Potop, tom drugi
Potop, tom drugi читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Tak to ów uniwersał równość szlachecką rozumiał. Król, biskupi i senatorowie, którzy z dawna się już w sercach z myślą naprawy Rzeczypospolitej nosili, przekonali się ze zdumieniem radosnym, że i naród do owej naprawy dojrzał, że gotów wstąpić na nowe drogi, zetrzeć rdzę i pleśń z siebie i nowe, wspaniałe rozpocząć życie.
„Otwieramy przy tym (brzmiał uniwersał) benemerendi in Republica [687] plac każdemu plebeiae conditionis [688], ukazujemy i ofiarujemy wedle tego związku naszego okazję przystępu i nabycia honorów, prerogatyw i beneficiorum, którymi gaudet [689] stan szlachecki…”
Gdy na radzie królewskiej odczytano ten ustęp, zapadło aż milczenie głębokie. Ci, którzy wraz z królem pragnęli najmocniej, aby przystęp do praw szlacheckich został ludziom niższych stanów otworzony, mniemali, że niemało im przewalczyć, przecierpieć i nałamać się przyjdzie, że lata całe upłyną, nim z czymś podobnym odezwać się będzie bezpiecznie, tymczasem sama owa szlachta, tak dotąd o swe prerogatywy zazdrosna, tak pozornie nieużyta, otwierała na rozcież wrota szarym gromadom kmiecym.
Wstał książę prymas, owiany jakby duchem proroczym, i rzeki:
— Iżeście owe punctum [690] zamieścili, potomni tę konfederację po wiek wieków wysławiać będą, a gdy kto zechce czasy owe za czasy upadku staropolskiej cnoty uważać, tedy mu na was, przecząc, pokażą.
Ksiądz Gębicki był chory, więc mówić nie mógł, tylko ręką trzęsącą się ze wzruszenia żegnał akt i posłów.
— Już widzę nieprzyjaciela, ze wstydem z tych ziem uchodzącego! — rzekł król.
— Daj Boże najprędzej!… — zakrzyknęli obaj wysłańcy.
— Waszmościowie pojedziecie z nami do Lwowa — ozwał się znów król — gdzie zaraz ową konfederację roborować będziemy, a przy tym i innej zawrzeć nie omieszkamy, której same potęgi piekielne przemóc nie zdołają.
Spojrzeli na to po sobie wysłańcy i senatorowie, jakby pytając się wzajem, o jaką to potęgę chodzi, lecz król milczał, tylko mu twarz promieniała coraz bardziej; wziął znowu akt do ręki i znów czytał, i uśmiechał się, nagle rzekł:
— Siła [691] też było oponentów?
— Miłościwy panie — odpowiedział pan Domaszewski — unanimitate [692] ta konfederacja powstała za przyczyną ichmość panów hetmanów, pana wojewody witebskiego i pana Czarnieckiego, a ze szlachty żaden głos się nie przeciwił, tak się wszyscy na Szwedów rozjedli i takim afektem dla ojczyzny i majestatu zapłonęli.
— Z góryśmy przy tym uradzili — dodał pan Służewski — że to nie ma być sejm, jeno pluralitas [693] ma stanowić, więc niczyje veto [694] nie mogło sprawy popsować, jeno oponenta bylibyśmy na szablach roznieśli. Wszyscy też powiadali, że trzeba z onym liberum veto [695] skończyć, bo to jednemu wola, a wielu niewola.
— Złote słowa waszmości! — rzekł ksiądz prymas. — Niech jeno poprawa Rzeczypospolitej nastąpi, a nie ustraszy nas żaden nieprzyjaciel.
— A gdzie jest wojewoda witebski? — pytał król.
— Jeszcze na noc po podpisaniu aktu do swego wojska odjechał pod Tykocin, w którym księcia wojewodę wileńskiego, zdrajcę, w oblężeniu trzyma. Do tej pory musiał go już dostać żywego albo umarłego.
— Także był pewien, że go dostanie?
— Tak był pewien, jako że po dniu noc nastąpi. Wszyscy, nawet najwierniejsi słudzy, już zdrajcę opuścili. Broni się tam tylko garść Szwedów, ale nieznaczna, a posiłki znikąd przyjść nie mogą. Powiadał pan Sapieha w Tyszowcach tak: „Chciałem się jeden dzień spóźnić, bo byłbym do wieczora z Radziwiłłem skończył!… Ale to pilniejsza sprawa niż Radziwiłł, gdyż jego i beze mnie mogą dostać, dość będzie jednej chorągwi.”
— Chwała Bogu! — rzekł król. — A gdzie pan Czarniecki?
— Tyle się do niego szlachty, co najsłuszniejszych kawalerów, sypnęło, że w jeden dzień na czele grzecznej chorągwi stanął. Zaraz też na Szwedów ruszył, a gdzie by teraz był, nie wiemy.
— A ichmość panowie hetmani?
— Ichmość panowie hetmani pilno czekają rozkazów waszej królewskiej mości, obaj zaś radzą nad przyszłą wojną i z panem starostą kałuskim w Zamościu się znoszą [696], a tymczasem co dzień pułki ku nim razem ze śniegiem walą.
— Także to wszyscy Szweda porzucają?
— Tak jest, miłościwy panie! Byli też u ichmość panów hetmanów deputaci z wojska pana Koniecpolskiego [697], które jest przy osobie Carolusa Gustawa. I ci pono radzi by już wrócić do prawej służby, choć im tam Carolus obietnic ni pieszczot nie szczędzi. Mówili też, że choć teraz nie mogą zaraz recedere [698], przecie to uczynią, jak się tylko dogodna pora zdarzy, bo się już im sprzykrzyły i uczty, i jego pieszczoty, i mruganie oczami, i rąk klaskanie. Ledwie już wytrzymać mogą.
— Zewsząd opamiętanie, zewsząd dobre wieści — rzekł król. — Chwała Pannie Najświętszej!… Dzień to najszczęśliwszy mego życia, a drugi taki nastąpi chyba wówczas, gdy ostatni nieprzyjacielski żołnierz wyjdzie z granic Rzeczypospolitej.
Na to pan Domaszewski uderzył się po szerpentynie [699].
— Nie daj Bóg, aby się to stało! — rzekł.
— Jak to? — spytał ze zdumieniem król.
— Żeby ostatni pludrak na własnych nogach wyszedł z granic Rzeczypospolitej? Nie może być, miłościwy panie! A od czego mamy szable przy bokach?
— Bodaj waści! — rzekł rozweselony pan. — To mi fantazja!
Lecz pan Służewski, nie chcąc pozostać w tyle za panem Domaszewskim, zawołał:
— Jako żywo, nie ma na to zgody i pierwszy veto położę. Nie będziem się ich wyjściem kontentować, ale za nimi pójdziemy!
Ksiądz prymas począł głową kręcić i śmiać się dobrotliwie.
— Oj! siadła szlachta na koń i jedzie, jedzie! Boże wam błogosław, ale powoli, powoli! Jeszczeć ten nieprzyjaciel w granicach!
— Niedługo mu już! — zakrzyknęli obaj konfederaci.
— Duch się odmienił i fortuna się odmieni — rzekł osłabionym głosem ksiądz Gębicki.
— Wina! — zawołał król. — Niechże się na odmianę z konfederatami napiję!
Przyniesiono wina, lecz wraz z pachołkami, którzy je wnieśli, wszedł starszy pokojowiec królewski i rzekł:
— Miłościwy panie, przyjechał pan Krzysztoporski z Częstochowy i pragnie się waszej królewskiej mości pokłonić.
— Dawaj go żywcem! — zawołał król.
Po chwili wszedł wysoki, chudy szlachcic, patrzący jak kozioł spode łba. Skłonił się naprzód panu do nóg, potem dość hardo dygnitarzom i rzekł:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków! — odpowiedział król. — Co tam słychać?
— Mróz okrutny, miłościwy panie, aże powieki do jagód [700] przymarzają!
— Dla Boga! o Szwedach waść powiadaj, nie o mrozie! — zawołał Jan Kazimierz.
— A co o nich i gadać, miłościwy panie, kiedy ich pod Częstochową nie ma! — odrzekł rubasznie pan Krzysztoporski.
— Doszły już nas te wieści, doszły — odparł uradowany król — ale tylko z ludzkiego gadania, a wy z samego klasztoru pewnie jedziecie… Naoczny świadek i obrońca?
— Tak jest, miłościwy panie, uczestnik obrony i naoczny świadek cudów Najświętszej Panny…
— Nie tu granica jej łask! — rzekł król, wznosząc oczy ku niebu — jeno zasłużmy na dalsze…