Weiser Dawidek

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Weiser Dawidek, Huelle Pawel-- . Жанр: Современная проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Weiser Dawidek
Название: Weiser Dawidek
Автор: Huelle Pawel
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 451
Читать онлайн

Weiser Dawidek читать книгу онлайн

Weiser Dawidek - читать бесплатно онлайн , автор Huelle Pawel

Jego ksi??ki, a zw?aszcza debiutancka powie?? WEISER DAWIDEK, zosta?y przet?umaczone na wiele j?zyk?w. Akcja tej powie?ci, okre?lanej przez krytyk? jako "ksi??ka dziesi?ciolecia", "arcydzie?o", "zwyci?stwo literatury", rozgrywa si? w Gda?sku w roku 1957 i przynosi histori? tajemniczego znikni?cia ?ydowskiego trzynastoletniego ch?opca pod koniec niezapomnianych letnich wakacji oraz prowadzonego wiele lat potem prywatnego ?ledztwa w tej sprawie przez jednego z jego koleg?w, zarazem narratora opowie?ci – bowiem dziwne zdarzenia jakie w?wczas mia?y miejsce, napi?tnowa?y go na reszt? ?ycia. Dawidek, b?d?cy przyw?dc? grupki r?wie?nik?w, stanowi uosobienie tajemnicy: jest kim? w rodzaju mesjasza, cudotw?rcy i maga, wys?annika nieznanych mocy. Ta oparta na schemacie powie?ci detektywistycznej, na po?y sensacyjna, na po?y paraboliczna, pe?na metaforycznych trop?w historia, daje si? czyta? w rozmaitych porz?dkach: jako opowie?? o dojrzewaniu, powie?? obyczajowa, polityczna, przygodowa, wreszcie jako filozoficzny traktat.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 ... 50 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– Co było po pamiętnym meczu z wojskowymi? Najważniejsza była pogoda. Słońce paliło miasto i zatokę jak wściekłe, liście na drzewach pożółkły jak na początku jesieni, a ptaki wcale już prawie nie śpiewały, umęczone żarem lejącym się z nieba. Któregoś dnia pojechaliśmy do Jelitkowa zbadać stan rybnej zupy – i to co ujrzeliśmy, przechodziło wszelkie, najczarniejsze oczekiwania. Bo oto oprócz kolek, w stojącej bez ruchu wodzie zalegały setki śniętych węgorzy, fląder, śledzi i innych ryb, których nazw nie znam do dzisiaj. Wszystko to na pół przegniłe i strasznie cuchnące ruszało się w drgawkach. Szczególnie węgorze, najsilniejsze ze wszystkich ryb, umierały długo, ich wijące się ciała pamiętam do dzisiaj, niczym symbol tamtego lata. Rybacy wylegli przed swoje chałupy i całymi dniami przesiadywali na ławkach, ćmiąc papierosy i złorzecząc na swój los. Jeden z nich zaczepił nas, kiedy przechodziliśmy między pustymi skrzynkami:

– Co tu robicie chłopcy – powiedział melancholijnie – nic tu po was. – I zaraz potem, wcale nie pytany rozgadał się trochę. – To iperyt, wszystko przez ten cholerny iperyt, mówię wam, chłopcy, świńskie pruskie nasienie. – A kiedy zorientował się, że nie bardzo pojmujemy, o co mu idzie, tłumaczył dalej: – No, nie wiecie, że iperyt to z niemieckiego U-Boota? Ten U-Boot zatonął w ostatnie dni wojny niedaleko Helu i cały był załadowany iperytem, jak beczka śledziami, no i zrobiło się teraz, mamy szambo, a nie zatokę!

– Jo, jo, Ignac – usłyszeliśmy przez okno – nie zawracaj dzieciakom głowy, wszyscy wiedzą, że to nie U-Boot, tylko ruskie manewry tu były na świętego Jana i puścili do wody coś takiego, że wszyscy pozdychamy jak te ryby!

Rybak rozeźlił się na dobre:

– Idź stara, nie pleszcz tyle – warknął do żony i zwracając się w naszym kierunku, jeszcze raz powiedział: – U-Boot i tyle, przerdzewiał i puszki puściły to świństwo, przeklęte hitlersyny, mało nam biedy narobiły, to jeszcze teraz!

A my podzieliliśmy się zaraz na dwie frakcje i kiedy w oczekiwaniu na tramwaj obok pętli przy krzyżu wrzała głośna sprzeczka pomiędzy zwolennikami U-Boota i radzieckich manewrów, ja patrzyłem w niebo, rozgrzane do białości, patrzyłem na kulę słońca i wiedziałem, że to nie U-Boot ani radzieckie manewry w zatoce są przyczyną tego wszystkiego. Gdyby jednakże spytał mnie ktoś wówczas, albo i teraz, co było przyczyną zupy rybnej, nie umiałbym ani nie umiem udzielić jasnej odpowiedzi. Bo na pewno nie grzechy ludzkie ani gniew boży, jak sądził proboszcz Dudak, a za nim wielu mieszkańców naszej kamienicy. Zbierali się wieczorami na podwórku i rozmawiali ściszonymi głosami, jakby się bali straszniejszych nieszczęść. I coraz dziwniejsze rzeczy można było usłyszeć w rozmowach – a to, że nad wodami zatoki widzieli rybacy z Helu pomarańczową kulę, która wyglądała jak piorun kulisty, a to, że Matka Boska z Matemblewa ukazała się jednej kobiecie, kiedy szła przez las do Brętowa, a to, że marynarze widzieli na własne oczy żaglowiec bez załogi, przemykający nocą między statkami na redzie. Byli też tacy, którzy widzieli kometę w kształcie końskiej głowy, jak krążyła nad miastem, i ci którzy ją widzieli, zaklinali się, że kometa powróci po okrążeniu Ziemi i spadnie ze straszliwą siłą.

Tymczasem każdy dzień wydawał się gorętszy od poprzedniego, a my nie graliśmy nawet w piłkę obok pruskich koszar Z uwagi na upał i tumany gryzącego kurzu, jaki wzbijał się ze spalonej trawy. Co było robić? Mimo groźby M-skiego chodziliśmy na brętowski cmentarz. W cieniu starych buków było chłodniej. Tylko że nie mieliśmy już hełmu ani zardzewiałego schmeisera, a po Żółtoskrzydłym ślad wszelki zaginął. Przypuszczaliśmy, że złapano go gdzieś w okolicy, a nasza broń uległa konfiskacie. Zabawa w Niemców i partyzantów bez tych atrybutów wydała nam się pozbawiona blasku i nuda coraz większa ogarniała nasze serca. Gdyby Weiser zechciał przybyć tutaj tak jak wtedy – myśleliśmy – może miałby ze sobą coś interesującego, coś, co pozwoliłoby nam na prowadzenie wojen z jeszcze większym zapałem. Ale Weiser ani myślał przychodzić. Jego występ w meczu był ostatnim znakiem, jaki nam dał i czekał teraz, aż przyjdziemy do niego. Powoli dojrzewaliśmy do tej myśli, ale nie poszło to znów tak prędko. Któregoś razu Piotr leżąc w cierniu leszczynowych krzaków, powiedział: – Plaża zamknięta, boisko do chrzanu, co właściwie mamy tutaj robić? – Nie wiadomo, co miał na myśli – cmentarz, czy w ogóle miasto wydające ostatnie tchnienia pod rozżarzoną kulą słońca, ale właściwie od tego zdania, powiedzianego od niechcenia, zdania, które nie było skierowane do żadnego z nas i które poleciało w powietrze, od tego właśnie zdania zaczęła się nasza przygoda z Weiserem. Po chwili milczenia, jak to zwykle, Szymek wypluł przeżuwaną trawę i powiedział: – Weiser by coś wymyślił. – I wszyscy mu przytaknęli – o tak. Weiser na pewno by coś wymyślił, bo Weiser to nie byle kto – o tym byliśmy już przekonani, tylko jak by do niego podejść, żeby nie wyjść na durniów, co to sami niczego już nie potrafią wymyślić. Z drugiej strony, Weiser jest wymyślaczem i mógłby się z nami czymś podzielić, jasne, że nie grą w ciuciubabkę albo palanta, bo to były rzeczy zwykłe i codzienne, a upał spotęgował naszą naturalną niechęć do rzeczy zwykłych i codziennych. Tak, pragnęliśmy odmiany i kto wie, czy nie była to nieuświadomiona chęć wyzwania losu, która najczęściej odzywa się w chłopcach oglądających mapę lub czytających „Hrabiego de Monte Christo". Pragnienie odmiany paliło nasze dusze zabijane śmiertelną nudą. Nagle zrozumieliśmy, że odmianę może nam dać tylko Weiser. – Trzeba za nimi pójść parę razy – zadecydował Szymek. A Piotr poinformował, że Elka z Weiserem nie chodzą teraz na lotnisko, tylko gdzieś za Brętowo i tam znikają nieraz na pół dnia. Stanęło więc na tym, że jutro od samego rana przyczaimy się za rogiem kamienicy i wybadamy dokładnie, co oni robią, dokąd chodzą, a także dlaczego unikają naszego towarzystwa.

Nie było to jednak takie proste, jak myśleliśmy. Już od samego początku trudności mnożyły się niczym grzyby po deszczu. Po pierwsze Szymek zapomniał swojej francuskiej lornetki i musiał wracać po nią w momencie, gdy Weiser wychodził już z Elką z klatki schodowe, po drugie tych dwoje jakby celowo zmieniło tego dnia zamiary i zamiast pójść – jak myśleliśmy – ulicą prosto w kierunku Bukowej Górki, skręcili alejką między ogródkami i szli w kierunku lotniska. Po trzecie śledzenie całą grupą jest niewygodne, a tego dnia było nas pięciu czy sześciu. Co chwila trzeba było stawać i uciszać kogoś, a wtedy traciliśmy ich z oczu. Koło pętli dwunastki dogonił nas Szymek. – A nie mówiłem – ucieszył się – idą na lotnisko. – I nikt jakoś nie zwrócił mu uwagi, że przecież nic takiego wcześniej nie powiedział. Przez chwilę zadrżałem w nadziei ujrzenia raz jeszcze zabawy z samolotem, ale tylko przez chwilę, ponieważ Elka z Weiserem zeszli schodami w dół, na przystanek kolejki elektrycznej, który wówczas nazywał się Gdańsk-Lotnisko. I zanim zdążyliśmy się zorientować, odjechali żółto-niebieskim wagonem w kierunku Sopotu i to było właściwie wszystko tego dnia. – Wystrychnęli nas na dudka – skwitował Piotr – możemy iść do domu. – I staliśmy tak na moście, czekając na jakiś lepszy pomysł, ale pomysłu nie było. Zamiast niego zobaczyliśmy na niebie dwupłatowiec, który wzbijał się w górę chrypliwym rzężeniem silnika.

– O, dwupłatowiec – powiedział Piotr.

– Żaden tam dwupłatowiec, tylko kukuruźnik – sprostował Szymek i wyjął z futerału swoją francuską lornetkę – popatrzymy trochę!

Ustawiliśmy się w kolejce do lornetki wzdłuż żelaznej barierki mostu, samolot tymczasem, osiągając coraz wyższy pułap, oddalał się od nas w kierunku zatoki. Szymek, aczkolwiek niechętnie, puścił lornetkę w obieg. Kukuruźnik tymczasem, nabrawszy już odpowiedniej wysokości, zawrócił w stronę miasta i lecąc z wyłączonym silnikiem, strzelał co chwila wolnym śmigłem – trach – trach trach – trach trrrach – trach trach. Nagle, gdy zgniłozielony kadłub minął cmentarz na Zaspie widoczny stąd jedynie pod postacią kępy drzew, z samolotu wykwitła purchawka spadochronu. Jedna, a w kilka sekund później jeszcze jedna i jeszcze jedna, a za nimi jeszcze dwie, razem pięciu spadochroniarzy szybowało teraz w dół, prosto na murawę lotniska. Samolot przeleciał nad naszymi głowami, zawrócił, wyrównał kurs i wylądował obok hangarów. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, każdej wiosny i lata raz alba dwa razy w tygodniu ćwiczyli tu spadochroniarze i terkot dwupłatowca nad naszą dzielnicą pamiętam z tamtych czasów jak filmowy refren. Tylko że wtedy nic lepszego nie mieliśmy do roboty i spadochroniarze podobali nam się bardzo, staliśmy tak na moście, dwupłatowiec startował i lądował, białe kopuły wykwitały na niebie, a za naszymi plecami co sześć minut przejeżdżał niebiesko-żółty wąż kolejki, której wagony nasze miasto odziedziczyło po berlińskim metrze.

1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 ... 50 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название