Lod
Lod читать книгу онлайн
W?adimir Sorokin, autor nazywany ikon? rosyjskiego postmodernizmu, tym razem zaskoczy? czytelnik?w, rezygnuj?c z eksperyment?w formalnych na rzecz efektownej i b?yskotliwie opowiedzianej fabu?y.
Tajemnicza sekta poluje w Moskwie na ludzi o jasnych w?osach i niebieskich oczach, poddaj?c ich tyle? dziwacznemu, co okrutnemu rytua?owi. Nieliczne ofiary, kt?rym uda?o si? uj?? z ?yciem, dowiaduj? si?, ?e nale?? do grona wybra?c?w; dwudziestu trzech tysi?cy ?wietlistych byt?w, kt?re niegdy?, w wyniku fatalnej pomy?ki, stworzy?y Ziemi? i na miliony lat popad?y w niewol?, zapominaj?c o swej prawdziwej naturze. Wreszcie, za spraw? szcz??liwego zrz?dzenia losu, pierwsza z nadistot odkry?a prawd? o sobie i znalaz?a spos?b, aby rozpozna? pogr??onych w nie?wiadomo?ci towarzyszy.
Sorokin odwo?uje si? do przetworzonych przez kultur? masow? w?tk?w gnostyckich oraz idei nietzschea?skiego nadcz?owieka, wykorzystuj?c je jako pretekst do rozwa?a? nad wzgl?dno?ci? dobra i z?a, prymatem rozumu nad uczuciami. Jego przenikliwa, pesymistyczna diagnoza kondycji dzisiejszego ?wiata stawia „L?d” w jednym szeregu z powie?ciami Michela Houellebecqa i Breta Eastona Ellisa.
L?d jest pierwsz? moj? powie?ci?, w kt?rej istotniejsza jest tre?? ni? forma. Jest wynikiem rozczarowania wsp??czesnym intelektualizmem. Cywilizacja rozpada si? na kawa?ki, ludzie s? coraz bardziej zagubieni i – czy chodzi o jedzenie, czy o mi?o?? – staj? si? zwyk?ymi produktami technologii. Pojawia si? t?sknota za czym? pierwotnym, nieska?onym. Moja powie?? m?wi o sekcie, kt?ra ma wiele cech organizacji totalitarnej, jednak L?d nie jest ksi??k? o totalitaryzmie, opowiada o poszukiwaniu raju utraconego. W?adimir Sorokin
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Górna warga
2.02.
Mieszkanie odnajmowane przez Komara i Wikę.
Jeleni Wał 1.
– Popracuj trochę dłonią. – Komar ścisnął przedramię Łapina opaską.
– Co ma pracować – i tak wszystkie są na wierzchu – uśmiechnęła się Wika. – Żebym to ja miała takie kable!
– Komar, kurwa, mnie pierwszej byś huknął! – Ilona patrzyła ze złością.
– Pierwszy cent dla gościa, karwia. Tym bardziej, że on sponsoruje… – Komar trafił igłą w żyłę. – Ja pierdolę, sto lat nie widziałem niezniszczonych kabli.
– Ty, Ilona, to prawda, że byłaś na „Leningradzie”? – zapytała Wika.
– Aha… – Ilona patrzyła na rękę Łapina.
– Czadowo?
– Aha.
– A co grali? Stare kawałki?
– Stare! Stare! Stare!… – Ilona ze złością zatrzęsła rękami.
Komar pociągnął tłok do siebie: 27 lat, głowa ogolona na zero, duże uszy, chudy, przygarbiony, długie ręce, mocno wyostrzone rysy twarzy, dziurawa granatowa koszulka, szerokie czarne spodnie.
W strzykawce pojawiła się krew. Komar szarpnął koniec zawiązanej przepaski. Płynnie wprowadził zawartość strzykawki do żyły Łapina.
– W porzo.
Wika podała wacik: 18 lat, śniada, malutka, pulchna, długowłosa, fioletowe spodnie z poliestru, niebieski golf.
Łapin przycisnął watę do żyły. Zgiął rękę w łokciu. Odchylił się na wyświechtaną poduszkę:
– O, kurwa…
– No? – Komar uśmiechnął się.
– Tak… – Łapin z trudem rozkleił usta i uśmiechnął się. Patrzył na sufit z rdzawymi zaciekami.
– Komar, fiucie, hukniesz mi w końcu?! – krzyknęła Ilona.
– Bez problemu, madame. – Komar rozpieczętował nową strzykawkę.
Wika wysypała na łyżkę stołową biały proszek z torebki, dodała wody, podgrzała łyżkę nad świecą. Komar pobrał z łyżki półprzezroczysty płyn do strzykawki.
Ilona sama przewiązała sobie przedramię opaską. Usiadła naprzeciw Komara. Wyciągnęła rękę. W zgięciu widać było kilka śladów ukłuć.
– Ilona, bo ja nie czaję, grali same stare kawałki? – Wika zapaliła papierosa.
– Nie, nie tylko… – Ilona z rozdrażnieniem zaciskała i otwierała pięść.
– „A jak przyjdzie lato, za miasto ruszamy. Łopata do ręki i zapierdalamy”? Tak?
– Tak, tak, tak… – Ilona mamrotała ze złością.
– A mnie się podoba ich: ta-ta-ta… jeden przygrzewa, ja wolę gazolić, ale przecież mogę prędko wypierdolić.
Komar bez pośpiechu znalazł odpowiednie miejsce.
– O, tak, rybciu, dobrze, że nie nadużywasz.
– A co ja, idiotka jestem, czy co? – Ilona uśmiechnęła się nerwowo.
– Kto tam was, kobiety, wie! – Igła weszła w żyłę.
Łapin uśmiechnął się. Przeciągnął. Poruszył ramionami.
– Ale… to coś zupełnie innego…
– Co innego? – zapytała Wika. – Speedball? No! Bardziej odpałowe niż zwykła hera!
– Bardziej. Ale nie lubię, jak ktoś pierdoli: speedball, speedball, a sam ni chuja nie próbował… Dużo u nas jest takich mętnych typów, lepaków.
– A dlaczego? – Wika uśmiechnęła się z zadowoleniem.
– Bo każdy kutas chce być mądrzejszy niż jest naprawdę. Mądrzejszy i mieć większy autorytet. Wszyscy łoją się swoim autorytetem, tylko o tym myślą. Jakby jedynym celem człowieka na ziemi było osiągnięcie pozycji w społeczeństwie za wszelką cenę, nawet za cenę cudzych cierpień.
Wika z Komarem spojrzeli po sobie.
– Tak. Czego jak czego, ale cierpień to u nas – od zajebania… – Komar z uśmiechem wprowadzał działkę w żyłę Ilony.
– Oj… – Ilona zamknęła oczy. Zgięła rękę w łokciu. Zakasłała.
Wika wyciągnęła do Komara skłutą rękę.
– Tu jest jeszcze miejsce.
– Tylko nie stój mi nad karkiem.
– Sorki, Komar.
Ilona przeciągnęła się.
– Lajtowo!
Pocałowała Łapina. Objął ją niezgrabnie.
– Komar, tylko się nie spiesz. – Wika patrzyła na igłę.
– Źrenice mam szerokie? – Ilona schyliła się nad Łapinem.
– Tak – odpowiedział poważnie.
– Ładne? Jaki kolor?
– Coś… takiego… wiesz… – spocony Łapin patrzył jej uważnie prosto w oczy – to coś… to są takie kule… wiesz, są takie chińskie kule harmonii… trzeba je przetaczać w jednej ręce, robi się je z drogich kamieni, coś w rodzaju jaspisu, i kiedy taka kula… kula cin albo can, chyba, cin… no… i jedna kula tam leży, to z niej płynie taka energia, bioenergia, i tam są jeszcze elektryczne kumulacje, wszystko to razem… i jeszcze energia kamienia, a przecież mało wiemy o energii kamieni, kamienie są zajebiście stare… ale kiedyś były miękkie, jak gąbka, a potem już pod wpływem czasu skamieniały i stały się prawdziwymi kamieniami i nagromadziło się w nich takich informacji nie do wyjebania, że to jak taki super kartridż… tam jest zapisane do chuja i trochę… to znaczy do chuja wszystkiego, o wszystkim… różne wydarzenia, różni ludzie, wszystko, co się zdarzyło, wszystko jest w kamieniach… i komputery niepotrzebne, trzeba tylko mądrzej korzystać z kamieni, znaleźć do nich podejście… normalne, kompetentne podejście… i wtedy wszystko będzie stało jak chuj, człowiek zostanie władcą świata.
– Górną wargę masz super. – Ilona radośnie dotknęła palcem jego wargi.
Piasek
12.09.
Magazyn firmy handlowej „Cargo”.
Prospekt Nowojasieniewski 2.
Duży, półotwarty hangar, mnóstwo skrzynek i pudeł z produktami spożywczymi. Na czterech paczkach z przetworami warzywnymi leżał metrowy arkusz grubej dykty. Wokół dykty siedzieli na skrzynkach i palili papierosy:
Wołodia Słoma: 32 lata, średniego wzrostu, krępej budowy ciała, brunet, zasępiona, nieruchoma twarz z małym złamanym nosem, krótki kożuszek.
Dato: 52 lata, mały, gruby, łysy, okrągła, zawsze uśmiechnięta twarz, rozpięty biały płaszcz, biały sweter z cienkiej wełny, jedwabna beżowa koszula z wysokim kołnierzem, białe skórzane spodnie, złoty zegarek Tissot, złota bransoleta, złoty sygnet z rubinem.
Chmielów: 42 lata, średniego wzrostu, szczupły, szatyn, twarz szczupła, pociągła, spokojna, lekko zatroskana, stalowoszara kurtka, niebieski trzyczęściowy garnitur, biała koszula, niebiesko-czerwony krawat.
Zadzwoniła komórka Chmielowa.
– Tak – przyłożył ją do ucha.
– Przyjechali – oznajmił głos.
– Ilu?
– Sześciu… siedmiu w dwóch samochodach.
– No to przepuść tylko Ślepego i dwóch goryli.
– Się robi.
Dato rzucił niedopałek na betonową podłogę. Nadepnął go czarnym lakierowanym butem.
– We dwóch tego nie dotachają.
– To ich problem – wymamrotał Chmielow.
– I co, jak zwykle? – Słoma pociągnął nosem i wstał.
– Jak zwykle, Wowa – Dato klepnął się po pulchnych kolanach.
Otwarto drzwi. Do hangaru wszedł Hasan Ślepy: 43 lata, mały, szczupły, śniady, łysawy, z garbatym nosem, w czarnym skórzanym płaszczu. Za nim z trudem weszło dwóch osiłków z potężną metalową skrzynią.
Dato wstał. Wyszedł Hasanowi naprzeciw. Objęli się. Dwukrotnie dotknęli policzkami.
– Witaj, Dato.
– Witaj, mój drogi.
Dwóch osiłków opuściło skrzynię na podłogę.
– Postawcie tutaj – malutką pulchną ręką Dato wskazał dyktę.
Dwóch osiłków dźwignęło skrzynię. Postawiło ją na dykcie. Dykta pękła, ale wytrzymała.
– Siadaj, mój drogi. – Dato skinął głową.
Słoma przysunął do nóg Ślepego skrzynkę z makaronem.
– Dato, niech nas zostawią samych. – Ślepy rozpiął płaszcz.
– Dlaczego, mój drogi?
– Jest temat.
– To moja załoga, Hasan. Przecież ich znasz.
– Znam ich, Dato. Ale niech nas zostawią.
Dato i Chmielow spojrzeli po sobie. Ten kiwnął głową.
– Dobrze, mój drogi. Zrobimy, jak chcesz. Wyjdźcie się przewietrzyć.
Chmielow, Słoma i tamci dwaj wyszli. Hasan usiadł na skrzynce. Zmęczony potarł policzki. Dato stał w milczeniu.
– Rozmyśliłem się, Dato – odezwał się Hasan.
– Nie rozumiem. Jak to się rozmyśliłeś?