Stawka Wiiksza Niz Zycie Tom – II
Stawka Wiiksza Niz Zycie Tom – II читать книгу онлайн
Andrzej Zbych to pseudonim autorskiego duetu, kt?ry przeszed? do historii, tworz?c „Stawk? wi?ksz? ni? ?ycie”.
O bohaterskich przygodach wojennych oficera polskiego wywiadu, dzia?aj?cego pod kryptonimem J-23. Przystojny Polak, w twarzowym mundurze oficera Abwehry, wygrywa II wojn? ?wiatow?! Wykrada najg??bsze tajemnice Rzeszy, ujawnia plany najwa?niejszych operacji wroga, kpi z wysi?k?w niemieckiego kontrwywiadu, o?miesza starania gestapo. W trudnej, niebezpiecznej s?u?bie pos?uguje si? przebieg?o?ci?, wdzi?kiem wobec dam, czujny okiem, mocnymi pi??ciami i ci?tym s?owem. Wkr?tce awansuje do stopnia kapitana, a nawet odznaczony zostaje niemieckim ?elaznym Krzy?em.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
2
Mróz chwycił mocno, śnieg, który przyprószył koleiny wyżłobione przez odjeżdżający samochód obersta Reinera, chrzęścił pod butami dwóch bahnschutzów strzegących niewielkiej stacyjki i teoretycznie przynajmniej dziesięciokilometrowego odcinka torów przebiegających opodal myśliwskiego pałacyku Wąsowskiego. Klęli swego zwierzchnika, ospowatego gefreitra, który w taki ziąb wysłał ich na obchód torów. Ale oni me są idiotami, nie są zresztą młodzikami ślepo wykonującymi rozkazy. Obaj mają sporo po czterdziestce, pochodzą z sąsiednich wsi w Schwarzwaldzie, mają do siebie zaufanie i wiedzą, że jeden drugiego nie sypnie. Wiedzą też, że z chodzenia wzdłuż toru nic dobrego nie wyjdzie, zarobić można co najwyżej kulkę od jakiegoś przyczajonego w krzakach partyzanta, a zanadto chcą wrócić do swoich bab w Turyngii, by ryzykować nocne spotkania z uzbrojonymi ludźmi. Nie umawiając się skręcili z nasypu, gdy tylko oddalili się na odległość, z jakiej dziobaty Peter nie mógłby ich zza skarpy wypatrzyć. Wieś była o kilometr i obaj wiedzieli, że nocna wycieczka, o ileż mniej niebezpieczna od bezsensownego spaceru po torach, których i tak we dwóch upilnować nie zdołają, jest znacznie bardziej owocna. Ludzie rozbudzeni w środku nocy waleniem kolbą w drzwi nie zastanawiają się, czy strażnicy kolejowi mają prawo rekwirować żywność i bimber. Zresztą cóż tu mówić o prawie, kiedy ma się dwa schmeisery, umie się wrzeszczeć i nie trzeba się tłumaczyć z wystrzelonych naboi. Obaj byli chłopami i bez trudu rozszyfrowali chłopskie schowki, zawsze znajdując to parę jaj, to gęś, to połeć tłustego szpeku. Wrzeszcząc swoje: „Baba, dawaj szpek, schnell!", mścili się za to, że zamiast leżeć u boku swojej kobiety pod ciepłą pierzyną, muszą łazić po nocy w tym zimnym, nieprzyjaznym kraju, bać się humorów ospowatego gefreitra, który w każdej chwili może napisać raport, w wyniku czego znajdą się na wschodzie, w kraju, gdzie ludzie są przynajmniej tak samo nieprzyjaźni, a zimno jeszcze dotkliwsze.
– Jutro wyślę mojej paczkę – powiedział niższy z bahnschutzów. – Trochę słoniny i te pończochy.
Drugi skinął głową. Wiedział, o co chodzi. Pohandlowali niedawno z kolejarzami. Za pół wieprzka dostali parę kartonów francuskich pończoch. Jest ich tyle, że kobiety będą mogły do końca życia chodzić co niedziela do kościoła w jedwabnych pończochach. Nagle zatrzymał się.
– Czego stoisz? – zapytał ten niższy. – Czy pamiętasz, że Peter chce gęś? Przecież po to nas dzisiaj wysłał. Trzeba dać łobuzowi, bo…
– Cicho – zgromił go drugi. – Słuchaj, muzyka.
Przeszli kilkadziesiąt metrów i usłyszeli ją jeszcze wyraźniej. Po paru chwilach zobaczyli niczym nie zasłonięte okna, dobiegł ich gwar wielu głosów.
– To ten hrabia – powiedział niższy bahnschutz. – Czuję, że się dzisiaj obłowimy.
Stukając buciskami wtargnęli na ganek, załomotali kolbami, ale ci w środku pewnie nie słyszeli, co już było bezczelnością. Wyższy z rozpędu kopnął drzwi i omal się nie przewrócił wpadając do hallu. Mieli pecha. Otwierające się drzwi zasłoniły wieszak obładowany oficerskimi płaszczami i czapkami z trupią główką. Ten widok by ich otrzeźwił. Teraz rozwścieczeni, że nikt nie pofatygował się, by wyjść do nich do hallu, idą do drzwi, zza których dobiega ryk śmiechu i chrapliwy dźwięk patefonu. Niższy otwiera je szeroko.
– Cicho! – krzyczy i nagle milknie. Drugi, jeszcze w hallu, nie wiedząc, dlaczego tamten zamilkł, wrzeszczy:
– Zasłonić okna, jest Befehl, zasłonić okna! – Przekroczył próg i zamarł.
Standartenfuehrer Dibelius podniósł się chwiejnie, zrobił krok w ich kierunku, ale wypity alkohol uderzył mu do głowy, bo aż musiał się oprzeć o ramię któregoś z siedzących oficerów.
– Panie Standartenfuehrer – wybełkotał bahnschutz, który wszedł pierwszy – myśmy nie wiedzieli…
– Milczeć! – wrzasnął Dibelius. – Nie pozwoliłem wam gadać! Teraz już wiecie! Tam, gdzie ja jestem, obowiązuje mój rozkaz, zrozumiano?
Równocześnie niemal szczeknęli swoje: jawohl, robiąc krok do tyłu.
– Kto wam pozwolił odejść? – wrzasnął Dibelius. -"Wyślę na wschód!… – zakrztusił się krzykiem.
– Ależ drogi Dibelius – mitygował go Wąsowski, – Ci żołnierze nie mieli złych intencji. W końcu to dobrze, że niemieccy żołnierze dbają, by przestrzegano zarządzeń niemieckich władz. To moja wina. Tak rzadko używam tego pałacyku, że nie poleciłem, by zrobiono zasłony na okna. Franciszku – zwrócił się do lokaja – dopilnuj, aby następnym razem…
– Tak jest, panie hrabio.
– Precz! Wynoście się! – krzyknął Dibelius.
– Chwileczkę – powiedział Wąsowski. Bahnschutze zatrzymali się niezdecydowanie. – Franciszku – zwrócił się Wąsowski do lokaja – zaprowadź tych chłopców do kuchni, niech im dadzą coś do jedzenia i sznapsa na rozgrzewkę, żeby mogli wypić za zdrowie pana standartenfuehrera Dibeliusa.
– RozBrolleś mnie, drogi Wąsowski, rozBrolleś mnie kompletnie. Idźcie – szerokim gestem wskazał żołnierzom drogę – i nigdy więcej nie interesujcie się światłem w tym domu ani moim przyjacielem, panem Wąsowskim. Czy wiecie głuptaki, że przed chwilą ustaliliśmy z panem hrabią, iż w roku tysiąc dziewięćset jedenastym pan hrabia i ja mieszkaliśmy w Monachium przy jednej ulicy, jadaliśmy w tej samej restauracji, chodziliśmy do jednego burdelu i wcale się nie znaliśmy? – Pijackim gestem usiłował objąć Wąsowskiego.
Oficerowie wstali wznosząc kieliszki. Dibelius chwycił szklankę, nalał do pełna, z rozmachem stuknął w kieliszek Wąsowskiego. Któryś z młodszych oficerów zaintonował burszowską pieśń. Dibelius nie puszczał ramienia Wąsowskiego.
– Przyjacielu – bełkotał – zdaje się, że wypiłem kapin-kę za dużo. – Czknął głośno. – Prowadź – powiedział -prowadź do toalety – dodał na pytające spojrzenie Wąsowskiego.
Bahnschutze wyprowadzeni przez Franciszka zniknęli gdzieś w zakamarkach hallu. Dibelius puścił ramię Wąsowskiego i biegiem rzucił się w stronę wskazanych drzwi. Puścił szeroki strumień wody na twarz, paroma klapnięciami pomasował obrzękłe policzki. Potem przeglądał się chwilę w lustrze, mętnie konstatując, że włosów ma coraz mniej, a wory pod oczyma coraz większe i bardziej brunatne. Nie odwracając się sięgnął w stronę półki z ręcznikami i pośliznął się na mokrej posadzce. Upadł. Poczuł nieprzepartą ochotę wyciągnięcia się choćby tu, na tej podłodze, gwałtowną potrzebę snu. Może się nawet zdrzemnął i otrzeźwiła go dopiero kapiąca z niedokręconego kranu woda. Postanowił się podnieść i walcząc z ogarniającą go sennością, szukał wzrokiem punktu zaczepienia dla rąk. Wreszcie znalazł – umywalka. Chwycił za jej brzeg, ale przewrócił się powtórnie,
bo umywalka, jakby nie przytwierdzona do ściany, odjechała pod naciskiem jego ciała, ukazując ciemną niszę. Po dobrej chwili dopiero zrozumiał, że to, co widzi, nie jest początkiem delirium. Wstał nadspodziewanie łatwo. Z rozmachem walnął się kilkakroć po twarzy, by otrzeźwieć, ale nisza nie znikała. Jeszcze sobie nie wierząc, sięgnął ręką. Poczuł pod dłonią jakiś przedmiot, wyciągnął to, co znalazł. Zobaczył gruby plik studolarowych banknotów, przepasany banderolą, jakby prosto z banku. Sięgnął do wnęki powtórnie, trzymał teraz paczkę papierosów juno. Paczkę otwartą, ale w środku nie było papierosów. Kilka rolek wąziuteńkiej taśmy fotograficznej zdziałało cud. Dibelius natychmiast otrzeźwiał. Przysiadł na skraju wanny, zastanowił się chwilę, spoglądając na banknoty i paczkę po papierosach. Wstał, położył znalezione przedmioty tam, gdzie były przedtem, pociągnął brzeg umywalki – wróciła na swoje miejsce nadspodziewanie łatwo.
– Nie Reiner jest królem dzisiejszego polowania, tylko standartenfuehrer Maks Dibelius – powiedział swemu odbiciu w lustrze. Odbicie zamrugało doń małymi, ale teraz już prawie trzeźwymi oczami.
W hallu nie było nikogo – to ułatwiało sprawę. Podszedł do zawieszonego na ścianie staroświeckiego telefonu, zażądał błyskawicznego połączenia z Warszawą. Służbista Lohse, który pełnił dziś dyżur, chyba nie spał, bo odezwał się prawie natychmiast.