. I nagle, w świetle księżyca otwierały się zarośnięte krypty, odsuwały popękane tablice i rój nieboszczyków klekoczących piszczelami wyłaził z grobów, udając się pod lokomotywę. Kiedy już wszyscy byli gotowi do drogi, maszynista wpuszczał ich do węglarki i ruszał dalej, przez następne zerwane mosty i niewidzialne zwrotnice. Tak było co miesiąc, w każdą pełnię księżyca, niezależnie od pory roku. Maszynista wracał nad ranem, zmęczeni podróżni udawali się do krypt, a lokomotywa znikała gdzieś w okolicach przystanku Lotniska, gdzie stary nasyp dochodził do prawdziwej linii kolejowej. Niektórzy mieszkańcy oddalonych przedmieść widzieli te rzeczy i truchlejąc ze zgrozy opowiadali o tym zaufanym osobom. Oczywiście, było też kilku śmiałków pragnących zgłębić tajemnicę, ale za ciekawość trzeba słono płacić. Jednego razu brat kościelnego wskoczył na węglarkę i razem z nieboszczykami pojechał w kierunku Strzyży. Nikomu już nie opowiedział o tym, co zobaczył, bo kiedy lokomotywa wróciła z powrotem i zatrzymała się obok cmentarza, szkielety chwyciły go pod ręce i zabrały ze sobą, do jednej z krypt. Odtąd słychać w bezwietrzne noce jak na wpół żywy, na wpół umarły brat kościelnego woła – wypuście mnie stąd! Wypuście mnie stąd – ale nie wiadomo, gdzie skryły go trupy, a zresztą krzyk jest tak straszny, że nikt nie odważyłby się poszukiwać zaginionego.
Może nie wszystkie szczegóły tej historii powtarzam dokładnie, ale teraz, podobnie jak w sekretariacie szkoły, gdy oczekiwaliśmy na rezultat naszych pisemnych zeznań, myślę, że nie jest to wcale gorsza opowieść od tej, którą czytała nam pani Regina na lekcji polskiego. Ostatecznie tamta też dzieje się nocą, a nieboszczyk wstaje z grobu i przemawia do żywych. I chociaż nie bardzo baliśmy się cmentarza i było wczesne popołudnie, to kiedy już wszystko zostało wymyślone, opowiedziane i wygłoszone chórem mieszających się głosów, kiedy cała ta historia wybrzmiała w ciszy opuszczonej krypty, zrobiło się nieswojo. Jakby prawdą było to, że powiedziane może zaistnieć realnie, wbrew zdrowemu rozsądkowi i mądrym umysłom.
Tymczasem Weiser nie pojawił się w polu naszej obserwacji. W dolince naprzeciw cmentarza, po drugiej stronie nasypu brętowski gospodarz kosił trawę. Wyprzęgnięty z dyszla koń szczypał koniczynę, a pracujący mężczyzna przerywał co jakiś czas swoje zajęcie, prostował plecy i wyjętą z kieszeni osełką klepał ostrze. Metaliczny dźwięk leniwie rozpływał się w rozżarzonym powietrzu, a nas było coraz mniej, bo wielu zwątpiło w sens oczekiwania i co chwilę ktoś wracał do domu drogą przez Bukową Górkę, porzucając miejsce w krypcie i nadzieję.
– Proście, a będzie wam dane – sentencjonalnie powiedział Szymek, naśladując przy tym głos proboszcza Dudaka.
– Jak to – zdziwił się Piotr – czy Pan Bóg zajmuje się w ogóle takimi sprawami?
– Jakimi sprawami? – zapytałem.
– No, choćby taką prośbą, żeby Weiser pojawił się tutaj, jakbyśmy bardzo prosili – wyjaśnił Piotr, ale Szymek zaraz rozwiał jego wątpliwości.
– Czy ty myślisz, że Pan Bóg nie ma ważniejszych spraw? I w ogóle to co się nad tym zastanawiać, Weiser jest Żydem, a to zupełnie co innego!
– Pan Jezus też był Żydem – nie dawał za wygraną Piotr – a skoro był synem Pana Boga, to znaczy, że Pan Bóg też jest Żydem, czy nie tak?. Jak twój ojciec jest Polakiem – zwrócił się do Szymka – to ty się rodzisz też Polakiem, a gdyby był Niemcem, to byś się urodził jako Niemiec, tak?
– Gdyby babcia miała wąsy – odburknął Szymek niechętnie i dalej nie rozmawiał już na ten temat.
Gdzieś daleko, za wzgórzami Niedźwiednika zahuczał samolot. Milczeliśmy długo, już tylko we trzech i żadnemu z nas nie chciało się mleć niepotrzebnie ozorem. Pomyślałem, podobnie jak oni, że Weiser nie przejdzie tędy dzisiaj i właściwie możemy iść do domu, a gdybyśmy się pospieszyli, zdążymy jeszcze oddać butelki po oranżadzie przed zamknięciem sklepu Cyrsona. Słońce było już niżej i długie cienie sosen przecinały teraz nasyp jak belki przerzucone nad strumieniem. Podświetlone pnie drzew wyglądały nienaturalnie czerwono, jak u jarmarcznego malarza. Po drugiej stronie mężczyzna kończył grabienie skoszonej trawy w małe kupki, po czym zaprzągł konia i pojechał w stronę zabudowań. Poczuliśmy zapach siana zmieszany z wonią zwierzęcego potu, powietrze stało nieruchome jak przez wszystkie te dni, odkąd zupa rybna zaległa zatokę. – A może przyjdziemy tu nocą – przerwał ciszę Piotr. – Niby po co? – zapytał Szymek. A wtedy Piotr powiedział, że warto by sprawdzić, czy rzeczywiście o dwunastej w nocy nieboszczycy wstają z grobów, a przynajmniej rozmawiają ze sobą. Ludzie tak mówią i nie wiadomo, ile w tym prawdy. Może mówią, bo wiedzą, a może dlatego, że się po prostu boją i sami nigdy nie sprawdzili. Więc moglibyśmy sprawdzić. -No dobrze – zgodził się Szymek – ale kto pójdzie? Bo na cmentarz nocą trzeba iść samemu, nieboszczyki wyczuwają większą ilość ludzi, zupełnie jak zwierzęta – mówił – i wtedy cała zabawa na nic. Postanowiliśmy ciągnąć losy – pójdziemy oczywiście we trójkę, ale przed cmentarzem ten, na kogo wypadnie, przeżegna się i dalej pójdzie sam. I będzie co najmniej piętnaście minut czekać w samym środku cmentarza, obok kamiennych aniołów ze strzaskanymi skrzydłami. Ale losowania nie było.
– Popatrzcie – szepnął Szymek wypełzając z krypty – idą, o tam!
Rzeczywiście, nasypem szedł Weiser, a pół kroku za nim, trzymając jakieś zawiniątko, maszerowała Elka, podrygując jak mała dziewczynka. Szybko opuściliśmy kryptę, kryjąc się za gęstym krzakiem głogu, który od nasypu oddalony był nie więcej niż pięć metrów. Minęli nas i skręcili w polną drogę, idąc w kierunku strzelnicy. Gdy znikli w wylocie gliniastego wąwozu, ruszyliśmy za nimi. To był ten sam wąwóz, w którym dużo później spotkaliśmy M-skiego z siatką na motyle, kiedy ścigał niepylaka apollo. Byliśmy jak psy spuszczone po długim oczekiwaniu ze smyczy, psy, które zwietrzyły zwierzynę i które wyrywają przed siebie, aby nie zgubić tropu. Tam gdzie kończy się wąwóz, droga biegnie lekko do góry. Przywarliśmy do tego wzniesienia, patrząc jak tamci wspinają się teraz skrajem moreny na płaskowyż. Podchodziliśmy ich z zachowaniem wszelkich reguł sztuki wojennej i nie było to łatwe zadanie, zważywszy przewagę wysokości, jaką mieli nad nami. Leżąc za rozrośniętą kępą żarnowca, obserwowaliśmy każdy ich ruch i gest. Ale oni zachowywali się nadzwyczaj spokojnie. Siedzieli w najwyższym punkcie płaskowyżu zwróceni w stronę morza i rozmawiali o czymś, chyba mało ważnym, jak można było sądzić po wyrazie twarzy Elki. Wtedy sądziliśmy, że Elka czeka z Weiserem na jakiś znak, na coś ważnego, co wyrwie ich i nas z drętwego oczekiwania, ale dzisiaj wiem, że oni czekali po prostu na zachód słońca. Bo to, co wydarzyło się później mogło wydarzyć się tylko po zachodzie słońca. Pomarańczowa kula znikła wreszcie za lasem, na niebie rozlała się czerwieniejąca łuna, na której tle migały z zawrotną szybkością czarne punkciki owadów, i wtedy Weiser wstał, podając rękę Elce i poszli dalej w kierunku strzelnicy. Sunęliśmy za nimi jak duchy – szybko i bezszelestnie. Przechodziliśmy przez starodrzew, dalej wzdłuż dolinki za strzelnicą, skąd wąską ścieżką kluczyliśmy do góry pośród ponurych buków i leszczyny, następnie nasza droga przecięła rębiechowską szosę i dalej już bez przerwy lasem wiodła nas w nieznanym kierunku, coraz dalej od zabudowań Brętowa. W rozgrzanym powietrzu można było wyczuć zapach żywicy i wysuszonej kory, którego nie rozwiewał żaden, najmniejszy nawet podmuch wiatru. W ciemną, bezksiężycową noc, kiedy jedynie gwiazdy spoglądały na nas milcząco, budynek nieczynnej cegielni, który wyrósł niespodzianie przed naszymi oczami, wydał się wielkim gmaszyskiem ze strzelistą wieżą komina, czarnymi jamami okien i spadzistym dachem, w którym straszyły odsłonięte krokwie, jak żebra wielkiego zwierzęcia.
