Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom – II
Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom – II читать книгу онлайн
Andrzej Zbych to pseudonim autorskiego duetu, kt?ry przeszed? do historii, tworz?c „Stawk? wi?ksz? ni? ?ycie”.
O bohaterskich przygodach wojennych oficera polskiego wywiadu, dzia?aj?cego pod kryptonimem J-23. Przystojny Polak, w twarzowym mundurze oficera Abwehry, wygrywa II wojn? ?wiatow?! Wykrada najg??bsze tajemnice Rzeszy, ujawnia plany najwa?niejszych operacji wroga, kpi z wysi?k?w niemieckiego kontrwywiadu, o?miesza starania gestapo. W trudnej, niebezpiecznej s?u?bie pos?uguje si? przebieg?o?ci?, wdzi?kiem wobec dam, czujny okiem, mocnymi pi??ciami i ci?tym s?owem. Wkr?tce awansuje do stopnia kapitana, a nawet odznaczony zostaje niemieckim ?elaznym Krzy?em.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
3
Miał pokój na pierwszym piętrze, z dużym oknem i wyjściem na balkon. Hotel był niewielki, usytuowany w zacisznej dzielnicy, niedaleko centrum europejskiej części miasta, a jednak nie dobiegały tu zgrzyty przejeżdżających dwie ulice dalej tramwajów. Ze swojego balkonu mógł dostrzec wąski, błękitnawy skrawek Bosforu, daleko na skraju horyzontu policzyć wysmukłe wieżyczki minaretów i kopuły bizantyjskich kościołów, zamienionych na meczety. Mógł też, wychyliwszy się nieco, zobaczyć wysypany grubym żwirem podjazd do hotelu i rząd rozłożystych kasztanów. Pod jednym z nich tkwił teraz wymuskany młody człowiek o aparycji fryzjera najprzystojniejszego w miasteczku liczącym nie więcej niż dwa tysiące mieszkańców. Palił papierosa z długim ustnikiem i machinalnie rozgarniał szpicem jasnożółtego trzewika żwir u swych stóp. Kloss zauważył 20 zaraz po wyjściu z konsulatu. Widocznie zmienił grubasa, w czasie gdy on bawił u Grandela.
Kloss odwrócił wzrok od okna, jeszcze raz przyjrzał się pokojowi, spenetrował wszystkie kąty. Choć nie przewidywał żadnych ważnych dla siebie spotkań w hotelu, nie lubił mikrofonów i kamer poukrywanych w hotelach dla cudzoziemców z typowym dla policji brakiem wyobraźni. Jednakże nie znalazł nic ani w żyrandolu, ani pod żadnym z obrazów na ścianach, ani nawet w kinkiecie zwisającym u wezgłowia łóżka. Spojrzał na walizki -eleganckie, z wytłaczanej cielęcej skóry, prosto z magazynu od Resmanna. Stały dokładnie w tym samym miejscu, gdzie je pozostawił. A jednak coś wzbudziło jego podejrzenie. Zamek walizki, który zwykle nieco odsta-wał, teraz wciśnięty był bardzo mocno. Więc jednak, jak było do przewidzenia, ktoś już zainteresował się pobytem w Istambule wysłannika niemieckiego ministerstwa gospodarki. Czegóż innego mógł oczekiwać – nawet wówczas, gdyby naprawdę był przedstawicielem ministerstwa gospodarki? Wczoraj natychmiast po wyjściu z dworca, wśród przekupniów natrętnie podsuwających towary, tragarzy gotowych zanieść jego walizki i naganiaczy oferujących przyjezdnym znakomite i mniej znakomite hotele, dostrzegł faceta z wymierzonym weń obiektywem fotoaparatu. Facet oczywiście chciał uchodzić za zwykłego ulicznego fotografa, zagadkowe było tylko to, że wręczając Klossowi firmową wizytówkę, odezwał się do niego całkiem niezłą niemczyzną. Wczorajsze i poranne wędrówki z tajniakami za plecami też o czymś świadczyły.
Podszedł do mniejszej walizki, obejrzał ją najpierw, nim otworzył wieko. Wszystko było w najzupełniejszym porządku, przynajmniej na pozór; koszule, skarpetki i chustki do nosa poukładane jak przedtem starannie. Tylko zniknął gdzieś kawałek włosa włożony między drugą a trzecią chusteczkę w stosie. Więc jednak. Był już pewien, do drugiej walizki nie musiał nawet zaglądać. Zresztą wiedział, że ktokolwiek dokonał rewizji, nie znalazł niczego. Jedyną rzecz, której znalezienia mógłby się obawiać, mały rewolwer z tłumikiem, przewiózł spokojnie przez kontrolę celną w futerale swojej laiki, po przyjeździe zaś i ulokowaniu się w tym hotelu me rozstawał się z mm ani na chwilę.
Mógł oczywiście dać za wygraną i udawać, że nic nie wie o rewizji, postanowił jednak skorzystać z okazji i poznać zarządzającego. Zadzwonił po pokojówkę i kazał jej poprosić kierownika hotelu. Stanął po chwili w drzwiach, lekko schylając głowę w ukłonie.
– Pan mnie wzywał; sir? – zapytał kanciastą angielszczyzną.
– Jeśli pan jest zarządzającym…
– Jestem właścicielem – ukłonił się tamten jeszcze raz. – Czy ma pan jakieś zażalenia?
– Owszem – odparł. – Przyjeżdżam z kraju prawadzą-cego wojnę. Jestem co prawda busmessmanem, zdaję sobie jednak sprawę, że będę narażony w tym mieście na wścibstwo rozmaitych ludzi i instytucji. Chciałbym jednak uniknąć prowokacji, chciałbym przynajmniej tu, w tym hotelu, wiedzieć, że jestem bezpieczny. Czy może mi pan to zapewnić, czy mam sobie poszukać innego hotelu?
– Nie wydaje mi się, bym pana rozumiał – powiedział tamten uśmiechając się słabo.
– Ktoś grzebał w moich rzeczach – walnął prosto z mostu.
Mam nadzieję, że pan się myli, sir.
– Nie mylę się.
– Być może służba sprzątając – uśmiechnął się prawie niedostrzegalnie – przesunęła jakieś przedmioty należące do pana, ale zapewniam, że to się nie powtórzy. Wydam odpowiednie polecenia. Nawiasem mówiąc, w innych hotelach policja także obserwuje cudzoziemców. Trudno się jej dziwić, nieprawdaż, sir? – Ukłonił się i nie powiedziawszy ani słowa więcej, cicho zamknął za sobą drzwi.
Szczerze mówiąc, właściciel nie bardzo podobał się Klossowi. Za jego ugrzecznieniem kryło się coś, czego Kloss na razie nie potrafiłby określić, chociaż jeśli idzie o ciekawość policji pewnie miał rację. Może sam zresztą pracował dla policji? W każdym razie jego zainteresowanie gościem, który miał najdroższy i najładniejszy pokój w hotelu,, Orient" przekraczało nieco granicę uprzejmości właściciela hotelu wobec gościa. Wczoraj, w parę godzin po przyjeździe, kiedy Kloss udawał, że szuka w książce telefonicznej, umieszczonej na ladzie w recepcji, numeru niemieckiego konsulatu, chociaż właściwie chciał znaleźć adres lokalu, którego nazwę wykrzykiwał ulicznik na warszawskim dworcu, cały czas czuł na sobie badawcze, choć ukradkowe spojrzenie tego człowieka. Wziął go wówczas za recepcjonistę, nie wiedział, że ma do czynienia z samym właścicielem.
Jeszcze wczoraj znalazł na planie Istambułu nazwę ulicy, przy której powinna znajdować się „Cafe Rosė", i ruszył na miasto. Stracił jednak sporo czasu na zgubienie wczorajszego tajniaka, chudzielca o sterczących wąsikach, przypadkiem trafił na bazar i dopiero tam między rozwieszonymi dywanami udało mu się zniknąć z oczu swemu prześladowcy. Znalazł wreszcie budynek koloru ochry w jednej z przecznic głównej ulicy wiodącej do dworca, nie dalej niż kilometr od jego hotelu, ale w pierwszej chwili pomyślał, że pomylił adres. Nic nie wskazywało na to, że w budynku mieści się kawiarnia przynajmniej w europejskim tego słowa znaczeniu. Dopiero widok małej emaliowanej tabliczki z napisem „Cafe Rosė" potwierdził, że to jednak to, czego szukał, a mniejsze literki tkwiące pod nazwą lokalu na emaliowanym szyldzie wyjaśniały nieco ten niezwykły wygląd: „Privat Club". Zastukał drewnianą kołatką, umieszczoną przy dębowych drzwiach i po chwili zobaczył ogromne babsko w rozchełstanym szlafroku, z dużym nosem i siwym wąsem nad górną wargą. Już wtedy zaczął podejrzewać, że słowo „Privat" w szyldzie niespecjalnie ściśle oddaje charakter instytucji.
Babsztyl zagadał szybko po turecku, usiłując mu coś wytłumaczyć, po czym dostrzegłszy, że wysiłek to daremny, chciał z rozmachem zamknąć mu drzwi przed nosem. Ale tego właśnie Kloss się po niej spodziewał, przytrzymał drzwi i najpierw po angielsku, a potem po francusku próbował wyjaśnić babie, która była tu zapewne cerberem, że chce się widzieć z mademoiselle Rosę. Prawdopodobnie na nic by się nie zdały jego słowa, starucha machała rękami, trajkocząc coś bez przerwy, gdyby na szczycie schodów nie pojawiła się młoda kobieta o wysoko upiętych blond włosach.
– To jest nocny lokal, mohsieur, teraz nieczynny – powiedziała płynną francuszczyzną z cudzoziemskim akcentem. – Moja konsjerżka usiłuje to panu wytłumaczyć. Poza tym jest to prywatny klub, tylko dla członków.
– Przepraszam – powiedział. – Mój przyjaciel, który polecił mi „Cafe Rosė", nic mi o tym nie wspominał.
– Pański przyjaciel? – przeciągnęła sylaby. – Czy jest członkiem naszego klubu? Można wiedzieć, kto to taki?
– Mój przyjaciel Teodor – rzekł.
– Ach tak! – ucieszyła się. -Jest pan przyjacielem Teodora, to co innego. Proszę bardzo. – Wskazała mu ręką, by poszedł za nią.
Imię męskie, zmieniane przez centralę co miesiąc, było pierwszym hasłem, niejako wstępnym tekstem, służącym do sprawdzenia, czy rozmówca jest tym, za kogo się podaje. Zasada ta obowiązywała wszystkich agentów centrali i ta jej uniwersalność oddała Klossowi nieraz nieocenione usługi. Nieważna była bowiem treść wypowiedzianego zdania, nawet język, w jakim to zdanie zostało wypowiedziane. Ważne było tylko imię, w tym miesiącu właśnie Teodor.
Pokój, do którego go wprowadziła, był typowym, można powiedzieć, aż nazbyt typowym, buduarem kokoty. Różowe ściany obite adamaszkiem, takież zasłony, wielkie owalne lustro z ramą, która chciała udawać, że jest co najmniej o sto lat starsza, niż była w istocie. Stos kolorowych poduszek na niskim i szerokim francuskim łożu. Tylko ciemnoorzechowe biurko, zbyt wielkie dla kobiety, stanowiło obcy wtręt w tym pokoju.
Podsunęła mu puf przykryty skórą jakiegoś zwierzęcia. Podeszła do lustra, poprawiła niesforny kosmyk włosów. Dopiero teraz mógł się jej przyjrzeć. Nie była piękna, trudno chyba nawet byłoby o niej powiedzieć, że jest ładna. Miała jednak w sobie coś, co musiało się podobać mężczyznom. W typie starszych panów – pomyślał.
– A więc? – odwróciła się w jego stronę. Były to pierwsze słowa, jakie wymówiła po wejściu do pokoju. Nie chciała wypowiedzieć pierwszego członu hasła, czekała na niego.
– Teodor nie jest moim przyjacielem – rzekł.
– Jest zapewne pańskim kuzynem.
– Ciotecznym bratem mojej matki.
– W porządku, J-23 – odpowiedziała. – Dostaliśmy wiadomość, że przyjedziesz. Szef powiedział, że mam ci służyć wszelką pomocą. – Otworzyła dolne drzwiczki biurka, wyjęła butelkę i szklanki. – Odrobinę whisky?
– Dlaczego odrobinę?
– Możesz dostać, ile chcesz, ale chyba nie przyjechałeś do Istambułu, żeby pić scotcha. Potrzebujesz czegoś? Może pieniędzy?
– Na razie nic mi nie trzeba, może potem. – Krótko, bez zbędnych szczegółów, objaśnił jej swoją misję. Zapytał, czy wie coś o niemieckim konsulacie.
– Kilku panów z konsulatu Rzeszy jest członkami naszego klubu, a sam pan konsul raczy mnie nieco adorować. Jeśli chcesz, żebym poznała go bliżej…
– Nie, na razie nie – powiedział to chyba zbyt szybko. – Może – dodał – będę potrzebował jakiegoś dojścia do Anglików. Ale najpierw chcę się rozejrzeć.
– Zamelduję szefowi. On już wie, że przyjechałeś. Oczywiście zapowiem, żeby wpuszczano cię do klubu, chociaż lepiej byłoby, gdyby wprowadził cię któryś z twoich niemieckich przyjaciół. Tutaj nigdy za dużo ostrożności. W Istambule działa niezależnie od siebie przynajmniej sześć wywiadów, nie licząc tureckiej policji i kontrwywiadu wojskowego. Niedawno Turcy z wielkim hukiem wyrzucili konsula Mandżukuo. Nigdy byś się nie domyślił – roześmiała się swobodnie – dla kogo jeszcze pracował poza tym, że oczywiście pracował także dla Japończyków. Zaraz, zaraz… – zawołała – przypomniałam sobie coś, co cię powinno zainteresować. Dostałam cynk z Banku Centralnego, że ktoś z konsulatu niemieckiego ma u nich własne konto. Prawdopodobnie pracuje dla siebie, nie muszę ci mówić, prowizje, łapówki i tak dalej. Postaram się dowiedzieć, kto to i jeśli się uda, dostarczę ci wyciąg z jego konta. Dobrze zawsze mieć w takich okolicznościach faceta, którego można cokolwiek podusić.