Lod
Lod читать книгу онлайн
W?adimir Sorokin, autor nazywany ikon? rosyjskiego postmodernizmu, tym razem zaskoczy? czytelnik?w, rezygnuj?c z eksperyment?w formalnych na rzecz efektownej i b?yskotliwie opowiedzianej fabu?y.
Tajemnicza sekta poluje w Moskwie na ludzi o jasnych w?osach i niebieskich oczach, poddaj?c ich tyle? dziwacznemu, co okrutnemu rytua?owi. Nieliczne ofiary, kt?rym uda?o si? uj?? z ?yciem, dowiaduj? si?, ?e nale?? do grona wybra?c?w; dwudziestu trzech tysi?cy ?wietlistych byt?w, kt?re niegdy?, w wyniku fatalnej pomy?ki, stworzy?y Ziemi? i na miliony lat popad?y w niewol?, zapominaj?c o swej prawdziwej naturze. Wreszcie, za spraw? szcz??liwego zrz?dzenia losu, pierwsza z nadistot odkry?a prawd? o sobie i znalaz?a spos?b, aby rozpozna? pogr??onych w nie?wiadomo?ci towarzyszy.
Sorokin odwo?uje si? do przetworzonych przez kultur? masow? w?tk?w gnostyckich oraz idei nietzschea?skiego nadcz?owieka, wykorzystuj?c je jako pretekst do rozwa?a? nad wzgl?dno?ci? dobra i z?a, prymatem rozumu nad uczuciami. Jego przenikliwa, pesymistyczna diagnoza kondycji dzisiejszego ?wiata stawia „L?d” w jednym szeregu z powie?ciami Michela Houellebecqa i Breta Eastona Ellisa.
L?d jest pierwsz? moj? powie?ci?, w kt?rej istotniejsza jest tre?? ni? forma. Jest wynikiem rozczarowania wsp??czesnym intelektualizmem. Cywilizacja rozpada si? na kawa?ki, ludzie s? coraz bardziej zagubieni i – czy chodzi o jedzenie, czy o mi?o?? – staj? si? zwyk?ymi produktami technologii. Pojawia si? t?sknota za czym? pierwotnym, nieska?onym. Moja powie?? m?wi o sekcie, kt?ra ma wiele cech organizacji totalitarnej, jednak L?d nie jest ksi??k? o totalitaryzmie, opowiada o poszukiwaniu raju utraconego. W?adimir Sorokin
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Nie sprzedaję.
– Dlaczego?
Hasan splótł ręce. Dotknął kciukami koniuszka ostrego garbatego nosa.
– No… Nie sprzedaję i już.
Dato uśmiechnął się szerzej niż zwykle.
– Nie rozumiem cię, Hasan. Dlaczego nie sprzedajesz? Cena ci nie odpowiada? Chcesz więcej?
– Nie. Cena ta sama. Zawsze mi odpowiadała.
– No to o co chodzi?
– O nic. Po prostu – nie chcę.
Dato spojrzał na niego uważnie.
– Wspólasie, co z tobą? Chory jesteś? Masz jakieś problemy?
– Nie jestem chory, brachu. I nie mam żadnych problemów. Ale towaru nie sprzedaję.
Dato zamilkł. Wyciągnął złotą papierośnicę. Wyjął papierosa i powoli go zapalał. Zrobił parę kroków. Zwrócił się do Hasana:
– Więc po co przyniosłeś towar, skoro nie chcesz go sprzedawać?
– Żeby ci, brachu, pokazać.
– Widziałem go wcześniej. Nie raz.
– A to pooopatrz jeszcze raz. Poooopatrz uważnie.
Hasan wstał. Otworzył zamki skrzyni. Odsunął metalowe wieko. Pod nim była biała plastikowa pokrywa. Hasan pociągnął za nią. Otworzył. W środku leżała lodówka. Całkowicie zasypana piachem.
Dato na mgnienie zastygł z papierosem w ustach.
– Teraz rozumiesz, Dato, dlaczego Hasan nie chce ci sprzedać towaru?
Dato spojrzał na piach:
– Teraz rozumiem.
Hasan podszedł do niego bardzo blisko.
– Szczury nam się zalęgły, brachu. Tłuste, kurwa, szczury.
– Traktor wie? – zapytał Dato.
– Na razie nie. Po chuja ma wiedzieć?
Dato włożył rękę w piach. Pogmerał. Zaczerpnął garść. I z pasją cisnął na podłogę.
– Padaka!
– Ale to na pewno nie dilerzy.
– To kto w takim razie? Twoi?
– Znam swoich. I oni mnie. Rękę bym sobie dał uciąć.
– Rękę… rękę… – Dato gniewnie splunął. – Swoi też podgryzają. Kurwy! Padaka! Hasan, szukaj sam. Ja do blondynów nie pojadę. Oddam pieniądze i szlus.
– Poczekaj, brachu.
– Jakie poczekaj? Tobie skroili, twój problem. Pojedziesz do nich sam na układy.
– Nie ściemniaj, brachu. To nie mój problem. To nasz problem.
– Ni chuja! Ciebie zahaczyli, co ja mam do tego?
– To, że szczur żyje w twoim domu.
– Co? Jaki, kurwa, szczur?
– Tłusty. I śpi u ciebie. I chleb twój je.
Dato wlepił w niego wzrok.
Hasan pogrzebał w kieszeniach. Wyjął okrągłą drewnianą tabakierkę. Zamknął pokrywę lodówki. Otworzył tabakierkę. Była w niej kokaina. Odsypał trochę na pokrywę. Wyciągnął kościaną rurkę i plastikową kartę.
– Chodź poinhalujemy, brachu. Ja już od trzech dni nie śpię.
– To co… szczur, mówisz? U mnie? Co ty za wałki wstawiasz?
– Nie wstawiam, Dato.
– I który to?
– Nie poganiaj mnie.
– Co, kurwa, nie poganiaj? Który?
Hasan szybko roztarł kartą kokainę. Oddzielił dwie grube kreski. Podał Dato rurkę.
– Masz, brachu.
Dato wziął rurkę. Nachylił się. I szybko wciągnął nosem swoją kreskę. Oddał rurkę Hasanowi. Ten wsadził ją do garbatego nosa. Powoli wciągnął połówkę kreski jedną dziurką. Potem resztę – drugą.
– A jak to wytrybiłeś? – Dato pociągał nosem. – Ty się przecież z moimi nie spikasz. Jak to wytrybiłeś? Co, u mnie wesz się zalęgła?
– Masz porządną kadrę, Dato.
– No to kto, do kurwy nędzy?!
– Poczekaj. – Hasan oddzielił jeszcze dwie kreski. – Chodź, dofukamy. A ja ci powiem, co trzeba robić.
– Robić… robić… A! – Dato kopnął kartonowe pudło. Z dziury posypała się kasza gryczana.
Hasan wciągnął swoją kreskę. Dato machnął ręką.
– Nie chcę.
Hasan wciągnął drugą kreskę. Schował tabakierkę z rurką. Wytarł nos chustką.
– No to tak zrobimy. Zamkniemy to. I zaniesiesz do siebie.
– Na chuja mi piach?
– Niech twoi myślą, że wszystko jest w porządku.
– A hajc?
– Dasz mi tylko teczkę. A kasę wyjmiesz.
– No?
– Skrzynię odwieziesz do siebie. A potem zaczniemy polowanie na szczura.
– To trybisz w końcu kto czy nie?
Hasan zbliżył się. Szepnął mu coś na ucho.
– A lód jest u niego?
– Nie.
– To gdzie jest lód? Już u blondynów?
– Nie, nie, Dato. Lód jest u ciebie w domu.
Dato wlepił w niego wzrok.
– Co? Gdzie?
– W zamrażarce.
– U mnie?
– U ciebie, u ciebie, Dato.
– I kto to zrobił?
– Twoja Natasza.
Bosch
21.00.
Mieszkanie Dato. Ulica Mała Bronna 7.
Obszerna kuchnia. Białe meble. Drogi sprzęt. Na ogniu pozłacany garnek z wodą.
Na marmurowej podłodze leżał związany Pomarańcz: 29 lat, rudy, masywne ciało byłego sportowca.
W kącie siedziała Natasza: 26 lat, ładna, z długimi nogami, w rozdartej różowej sukience. Przykuta kajdankami do kaloryfera.
Przy stole siedzieli Dato i Hasan Ślepy. Obok stali Łom i Pieka: szerokie ramiona, muskularni, małe ogolone głowy i grube szyje.
Przed Dato stała opróżniona do połowy butelka wódki Jurij Dołgoruki. Hasan rozcierał na talerzu porcję kokainy.
Dato nalał sobie wódki. Wypił. Bez pośpiechu zapalił papierosa. Spojrzał na Nataszę.
– Jednego, kurwa, nie rozumiem. Zabij mnie, zarżnij – nie pojmuję. Czego ci brakowało?
Natasza milczała. Utkwiła wzrok w nodze od stołu.
– Wyciągnąłem cię z gówna, pomogłem twojemu bratu, matce pomogłem. Woziłem na Karaiby, ubrałem, kurwa, jak księżnę Dianę. Jebałem codziennie. Czego ci brakowało?
Natasza milczała.
– Tak. Baby to zagadka. – Dato wypuścił dym. – Co, Hasan? Trzeci raz mam wtopę ze szczurem. O co chodzi?! Przeznaczenie, kurwa?
– Nie wiem, brachu. – Hasan wciągnął nosem porcję. – Może i przeznaczenie.
– Do tego, kurwa, ni chuja we łbie mi się nie mieści: no, ożeniłabyś trefny lód, no, wyjęłabyś pół stówy. Ale co dalej? Co dalej? Gdzie byś się zadekowała? Co, pod ziemię byś się zapadła? I co, pół kafla – to dla ciebie taka duża kasa?
Natasza milczała.
– Dato, zostaw ją. – Hasan wytarł nos. – Baba zawsze jest na drugim planie.
– Człowiek uczy się przez całe życie… – Dato strząsnął popiół. Popatrzył na garnek.
– No jak, gotuje się?
Pieka zajrzał do garnka.
– Zaczyna.
Pomarańcz poruszył się na podłodze. Łom przycisnął go nogą.
– Leżeć.
– Dato, psem twoim będę, jak to mój pomysł. Psem – wymamrotał Pomarańcz.
– Psem to ty nie będziesz – Dato spojrzał z ukosa na jego rudą, spoconą głowę – bo już nim jesteś.
– Mnie Szakro dwa razy przystawiał klamkę do głowy. Wtedy, w Dagomysie, i po weselu. O blondynach słyszał od Awery.
– Od Awery? – uśmiechnął się Hasan. – Awera już gryzie piach.
– Robił wjazdy do Szakro, ten mu jeszcze wisiał za „Tybet”. – Pomarańcz uniósł głowę. – I wtedy wychlapał mu o blondynach i o lodzie. Mówi: jest duży tort, bierz. Nabijesz kabzę, to oddasz.
– I co, Szakro kazał ci schaltować Hasanowi? – zapytał Hasan.
– Szakro chce wziąć dolę za lód.
– Co? – uśmiechnął się Dato. – Co ty, ścierwo, łoisz? Awerę przecież sprzątnęli, jaki, kurwa, dług, jaki „Tybet”?
– On chce iść na przypał bez Awery. Chujem byłbym, Dato. Mnie jego ogary sprzedały, że jest teraz goły, że ma z Rybą na pieńku, a ciebie chcą wydymać.
– I zgarnąć pulę? – uśmiechnął się Dato.
– Chcą zgarnąć.
– Na bezczyla? Bez ścinki?
– Powiedział mi: chodź, wyjmij porcję, to zobaczę. Nie wyjmiesz – to zejdziesz.
– A co chce zobaczyć?
– No… jak ty się wykładasz.
Dato zgasił papierosa. Wstał. Podszedł do Pomarańcza. Włożył ręce do kieszeni. Zakołysał się na czubkach palców.
– Nno tak… Ty psie, całkiem się zbiesiłeś. Zupełnie straciłeś wyczucie.
Kiwnął do Pieki. Ten zdjął garnek z ognia. Łom przycisnął butem głowę Pomarańcza do niebieskawej marmurowej podłogi.
– Kurwą byłbym, Dato… Hasan… przysięgam… – mamrotał Pomarańcz.
Pieka siadł mu na nogach i zaczął lać wrzątek na plecy.
Pomarańcz krzyknął i zaczął się szarpać.