-->

Tomek u zrodel Amazonki

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Tomek u zrodel Amazonki, Szklarski Alfred-- . Жанр: Прочие приключения. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Tomek u zrodel Amazonki
Название: Tomek u zrodel Amazonki
Автор: Szklarski Alfred
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 155
Читать онлайн

Tomek u zrodel Amazonki читать книгу онлайн

Tomek u zrodel Amazonki - читать бесплатно онлайн , автор Szklarski Alfred

Cykl powie?ci Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego obejmuje kilkana?cie pozycji przedstawiaj?cych barwne przygody g??wnego bohatera w r??nych miejscach ?wiata. Niniejsza pozycja jest jedn? z nich. Akcja powie?ci rozgrywa si? p??nocnej Ameryce u ?r?de? Amazonki. Ksi??ka jest niepowtarzalna okazj? dla czytelnika, aby m?c na kartach powie?ci znale?? si? w tym niesamowitym krajobrazie i wraz z bohaterami prze?y? co? niezapomnianego.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 43 44 45 46 47 48 49 50 51 ... 58 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Właśnie znajdowali się na zwierzęcej ścieżynie, która prowadziła do wodopoju. Widniały na niej liczne ślady kapibar. Nad samym brzegiem stało wysokie, rozłożyste drzewo. Z grubej gałęzi poziomo wysuniętej ponad wodę zwisała nieruchomo olbrzymia anakonda [124]. Gdyby nie Dingo, Tomek w ogóle nie spostrzegłby pomiędzy zwojami lian, oliwkowobrunatnego węża, upstrzonego czarnymi, okrągłymi plamami. Potężny dusiciel tylną połową dziesięciometrowego cielska opasywał konar, a przednią swobodnie zwisał wśród lian wprost nad wodopojem.

Tomek pojął, że dzięki psu uniknął poważnego niebezpieczeństwa. Przecież zamierzał podejść do brzegu strumienia ścieżką wydeptaną przez kapibary, gdzie akurat czatowała anakonda. Wąż ten bywał najbardziej groźny, gdy mógł posługiwać się drzewem jak dźwignią, która umożliwiała mu przytrzymanie i miażdżenie ofiary. Anakondy ze specjalnym upodobaniem polowały na kapibary, aguti i paki, choć równie chętnie żywiły się ptakami. Tomek wolał nie odgadywać, co mogłoby się stać, gdyby nieświadom niebezpieczeństwa przystanął pod konarem. Cicho wycofał się w las i wrócił do obozu.

– Czy wszystko w porządku? – powitał go Zbyszek.

– Nic podejrzanego nie zauważyłem – odparł Tomek. – W lesie sporo śladów zwierzęcych, moglibyśmu zapolować. Głód się we mnie odezwał, gdy poczułem zapach pieczonych ryb.

– Właśnie pan kapitan piecze je na rozgrzanych kamieniach – wtrąciła Sally. – My zaś przygotowałyśmy zupę fasolową.

Cubeowie nazbierali opału na noc. Obecnie kąpali się w strumieniu. Widocznie nie obawiali się piranii, jadowitych płaszczek, drętw i rybek canero, które miały zwyczaj wślizgiwać się w naturalne otwory ciała człowieka i zwierzęcia.

Po kolacji Tomek wydobył mapę Peru i długo nad nią rozmyślał. Nowicki tymczasem porozdzielał nocne wachty, po czym usiadł obok przyjaciela. Reszta uczestników wyprawy wkrótce ułożyła się do snu.

Niebo roziskrzyło się gwiazdami. Nowicki przez jakiś czas spoglądał na Krzyż Południa, potem dołożył do ogniska kilka polan drewna; od bliskich gór ciągnął chłód. Następnie zapalił fajkę.

– Czy już ustaliłeś trasę na jutro? – zagadnął.

– Nie jestem pewny, ale prawdopodobnie niebawem powinniśmy pójść w kierunku północnym – odparł Tomek. – Gdzieś tutaj ma znajdować się indiańska ścieżka do Grań Pajonalu.

– Chyba masz rację, Pirowie mówili, że w trzy dni można do niej dotrzeć.

– Nie wiem, czy możemy opierać się na ich informacjach.

– Jesteśmy już chyba w pobliżu Grań Pajonalu, skoro Pirowie nie chcieli iść dalej. Ciekaw jestem tego lasu śmierci, którego oni tak się obawiają. A może tylko chcieli nas nastraszyć?

– Pułkownik Rondon mówił, że w tamtych okolicach żyją nieujarzmione plemiona Indian, które bronią dostępu do swoich terenów.

– W gąszczu nie obronimy się przed strzałami z zasadzki.

– Właśnie rozmyślałem o tym – rzekł Tomek. – Las śmierci odgradza Grań Pajonal od doliny, która wiedzie w głąb gór, gdzie jakoby mają znajdować się ruiny miasta.

– Na stepie od razu nas wypatrzą, a potem w dżungli wystrzelają jak kaczki.

– Tadku, spójrz, księżyc już wschodzi. W jego niesamowitej poświacie wszystko przybiera fantastyczne kształty.

– A niech go rekin połknie! Nie jestem nastrojony romantycznie…

– Nie to miałem na myśli.

– Więc co? Czekaj, powiedziałeś, że przy świetle księżyca wszystko wygląda dziwacznie… Ha, czyżbyś zamierzał w nocy podkraść się przez step do lasu? Jak amen w pacierzu, pomysł dobry! Indianie na pewno mają tam punkty obserwacyjne. Jeśli nas nie wypatrzą, to nic nie będą o nas wiedzieli.

– Właśnie o tym myślałem – przywtórzył Tomek. – Nocą możemy iść, a we dnie ukrywać się w gąszczu.

– W widne noce górzyska wyraźnie rysują się na tle nieba. Będą naszym drogowskazem. Żebyśmy wiedzieli, jak wygląda ta ich Góra Syna Słońca!

– Zapewne jest jeszcze czynnym wulkanem, gdyż według słów Pirów, duchy Inków kryjące się w tej górze objawiają swój gniew ziejąc ogniem.

– Coś mi się wydaje, że nie znajdziemy ruin tego miasta…

– Wcale też nie mam zamiaru ich szukać; po prostu idziemy przypuszczalnym śladem Smugi. Jedynie w ten sposób możemy czegoś dowiedzieć się o nim.

– Święta racja. Jeśli jutro natrafimy na ścieżkę, będzie to znak, że Pirowie nie kłaniali.

*

Wkrótce po świcie wyprawa ruszyła w górę brzegiem strumienia. Tomek zamierzał zatrzymać się na wypoczynek dopiero w najgorętszych godzinach południa. Jednak od samego ranka wciąż napotykali różne przeszkody. Najpierw Mara omal nie nastąpiła na curucucu, najgroźniejszego z jadowitych wężów. Na szczęście Indianka niosła tarczę męża razem z łukiem i kołczanem. Gdy curucucu błyskawicznie rzucił się na nią, mierząc paszczą w biodro, Mara odruchowo zasłoniła się tarczą. Dzięki temu wąż nie ukąsił jej, a zanim zebrał się do drugiego ataku, Cubeowie zabili go maczetami.

W niecałą godzinę później Tomek potknął się i upadł wprost na ciernisty krzew, który poranił go boleśnie. Potem napadły ich rozdrażnione osy, a w końcu Dingo zacząłokazywać niepokój. To węszył przy ziemi, to w powietrzu, odbiegał w las, powracał, aż Tomek zatrzymał wszystkich i rzekł cichoŕ- Dingo chce coś nam powiedzieć…

– Może ostrzega przed zagrożeniem – odparł Zbyszek.

– Chyba nie o to mu chodzi. Gdyby coś nam groziło, jeżyłby sierść na karku i szczerzyłby zęby. Czego chcesz, Dingo?

Pies otarł się o nogi Tomka, a następnie to spoglądał na niego, to w gąszcz.

– Patrz, brachu. On coś zwęszył w lesie – odezwał się Nowicki.

– Musimy sprawdzić, o co mu chodzi – odparł Tomek.

– Pójdziemy razem. Haboku, obejmij komendę!

– Zatrzymajcie się tutaj i odpocznijcie chwilę – dodał Tomek. – Dwa strzały karabinowe oznaczają wezwanie o pomoc. Szukaj, Dingo, szukaj!

Pies ruszył w las węsząc przy ziemi. Przez chwilę zaczął kluczyć tu i tam, jakby gubił jakiś ślad, lecz wkrótce coraz pewniej zagłębiał się w gąszcz. Naraz przystanął, podniósł łeb do góry i węszył.

– Czego on szuka? – szepnął Nowicki. Tomek ostrzegawczo przyłożył palec do ust.

Dingo obejrzał się na nich, po czym przyczajony zniknął w krzewach.

Tomek cicho rozsunął gałęzie, ostrożnie zagłębił się w zarośla. Nowicki wydobył z pochwy rewolwer. Z bronią gotową do strzału ruszył za nim. Po kilku krokach znów przystanęli. Gąszcz niskich palm urywał się w tym miejscu. Na nieco wolniejszej przestrzeni przed nimi rosło olbrzymie drzewo o parasolowatej koronie i pierzaste złożonych, ciemnozielonych liściach [125]. Kora i owoce drzewa porośnięte były długimi kolcami. Duże kwiaty wydzielały silny zapach. W cieniu tego drzewa stał prymitywny szałas. Szkielet jego tworzyło kilka niskich palm, których przygięte wierzchołki razem związano lianami.

Dingo właśnie stał przed szałasem. Co chwila odwracał łeb w kierunku gąszczu, jakby zachęcał ukrytych w nim mężczyzn do zajrzenia do szałasu.

– Niech to rekin połknie! – mruknął Nowicki, – Tam chyba ktoś leży na ziemi.

– Chodźmy, Dingo zachowuje się spokojnie.

Po chwili znaleźli się przy szałasie. Tomek ostrożnie rozgarnął liściaste poszycie. Na barłogu z pożółkłych liści palmowych leżał półnagi Indianin. Ciało jego pokrywały ropiejące rany i strupy. Głowę miał opartą o kawałek grubej, zmurszałej gałęzi. Spod wpółprzymkniętych powiek błyszczały rozgorączkowane oczy.

– Ten człowiek umiera… – szepnął Tomek.

– Skóra i kości z niego zostały. Robactwo zżera go, choć dusza jeszcze nie opuściła ciała – cicho powiedział Nowicki.

– Spójrz, ile tu gałęzi koki!

– Do licha, ma starą indiańską strzelbę i nowoczesny karabin, a mimo to zagłodził się na śmierć.

Tomek wśliznął się do szałasu. Rozrzucił trochę poszycia, aby lepiej przyjrzeć się umierającemu.

1 ... 43 44 45 46 47 48 49 50 51 ... 58 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название