Dom dzienny, dom nocny
Dom dzienny, dom nocny читать книгу онлайн
»Dom dzienny, dom nocny« jest najambitniejszym projektem prozatorskim Olgi Tokarczuk. Ta pe?na melancholijnego smutku (a miejscami i okrucie?stwa) ksi??ka oferuje nam w finale wspania?y, optymistyczny koncept. Otwiera nas na poznawanie ?ycia, do?wiadczanie naszego istnienia w jego wielowymiarowej postaci. Nie udzielaj?c nam porad ani nie serwuj?c nam odpowiedzi na tzw. najistotniejsze pytania, zach?ca do otwarcia si? na t? nie?atw? pr?b?, jak? jest nasza w?asna, niepowtarzalna egzystencja".
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Przebudzenie Marty
Mogłam się domyślać, skąd wzięła się Marta. Dlaczego nie istniała dla nas zimą a pojawiała się wczesną wiosną gdy zaraz po przyjeździe przekręcaliśmy klucz w podrdzewiałym od wilgoci zamku. Mogło być tak, że budziła się w marcu. Leżała najpierw bez ruchu i nawet nie wiedziała, czy ma otwarte oczy – i tak wszędzie było ciemno. Nie próbowała nawet się poruszyć, bo wiedziała, że obudziła się tylko myślą nie ciałem. Ciało jeszcze spało i wystarczyła chwila nieuwagi, żeby znowu zsunąć się w jego senne władze i przejść w tamte pokrętne labirynty doznań tak samo realnych, jak to leżenie tutaj w ciemnościach, albo nawet realniejszych, o niebo realniejszych, kolorowych i zmysłowych. Jednak Marta wiedziała skądś, że się obudziła, że jest gdzie indziej, niż była przedtem.
Najpierw poczuła zapach piwnicy – wilgotny i bezpieczny, zapach grzybów i mokrego siana. Ten zapach przypominał lato.
Ciało wracało ze snu długo, aż w końcu odkryła, że ma otwarte oczy, bo ciemność objawiła się im odcieniami i natężeniem. Ślizgała się teraz wzrokiem po tych bogactwach czerni, wprzód i tył, w dół i w górę. Dopiero potem, długo potem w jaśniejącej plamie domyśliła się światła dnia na zewnątrz. Prześwitywało, zamglone i rozmazane w jej oczach, przez szpary słomianego czopa w piwnicznym oknie. Światło zgasło i pojawiło się znowu i wtedy przyszło jej do głowy, że musiał minąć jakiś dzień. Dopiero wtedy poczuła chłód – pochodził gdzieś z daleka, z peryferii ciała. Wyszła mu na spotkanie -poruszyła palcami u stóp, a przynajmniej wydawało jej się, że nimi porusza. Po chwili stopy odpowiedziały -było im zimno. I tak po kolei, częściami, budziła całe ciało, powoływała je znowu do życia, jakby to był jakiś apel poległych i jej ciało, po kolei, częściami odpowiadało jej: jestem, jestem, jestem. Dwa razy próbowała się podnieść, ale dwa razy ciało uciekało jej i opadało z powrotem na deski, a jej wydawało się, że siedzi, chociaż nie siedziała. Za trzecim razem przytrzymała ciało czy też ona przytrzymała się ciała i odtąd była w nim w miarę bezpiecznie. Krok po kroku dotarła do drzwi i długo mocowała się z żelazną klamką. Jej palce były słabe jak wiosenne pędy ziemniaków. Kamienne mokre schody prowadziły ją powoli do sieni, a stamtąd zobaczyła przez szpary w drzwiach prawdziwe światło. Musiała zasłonić oczy ręką.
Ściany domu przeżarł mróz, pociły się teraz jak chory człowiek. Na podłodze leżał kurz pokropkowany mysimi kupami. Usiadła na jedynym krześle w kuchni, które jak wszystko wokół tajało, oddawało jej ciału zimno. Marta wstała więc z wysiłkiem i z szuflady w kredensie wyciągnęła grzałkę. Napompowała trochę wody i odkręciła kran – poleciała ciecz mętna, czerwonawa jak rozwodniona krew. Umyła nią twarz i nalała do kubka. Za chwilę miała kubek z wrzątkiem, którym rozgrzewała ręce. Piła tę wodę łyk po łyku, jak lekarstwo na śmierć, i czuła, że powoli zaczyna tajać od środka, że jej ciało wraca do życia. Tego dnia Marta wyszła także przed dom. Drzwi wejściowe wciąż były wilgotne od przeszłego mrozu. Cuchnęły grzybem i wodą. Jak wszystko. W jej ogródku leżały jeszcze placki brudnego śniegu. Słońce ogryzało te nadpsute śnieżne omlety ze wszystkich stron. Wyłaziła spod nich mokra, przegniła trawa i to, co kiedyś było nasturcjami, marcinkami i maciejką.
Z niepokojem popatrzyła na niebo – było zasnute niskimi, szybko pędzącymi chmurami, przez które nad lasem przeświecało słońce. I jak co roku Marta zdziwiła się, że słońce mogło przywędrować aż nad las i rzucać teraz długie cienie, które dawały schronienie śniegowi. Wróciła do sieni i włożyła gumowce – były wilgotne i zimne. Ruszyła za dom, przez ogródek i ogrom zniszczenia, jakie zrobiła w nim zima i ciemność. Schylała się nad kapuścianymi głowami, które jesienią były takie piękne i twarde, a teraz zmieniły się w oślizłe, przegniłe kupki. Nic nie zostało ze słoneczników, a latem wydawało się jej, jak zwykle, że nic nie jest wstanie zmóc ich potężnych łodyg i ich lwich głów z pociemniałymi od słońca twarzami. Płotek, przy którym rosły, pochylił się, przesiąknięty wszechobecną wodą. Potem spojrzała na swój sad pełen starych jabłoni i śliw. Na najsłodszej czereśni ułamała się wielka gałąź. Sad bujny, porosły wysoką trawą przykryty poduchami zieleni, taki, jaki zapamiętała, teraz nie istniał. Przypominał cmentarz. Nagie drzewa udawały krzyże, a łany leżącej trawy – groby. Tak to wyglądało. I wszystko przesiąknięte było wodą wilgocią smrodem grzyba. Marta nienawidziła wilgoci tak samo jak zimy i ciemności. Woda była nieuczciwa. Marta czuła, że mogłaby stanąć z nią twarzą w twarz, ale tylko wtedy, gdyby woda była sobą gdyby nie udawała. Wtedy gdy płynęła przezroczysta w strumieniu, można ją było wziąć i nieść do twarzy, a nawet pić ją prosto z ziemi. Ale woda częściej udawała coś innego, wnikała w przedmioty, rośliny tak, że stawała się niewidoczna. Osiadała wtedy na twarzy, swetrze, pokrywała wszystko warstewką mrozu, zabijała. Albo wisiała w chmurach jak kara za wieczny grzech.
Marta weszła do domu, bo znowu wróciło zimno do jej ciała. Stanęła jeszcze na schodach, żeby zobaczyć resztę doliny.
Góry wyglądały monotonnie – zgniłozielono i czarno – one też miały kolor wody. Tam gdzie ziemia była z jakichś powodów chłodniejsza, leżał jeszcze śnieg. Ze wszystkich czterech kominów dymił tylko komin Takiego-a-Takiego. Przed domem Frostów stał niebieski samochód i dwoje ludzi rozmawiało na drewnianym tarasie. Marta wzdrygnęła się, wróciła do kuchni i wzięła się do rozpalania w piecu.