-->

Tomek w grobowcach faraon?w

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Tomek w grobowcach faraon?w, Szklarski Alfred-- . Жанр: Прочие приключения. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Tomek w grobowcach faraon?w
Название: Tomek w grobowcach faraon?w
Автор: Szklarski Alfred
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 175
Читать онлайн

Tomek w grobowcach faraon?w читать книгу онлайн

Tomek w grobowcach faraon?w - читать бесплатно онлайн , автор Szklarski Alfred

Seria powie?ci Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego na r??nych kontynentach. Mi?dzy innymi ch?opiec bierze udzia? w wyprawie ?owieckiej na kangury w Australii i prze?ywa niebezpieczne przygody w Afryce, ?yje w?r?d czerwonosk?rych Nawaj?w i Apacz?w. W te niezwyk?e przygody wpleciona jest historia odkry? dokonywanych przez polskich podr??nik?w. Od wielu pokole? te ksi??ki s? lektur? ?atw? i atrakcyjn? nie tylko dla ch?opc?w.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 59 60 61 62 63 64 65 66 67 ... 86 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

*

U zbiegu Nilu Błękitnego z Białym Egipcjanie założyli w 1823 roku miasto Chartum. Zrujnowane przez derwiszów Mahdiego, odbudował w 1899 roku, a w następnych latach rozbudował, Kitchner. Długie, poprzecinane licznymi przecznicami, pochyłe ulice noszą przeważnie angielskie nazwy, ale spotyka się też tabliczki z nazwami arabskimi, greckimi, a często we wszystkich trzech językach jednocześnie. Na zachodnim brzegu Nilu, niczym przeciwwaga dla europejskiego w swym charakterze Chartumu, leży arabski Omdurman.

Grupa Polaków na krótko zatrzymała się w Chartumie, głównie ze względu na ekwipunek niezbędny do wyruszenia w głąb kraju. Szczupły zasób finansowych środków i tak już nadszarpnięty przez pobyt w Egipcie sprawił, że propozycja zakwaterowania, bardzo zresztą skromnego, w angielskich koszarach, została z wdzięcznością przyjęta. W dwa dni po przyjeździe, do skromnego pokoju, gdzie kwaterowali nasi przyjaciele, wpadł jak burza Gordon.

– Moi panowie! Moi panowie! – wołał entuzjastycznie. – Jadę z wami! Jadę z wami nad Jezioro Alberta!

– To ci niespodzianka – uradował się Nowicki.

– Kilka miesięcy temu otrzymaliśmy sygnał, że dzieje się w tamtym rejonie coś dziwnego. Potem przyszły inne, bardziej szczegółowe, ale i chaotyczne wiadomości. Mówi się o przemycie, rabunku na bardzo dużą skalę. Niedawno w dżungli napadnięto na misjonarza. Ktoś także twierdzi, że organizuje się tam grupa handlarzy niewolników. To oczywiście przypuszczenia, ale gdy mój dowódca dowiedział się o panów wyprawie, polecił, by wam towarzyszyć i potraktować to jak rekonesans.

– Kiedy zatem ruszamy? – rzeczowo spytał Smuga.

– Jeśli jesteście panowie gotowi, to choćby jutro.

– Chętnie! Mamy już potrzebny ekwipunek.

Gordon natychmiast przeszedł do omawiania konkretów:

– Tragarzy wynajmiemy w Rejaf lub Dżuba. Co prawda linia kolejowa z Chartumu do oazy EFObejd w Kordofanie nie została jeszcze wprawdzie oddana do użytku [159] , ale możemy dojechać pociągiem towarowym najdalej jak się da, a w Kostii wsiąść na statek, o ile tylko uda się nam go dogonić. Proszę się nie martwić o transport. To biorę na siebie. Pomogą nasi ludzie.

Pomoc przychodziła w najmniej oczekiwanym momencie. Dzięki niej wszystko mogło okazać się łatwiejsze niż przewidywali. Może to przełamie złą passę? Czuli się pokrzepieni i pełni energii. Nie na długo. Byli spakowani, kiedy spadło na nich kolejne nieszczęście. Gwałtowny atak malarii powalił Sally. Sprowadzony przez Gordona lekarz orzekł, że w jej wypadku żadna podróż nie jest możliwa.

Mieli więc wyruszyć w przygnębieniu, z nowym niepokojem w sercu. Choć przecież zostawiali Sally w koszarowym szpitalu, pod fachowym okiem lekarzy i przyjazną opieką żony dowódcy placówki, którą specjalnie o to prosił Wilmowski. A jednak zostawiali ją samą.

Pociąg towarowy wlókł się niemiłosiernie przez pustkowie Kordofanu. Miał jednak tę wielką zaletę, że chronił przed deszczem. Od marca bowiem aż do października trwała tu pora dżdżysta. Deszcz lał często i ulewnie. Nieraz towarzyszyły mu burze. Jedna z nich omal nie doprowadziła do katastrofy.

Około południa, gdy słońce sięgało zenitu, po wschodniej stronie nieba wzniosła się powoli czarna ściana chmur. Ich brzeg wkrótce zabarwił się bladoczerwono, choć słońce żółtym światłem próbowało rozproszyć zapadający nagle zmrok. Zerwał się gwałtowny wicher, który z mocą uderzył w pociąg. Wagony zaczęły się kołysać, przedmioty przesuwać z miejsca na miejsce, niczym na statku przy sztormowej pogodzie. Potężny wiatr łamał drzewa jak zapałki, co dostrzegli w świetle błyskawic, obejmujących w posiadanie całe niebo. Przerażającym grzmotom towarzyszyło wycie wiatru, który niósł ze sobą masy czerwonego piasku, wdzierającego się do wnętrza pociągu. Gdyby pociąg nie zatrzymał się w pierwszej napotkanej kotlince, potężne uderzenia wichury przewróciłyby go po prostu jak papierowe pudełko. Wkrótce całą ścianą lunął deszcz, a kiedy ustał, niemal natychmiast zapanowała prześliczna, tropikalna pogoda.

– Co to było? – spytał Nowicki, otrzepując się z czerwonego pyłu.

– Tornado [160] – krótko odparł Gordon.

Wraz ze zmianą pogody pojawiły się ptaki. Obszar między Chartumem a Kosti okazał się bowiem prawdziwym ptasim królestwem.

– Miejsce to upodobali sobie, zwłaszcza w porze zimowej, goście z północy – objaśniał Gordon. – Spotyka się tu wtedy jaskółki, pelikany, derkacze, północne żurawie i bociany, które mieszają się z gospodarzami we wspaniałej mozaice świergotu i barw.

W Kosti dogonili parostatek, wędrujący w górę rzeki. Nil rozlewał się tu tak szeroko, że czasami nie było widać drugiego brzegu. Jedyne urozmaicenie równinnego terenu stanowiły rzadko rosnące drzewa i łyse pagórki. Całym bogactwem zieleni kusiła oczy tylko strefa przybrzeżna. Od czasu do czasu widzieli tam hipopotamy i coraz więcej krokodyli. Niepodzielnie panowało jednak rzeczywiście ptactwo. Prawdziwy raj dla myśliwych. Polowali więc dla urozmaicenia posiłków.

Gordon odnosił się do towarzyszy podróży z rosnącym szacunkiem. Imponował mu zwłaszcza Smuga, bardzo opanowany, znakomity strzelec. Nieco kłopotu przysparzał niekiedy Nowicki, który zwykł działać trochę za szybko. Kiedyś ustrzelił kilka kaczek i zamierzał je zabrać, gdy wtem, jak spod ziemi, wyrosło przed nim kilku czarnych, długonogich dzikusów, uzbrojonych w prymitywne, długie dzidy. Grożąc nimi marynarzowi, zabrali upolowane ptaki i zamierzali odejść. Nowicki zarepetował na to karabin i wystrzelił w górę. Tamci przycupnęli, ale bynajmniej nie zamierzali oddać kaczek.

– Do stu zdechłych… krokodyli – zaklął marynarz. – Chudziaczki, oddajcie po dobremu, bo…

I znowu repetując broń, zbliżył się do Murzynów.

– Zaczekać! Zaczekać! – dobiegł go nagle głos Gordona.

– Dzięki Bogu! Uniknęliśmy nieszczęścia! – powiedział Brytyjczyk, wręczając czarnym przyniesione koraliki. Ci chętnie oddali kaczki i obie grupy rozeszły się, każda w swoją stronę.

– O co im chodziło? – pytał, nadal zdziwiony i zaskoczony, Nowicki.

– Tereny nadrzeczne, ze wszystkim, co na nich spoczywa, należą do poszczególnych osób – wyjaśnił Gordon.

– Tak, ale ustrzeliłem te kaczki w powietrzu – marynarz nie dawał się łatwo przekonać.

– Niewątpliwie – odrzekł Gordon. – I wówczas były niczyje. Ale podniósł je pan z ziemi, należącej do tych czarnych gentlemanów.

– Niech mnie kule biją, niczego sobie obyczaje – westchnął marynarz. – Wobec tego, jeśli ukradnę krowę sąsiada i będę ją pasł na moim polu, to ona będzie jego czy moja?

– Na każdym kroku spotykamy się w Afryce z takimi problemami – odpowiedział na to Gordon. – To byli ludzie z plemienia Dinka. Zamieszkują wschodnią stronę rzeki i na okolicznych równinach hodują bydło i otaczają je czymś w rodzaju kultu. Mężczyźni mają swoje ulubione krowy, chłopcy przeglądają się w kałużach, by znaleźć sposób na upodobnienie się do tych zwierząt. Cenę żony przelicza się także na sztuki bydła…

Nowicki nie mógł powstrzymać śmiechu i po swojemu skwitował rzecz dowcipem:

– Niejeden chętnie zamieniłby żonę na, przepraszam, poczciwą krowinę. Mniej gada, a ile daje mleka!

Gordon roześmiał się także i kontynuował:

– Narzeczona kosztuje czasem dziesięć i więcej krów. Kobiety są więc w cenie. Nie mogą jednak, jako nieczyste, zajmować się bydłem, przeto pracują na roli. A co do pańskiego żartu, to powiedziałbym, że tu lepiej ukraść komuś żonę niż krowę. Kobietę można bowiem kupić za bydło, a kradzież krowy może wywołać wojnę…

– Chroń mnie, Panie Boże, przed takimi konsekwencjami. Chyba już lepiej nie będę porywał w tym kraju ani kobiet, ani krów – odrzekł marynarz. – Wiem, że w Indiach istnieje kult krowy. O mało nie zostałem pobity, gdy chciałem kopniakiem potraktować bydlę, które rozłożyło się na środku drogi, ale tutaj…

– Wkrótce zbliżymy się do siedzib Szylluków po zachodniej stronie Nilu. Ci czczą krowę, wierząc, że urodziła wszystkich ludzi i zwierzęta. Nigdy nie zabijają krów, chyba tylko chore albo z okazji jakiegoś święta. Bydło stanowi dla tych ludzi warunek istnienia, nic więc dziwnego, że gdy zapanuje zaraza, w serce wkrada się rozpacz.

Na takich rozmowach upływał czas podróży. Mijali często wsie Dinków z kopulastymi, przypominającymi ule chałupkami. Zdumienie budzili wysocy, chudzi jak szczapy pasterze, stojący przeważnie nieruchomo, jak bociany, na jednej nodze, podparci dzidą, nieodłącznym elementem stroju. Godzinami potrafili czuwać tak nad stadem, wieczorami rozpalając ognisko z krowiego łajna, by odstraszyć drapieżniki i jeszcze bardziej dające się we znaki moskity.

Powoli zbliżali się do Faszody. Prawie całkowicie zniknęły palmy daktylowe, a coraz liczniej pojawiały się baobaby [161] , rozciągające nad sawanną swe ogromne, rozłożyste parasole. Tuż przed Faszodą utknęli na mieliźnie. Noc była dość mglista, chociaż księżyc prześwitywał przez warstwę chmur. Nagle z otaczającego sitowia wyłoniły się ciężkie łodzie z ludźmi, wysmarowanymi kolorowymi farbami.

– To Dinka w barwach wojennych – krzyknął Gordon.

Chwycili za broń. Ostrzegawcza salwa nie powstrzymała napastników. Wielu pasażerów wcześniej udało się na spoczynek i teraz dopiero, obudzeni krzykami i strzałami, wybiegli na pokład. Łodzie podpłynęły tymczasem zupełnie blisko i wszyscy poczuli uderzenia dzid w burtę stateczku. Zaczęto pospiesznie przygotowywać obronę, gdy nagle, z przeciwnej strony usłyszeli nowe, bojowe okrzyki. Z przerażeniem ujrzeli nową flotyllę łodzi.

– Następna salwa, do nich! – ryknął Nowicki, biorąc na cel rosłego Murzyna w pierwszej łodzi.

– Stójcie! Nie strzelać! – zawołał Gordon. – To Szyllukowie, wrogowie tamtych. Trafiliśmy na wojnę plemion.

– Pewnie o krowy – roześmiał się już znowu uspokojony Nowicki. Rzeczywiście, Dinkowie ujrzawszy nieprzyjaciół, wyminęli statek i rozpoczęła się walka. Wkrótce będący w mniejszości Szyllukowie ratowali się ucieczką, a przeciwnicy pognali za nimi. Podróżni odetchnęli, ale do rana nie zmrużyli oka.

1 ... 59 60 61 62 63 64 65 66 67 ... 86 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название