Potop, tom drugi
Potop, tom drugi читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
— Vivat Joannes Casimirus rex!
— Vivat! vivat! vivat!
W tej chwili znów huknęły działa, aż ściany zamkowe się zatrzęsły. Szlachta ucztująca w drugiej sali wpadła z kielichami; chciał pan marszałek perorować, nie było sposobu, bo słowa ginęły w ustawicznym krzyku: „Vivat! vivat! vivat!”
Marszałka taka opanowała radość, takie uniesienie, że aż dzikość błysnęła mu w oczach, i wychyliwszy swój kielich, krzyknął tak, że nawet wśród powszechnego rozgardiaszu było go słychać:
— Ego ultimus [634]!…
To rzekłszy, palnął się owym bez ceny kielichem w głowę, aż kryształ rozprysnął się w setne okruchy, które z dźwiękiem upadły na podłogę, a skronie magnata krwią się oblały.
Zdumieli się wszyscy; król zaś rzekł:
— Panie marszałku, szkoda nam nie kielicha, ale głowy… Siła [635] nam na niej zależy!
— Za nic mi skarby i klejnoty! — zawołał marszałek — gdy mam honor waszą królewską mość w domu moim przyjmować. Vivat Joannes Casimirus rex!
Tu kredencerz podał mu drugi kielich.
— Vivat! vivat! vivat! — brzmiało ciągle i bez ustanku.
Dźwięk rozbijanego szkła mieszał się z okrzykami. Tylko biskupi nie poszli śladem marszałka, bo powaga duchowna broniła.
Lecz nuncjusz papieski, nieświadom owego zwyczaju tłuczenia szkła o głowy, pochylił się do siedzącego obok księdza biskupa poznańskiego i rzekł:
— Dla Boga! zdumienie mnie ogarnia… Toż w skarbie waszym pustki, a za taki jeden kielich można by dwa słuszne regimenty wojska wystawić i utrzymać!
— Tak u nas zawsze — odrzekł, kiwając głową, ksiądz biskup poznański — kiedy ochota w sercach wzbierze, to i miary w niczym nie masz.
Jakoż ochota coraz była większa. Przy końcu uczty jaskrawa łuna uderzyła w okna zamku.
— Co to jest? — spytał król.
— Miłościwy panie! Proszę na widowisko! — rzekł marszałek.
I chwiejąc się nieco, prowadził pana do okna. Tam cudny widok uderzył ich oczy. Dziedziniec oświecony był jak w dzień. Kilkadziesiąt beczek ze smołą rzucało jasnożółte blaski na bruk wyprzątnięty ze śniegu i wysypany igłami świerków górskich. Gdzieniegdzie paliły się i kufy [636] okowity [637], rzucające światło błękitne; do niektórych sól wsypywano, by świeciły czerwono.
Rozpoczęło się widowisko: naprzód ścinali rycerze głowy tureckie, gonili do pierścienia i ze sobą na ostre; potem psy liptowskie zażerały niedźwiedzia; potem góral jeden, rodzaj górskiego Samsona, rzucał kamieniem młyńskim i takowy w powietrzu chwytał. Północ położyła dopiero koniec tym zabawom.
Tak wystąpił pan marszałek koronny, chociaż Szwedzi byli jeszcze w kraju.
Rozdział XXVI
Wśród uczt i wśród natłoku zjeżdżających się coraz nowych dygnitarzy, szlachty i rycerstwa nie zapomniał jednak dobry król o swym wiernym słudze, który w wąwozie górskim tak śmiele na miecze szwedzkie pierś nadstawił, i na drugi dzień po przybyciu do Lubowli odwiedził rannego pana Andrzeja. Zastał go przytomnym i niemal wesołym, choć bladym jak śmierć, gdyż szczęśliwym trafem młody junak żadnej ciężkiej rany nie otrzymał i tylko krwi z niego dużo uszło.
Na widok pana podniósł się nawet Kmicic na łożu i usiadł, a choć król począł nalegać, by się położył znowu, przecie nie chciał tego uczynić.
— Miłościwy panie — rzekł — za parę dni już i na koń siędę [638], i z waszą królewską mością, za łaskawym pozwoleniem, dalej pojadę, gdyż sam to czuję, że mi nic nie jest.
— Musieli cię przecie okrutnie poszczerbić… Jakoż to niesłychana rzecz, ażeby jeden na tylu uderzał.
— Nieraz mi się już to trafiało, bo tak mniemam, że w złym razie szabla i rezolucja [639] to grunt!… Ej, miłościwy panie! już by tych szczerb, które na mojej skórze przyschły, i na wołowej nie zliczyć. Takie moje szczęście!
— Na szczęście nie narzekaj, bo widać, leziesz na oślep tam, gdzie nie tylko szczerby, ale i śmierć rozdają. Od jakże to dawna wojenny proceder praktykujesz? Gdzieś się przedtem popisywał?
Przelotny rumieniec zabarwił bladą twarz pana Kmicica.
— Miłościwy panie! Jam to przecie Chowańskiego [640] podchodził, gdy wszyscy już ręce opuścili, i cena za moją głowę była naznaczona.
— Słuchaj no — rzekł nagle król — powiedziałeś mi dziwne słowo w owym wąwozie, alem myślał, że cię delirium [641] chwyciło i rozum ci się pomieszał. Teraz znów mówisz, żeś to ty Chowańskiego podchodził. Ktoś ty jest? Zaliś [642] ty naprawdę nie Babinicz? Wiadomo nam, kto Chowańskiego podchodził!
Nastała chwila milczenia; wreszcie młody rycerz podniósł wynędzniałą twarz i rzekł:
— Tak jest, miłościwy panie!… Nie delirium przeze mnie mówi, jeno prawda; jam to Chowańskiego szarpał, od której wojny imię moje w całej Rzeczypospolitej zasłynęło… Jam jest Andrzej Kmicic, chorąży orszański…
Tu pan Kmicic przymknął oczy i bladł coraz więcej, lecz gdy król milczał zdumiony, tak dalej mówić począł:
— Jam, miłościwy panie, ów banit [643], przez Boga i ludzkie sądy potępion za zabójstwa i swawolę, jam to Radziwiłłowi służył i wraz z nim ciebie, miłościwy panie, i ojczyznę zdradził, a teraz rapierami skłuty, końskimi kopytami stratowan, podnieść się niemocen, biję się w piersi, powtarzam: „Mea culpa! mea culpa [644]!”, i miłosierdzia twego ojcowskiego błagam… Przebacz mi, panie, bom sam własne dawne uczynki przeklął i z tej piekielnej drogi dawno nawrócił.
I łzy puściły się z oczu rycerza, a drżącymi rękoma począł szukać dłoni królewskiej. Jan Kazimierz zaś dłoni wprawdzie nie cofnął, lecz sposępniał i rzekł:
— Kto w tym kraju koronę nosi, niewyczerpaną winien mieć przebaczenia gotowość, przeto i tobie, zwłaszcza żeś w Jasnej Górze i nam w drodze wiernie służył, a piersi nadstawiał, gotowiśmy winy odpuścić…
— Więc odpuść, miłościwy panie! Skróć moją mękę!
— Jednego tylko nie możem ci zapomnieć, żeś wbrew cnocie tego narodu, podniesieniem ręki na majestat dotąd nieskalanej, ofiarował się księciu Bogusławowi porwać nas i żywych lub umarłych w szwedzkie ręce wydać!
Kmicic, choć przed chwilą sam mówił, że podnieść się niemocen, zerwał się z łoża, chwycił wiszący nad nim krucyfiks i z wypiekami na twarzy, z oczyma płonącymi gorączką, dysząc szybko, tak mówić począł:
— Na zbawienie duszy rodzica mego i mojej matki, na te rany Ukrzyżowanego, to nieprawda!… Jeśli do tego grzechu się poczuwam, niech Bóg mnie zaraz nagłą śmiercią i wiecznym ogniem ukarze! Panie mój, jeżeli mi nie wierzysz, to zedrę owe bandaże, niech się krew moja wyleje, której reszty Szwedzi nie wypuścili. Nigdym się nie ofiarował. Nigdy taka myśl w głowie mojej nie postała… Za królestwa świata tego nie byłbym nigdy podobnego uczynku się dopuścił… Amen! na tym krzyżu, amen, amen!
I cały począł się trząść z uniesienia i gorączki.
— Więc książę zmyślił? — zapytał zdumiony król. — Dlaczego? po co?
— Tak, miłościwy panie, zmyślił… To jego pomsta piekielna na mnie za to, com mu uczynił.
— Cóżeś mu uczynił?
— Porwałem go spośród jego dworu, spośród wszystkiego wojska i chciałem związanego do nóg waszej królewskiej mości rzucić.
Król przeciągnął dłonią po czole.
— Dziw, dziw! — rzekł. — Wierzę ci, ale nie pojmuję. Jakże to? Januszowi służyłeś, a Bogusława porywałeś, któren [645] mniej zawinił, i chciałeś go związanego do mnie przywozić?…