Stawka Wiiksza Niz Zycie Tom – II
Stawka Wiiksza Niz Zycie Tom – II читать книгу онлайн
Andrzej Zbych to pseudonim autorskiego duetu, kt?ry przeszed? do historii, tworz?c „Stawk? wi?ksz? ni? ?ycie”.
O bohaterskich przygodach wojennych oficera polskiego wywiadu, dzia?aj?cego pod kryptonimem J-23. Przystojny Polak, w twarzowym mundurze oficera Abwehry, wygrywa II wojn? ?wiatow?! Wykrada najg??bsze tajemnice Rzeszy, ujawnia plany najwa?niejszych operacji wroga, kpi z wysi?k?w niemieckiego kontrwywiadu, o?miesza starania gestapo. W trudnej, niebezpiecznej s?u?bie pos?uguje si? przebieg?o?ci?, wdzi?kiem wobec dam, czujny okiem, mocnymi pi??ciami i ci?tym s?owem. Wkr?tce awansuje do stopnia kapitana, a nawet odznaczony zostaje niemieckim ?elaznym Krzy?em.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Wszystkie szczegóły znajdzie pan w papierach. Teraz chciałbym panu, poruczniku, zwrócić uwagę na delikatne i subtelne aspekty sprawy. Edwin Wąsowski jest arystokratą, skollgaconym z paroma dobrymi familiami niemieckimi. Byłoby ze wszech miar godne ubolewania, gdyby… – zawiesił głos.
Kloss skinął głową, że zrozumiał.
– Wybaczy pan, panie oberst – zaczął powoli, jakby chciał dobrać właściwe słowa i przychodziło mu to z trudem – kiedy wczoraj przyjechałem po pana z rozkazem generała Wierlingera, odniosłem wrażenie, że Wąsowskiego łączy ze standartenfuehrerem Dibeliusem pewna, powiedziałbym, zażyłość. Jeśli moje wrażenie było fałszywe…
– Nie było, Kloss. Bywaliśmy u niego wszyscy, ja także. Wąsowski bywał także w domu warszawskiego gubernatora, raz zaproszono go nawet na Wawel. Jeśli powiem panu jeszcze, że widywałem go w Berlinie w domu… -zawahał się. – Mniejsza o to. Żadna z tych wizyt nie może mieć związku ze sprawą Wąsowskiego, nie może, rozumie pan? Jeśli ma pan jakieś wątpliwości w tej sprawie, proszę powiedzieć mi teraz. Mogę jeszcze zwolnić pana z prowadzenia jej.
– Nie mam żadnych wątpliwości – odparł Kloss – jeśli idzie o wierność pana pułkownika wobec naszego fuehrera.
– To mi wystarczy. Od poniedziałku weźmiecie się razem z Lohsem za sprawę. Nie spieszcie się, pracujcie powoli i ostrożnie. Pragnę, żeby mnie pan dobrze zrozumiał, nie chcemy z Dibeliusem oszczędzać wrogów Rzeszy bez względu na ich stanowiska i związki rodzinne. Ale nie możemy pozwolić, żeby brud tej sprawy zbrukał ludzi niewinnych, którzy może zbyt lekkomyślnie ulegli czarowi osobistemu Wąsowskiego, ale pozostali uczciwymi Niemcami i hitlerowcami. Sprawa metod śledztwa zależy tylko od was. Jedno jest pewne: musi być skuteczne, bezlitosne wobec wrogów, dyskretne…
Zadzwonił telefon. Reiner podniósł słuchawkę. Kloss dostrzegł, że w miarę słuchania z twarzy obersta odpływa krew.
– Jest właśnie u mnie, drogi Dibeliusie, zaraz mu przekażę. – Odłożył słuchawkę na widełki. Stanął naprzeciw Klossa, zmuszając jego tym samym do przyjęcia postawy zasadniczej. Spojrzał mu prosto w oczy. – Kloss – powiedział – bardzo dużo od pana zależy. Są chwile przełomowe w karierze młodego oficera. Biada temu, kto nie dostrzeże ich w porę. Standartenfuehrer Dibelius poinformował mnie właśnie, że plany znalezione w myśliwskim pałacyku w Wąsowie zawierają usytuowanie stanowisk obronnych wokół głównej kwatery naszego fuehrera…
To było w sobotę. Po wyjściu od Reinera Kloss tylko na chwilę wrócił do biura, zlecając swemu pomocnikowi, młodemu leutnantowi Geislerowi bieżące sprawy.
Postanowił się przejść, by przemyśleć to, co się stało. Nie mógł sobie darować, że podczas ostatniej wizyty w pałacyku myśliwskim nie zabrał mikrofilmów. Oczywiście istnieje szansa, że Klossowi uda się skopiować je we wstępnej fazie śledztwa, ale zadanie może utrudnić fakt, że Dibelius, a więc zapewne i Lohse, wiedzą już, co przedstawiają plany w maleńkich klateczkach mikrofilmu. Ale o tym będzie czas myśleć później, teraz pozostaje sprawa najważniejsza: Wąsowski.
Kloss niemal nic o nim nie wiedział. Kiedy kilka miesięcy temu wysłannik z centrali poinformował go o przejęciu przez ciotkę Zuzannę jednej z przedwojennych berlińskich siatek polskiej „dwójki" wraz z jej ekspozyturami w Warszawie, Wiedniu i Krakowie, me krył swoich obaw. Ale kilkumiesięczna współpraca z Wąsowskim, który kierował właśnie wraz z majorem Rucińskim warszawską ekspozyturą, przekonała go, że opłaciło się podjąć to ryzyko. Od Wąsowskiego dostał już kilkakrotnie duże, dobre materiały, nieraz całościowe opracowanie problemu, którego złożenie z poszczególnych informacji agenturalnych trwałoby znacznie dłużej, nie mówiąc już o tym, że Wąsowski dzięki swym stosunkom potrafił dotrzeć do środowisk, wśród których łatwiej było o niedyskrecję, często bardzo ważną nie tylko dla działań militarnych, ale także dyplomacji aliantów.
Wpadka Wąsowskiego będzie więc poważnym ciosem dla ciotki Zuzanny. Szansę wydostania go z łap Dibeliusa są prawie żadne, a zresztą bez względu na sympatię, jaką Kloss żywił osobiście do Wąsowskiego, nie jego osoba jest tu najważniejsza, lecz działalność, a ta jest raz na zawsze spalona.
W grę wchodzi także bezpieczeństwo osobiste Klossa. Prawdopodobnie tylko jego, chociaż tego również nie może być pewien, ale to też zupełnie wystarczy. O Wąsowskim mógł wydać tylko jak najlepszą opinię, instynktownie wyczuwał w nim człowieka, który pod dobroduszną jowialnością skrywa upór i niezłomność.
Istnieje jednak małe „ale"… Wąsowski był zawodowcem, od lat grał rolę bogatego utracjusza, żarłoka i birbanta, o tyle dlań łatwiejszą, że istotnie wywodził się z hrabiowskiej, dość majętnej rodziny… Lecz to właśnie stwarza niebezpieczeństwo identyfikacji roli z życiem. Może Wąsowskiemu żal będzie rozstawać się ze swoim wcieleniem i za cenę zachowania statusu zgodzi się sprzedać Dibeliusowi wszystkich, a może tak utożsamił się z grą, że będzie chciał ją ciągnąć nawet pod kontrolą Niemców? Kloss zbyt dobrze poznał arkana swojej roboty, by nie zdawać sobie sprawy z groźby, jaką niesie ta gra. Nieraz stykał się z agentami pracującymi dla dwóch, trzech lub więcej panów, którzy w pewnym punkcie swego życia nie indentyfikowali się już z żadnym mocodawcą – prowadzili swoją własną grę.
Z najbliższej apteki zadzwonił do Lohsego. Ten wiedząc, że mają współpracować, potraktował Klossa nieco z góry. To Klossowi nawet odpowiadało, rola pomocnika hauptsturmfuehrera niesie ze sobą jakieś możliwości.
Nie zauważył nawet, kiedy się zdrzemnął. Obudził go Kurt, wnosząc parujące talerze. Dochodziła czwarta. Kloss czym prędzej zjadł obiad, dał Kurtowi przepustkę na popołudnie i pierwszą rikszą pojechał na Mokotowską. W maleńkiej kawiarence dostrzegł siedzącą pod oknem nie znaną mu dziewczynę, która popijając ersatzową herbatę spoglądała na leżący przed nią „Kurier Warszawski", stojącą na nim zieloną torebkę i parę skrzyżowanych zielonych rękawiczek. Poczekał, aż dziewczyna wypije, i kiedy wstała, ruszył w parę chwil po niej. Szła nie oglądając się, a Kloss postępował kilkanaście metrów za nią. Skręciła w Wilczą, przecięła Kruczą i Marszałkowską, zatrzymała się, jakby sprawdzając adres, przed burym domem koło Poznańskiej. Na drugim piętrze przystanęła przed jakimiś drzwiami, otworzyła je kluczem i pozostawiła uchylone.
Major Ruciński czekał na niego w dużym, mrocznym, zagraconym pokoju. Bez słowa podsunął Klossowi krzesło, z którego poduszki wyłaziła morska trawa.
– To się musiało kiedyś stać – powiedział. – Chce pan wiedzieć, jak to było?
– Wiem – odparł. – Od poniedziałku wraz z haupt-sturmfuehrerem Lohsem przejmuję tę sprawę.
– Bogu dzięki! – powiedział tamten.
– Niby dlaczego? – zaperzył się Kloss. – Chyba nie wyobraża pan sobie, że będę mógł go oszczędzać. Być może będę musiał patrzeć, jak go biją i słyszeć, kiedy sypnie pierwsze nazwisko. Nie wykluczani, że będzie to moje nazwisko.
– Edwin nie powie, Edwin nic nie powie.
Kloss uśmiechnął się tylko. Widział ludzi zdawałoby się silnych i uczciwych, którzy błagali, by ich zabić, a kiedy śmierć nie nadchodziła, sypali najbliższych krewnych i przyjaciół, skazując ich na takie same tortury.
– Znam go od piętnastu lat, jeszcze z Berlina i Hamburga. Jeśli nie będzie mógł wytrzymać, zgniecie fiolkę ukrytą w plombie zęba. Mogę panu obiecać, że Edwin nie straci zimnej krwi. Jeśli moglibyśmy coś dla niego zrobić…
– Co? – roześmiał mu się Kloss w twarz. Ten Ruciński działał mu na nerwy. – Zorganizować akcję na aleję Szu-cha? Odbić go może?
Ruciński milczał. Klossowi zrobiło się go żal, a jednocześnie poczuł coś w rodzaju zawstydzenia. Tamten jakby tego nie zauważył.
– Wie pan – powiedział – Edwin Wąsowski to zadziwiający człowiek. Jak pan myśli, dlaczego on to robił? Kariera? Gwizdał na karierę. Nigdy mi tego nie mówił, ale zdaje się, że w ogóle nie lubił wojska. Pieniądze? Śmieszne. Edwin na placówce berlińskiej wydał więcej pieniędzy swoich niż rządowych. Więc i to odpada. Nie lubił Niemców, a szczególnie Prusaków, ale mój Boże, sama niechęć do przedstawicieli innego narodu, żeby nie wiem nawet jak wielka, nie wystarczy. On to robił, i to znakomicie, mogę panu powiedzieć, ponieważ był aktorem, był aktorem, któremu nie dane było nigdy zagrać na scenie. Grał w życiu, przygotowywał się do swych ról niezwykle starannie. W trzydziestym piątym potrzebowaliśmy, po zlikwidowaniu naszej poprzedniej siatki, jakiegoś punktu zaczepienia. Utworzyliśmy takie fikcyjne przedsiębiorstwo: hambursko-południowoamerykańskie towarzystwo obrotu kawą. To miała być pokrywka dla naszej prawdziwej działalności. I była. Ale Edwin… Pan nie zna Edwina. On naprawdę zaczął handlować kawą. Mało tego. Stał się jednym z czołowych fachowców w branży. Mógłby szybko zrobić majątek. Czy rozumie pan, do czego zmierzam?