Eldorado
Eldorado читать книгу онлайн
„Eldorado” jest dalszym ci?giem ksi??ki pt. „Szkar?atny kwiat”.
W Pary?u, w okresie najwi?kszego terroru rewolucji francuskiej dzia?a tajemniczy „Szkar?atny Kwiat”, kt?ry ratuje niewinnych ludzi od ?mierci. Policja du?o by da?a, aby wpa?? na jego trop. Owym tajemniczym, nieuchwytnym bohaterem jest m?ody Anglik, kt?ry wraz z grup? przyjaci?? utworzy? tajn? lig?. Jeden z jej cz?onk?w, Armand, zakochuje si? w aktorce i swym nieostro?nym zachowaniem naprowadza policj? na trop „Szkar?atnego Kwiata”. Dostaje si? on do wi?zienia oskar?ony o uprowadzenie syna Ludwika XVI aresztowanego przez rewolucjonist?w.
„Szkar?atny Kwiat” bestialsko torturowany zgadza si? na wydanie m?odego delfina. Komisarz policji w licznej asy?cie i w towarzystwie „Szkar?atnego Kwiata” i jego ukochanej jad? do rzekomej kryj?wki syna Ludwika XVI. Jest to jednak podst?p.
Czy naszemu bohaterowi uda si? uratowa? i czy Armand odzyska swoj? pi?kn? aktork?? O tym ju? opowie ta ksi??ka.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Otwierać w imię ludu.
Zrozumieli, co to znaczy.
Rozkaz w imię ludu był prologiem do dramatu o dwóch rozstrzygających aktach: aresztowanie i gilotyna. Janka i Armand spojrzeli sobie prosto w oczy. Ujrzeli rozpostarte nad sobą skrzydła śmierci i w tej okropnej chwili uświadomili sobie, że tylko śmierć może ich rozdzielić. Miłość przyszła ze swym nieodłącznym towarzyszem_cierpieniem.
– Ciociu Mario!
Głos panny Lange stracił w jednej chwili dziecinny dźwięk, stał się poważnym, silnym i twardym. Choć mówiła do krewnej, promienne jej oczy spoczywały na pochylonej głowie Armanda St. Justa.
– Ciociu Mario! – powtórzyła rozkazująco, widząc, że krewna w dalszym ciągu drży ze strachu i trzyma fartuch przed oczami.
– Otwierać w imię ludu! – odezwał się po raz wtóry głośny, szorstki głos u drzwi wejściowych.
– Ciociu Mario, jeżeli chodzi ci o swoje i moje życie, to zapanuj nad sobą – rzekła Janka stanowczo.
– Co my poczniemy? Co się z nami stanie? – szlochała pani Belhomme. Lecz w końcu otarła łzy i ze zdumieniem spojrzała na słodką, małą Jankę, która stała się tak rozkazującą, tak zupełnie inną.
– Nie potrzebujesz się lękać, ciociu, jeśli uczynisz, co ci powiem – tłumaczyła Janka spokojnie – jeżeli zaś okażesz strach, jesteśmy zgubieni. A więc uspokój się, proszę cię.
Stanowczość dziewczęcia miała pożądany skutek. Pani Belhomme, choć wstrząsana łkaniem strzepnęła fartuch, przygładziła stargane włosy i spytała drżącym głosem:
– Co zamierzasz uczynić?
– Idź spokojnie do drzwi i otwórz.
– Ale przecież żołnierze…
– Jeżeli nie otworzysz dobrowolnie, wtargną gwałtem do mieszkania – rzekła Janka. – Idź zaraz i otwórz. Nie okazuj najmniejszego strachu, tylko pewne niezadowolenie, że przeszkodzili ci w pracy; powiedz żołnierzom, że mademoiselle jest w salonie. Idź w imię Boże.
Pani Belhomme wypełniła rozkaz jak automat i skierowała się ku drzwiom, gdyż nie było czasu do stracenia. Po raz trzeci usłyszano głośne wezwanie.
– Otwierać w imię ludu!
Po czym drzwi zostały wyważone.
Armand klęczał wciąż u stóp Janki, trzymając w swych dłoniach jej drżącą rękę.
– Miłosną scenę!… – szepnęła śpiesznie. – Czy umiesz coś w tym rodzaju?
Próbował powstać, lecz ona wstrzymała go. Myślał, że straciła przytomność ze strachu.
– Mademoiselle… – szepnął, próbując ją uspokoić.
– Staraj się mnie zrozumieć, rzekła ze zdumiewającym spokojem – i rób, co ci mówię. Ciocia Maria usłuchała mnie. Czy uczynisz to samo?
– Aż do śmierci – rzekł z zapałem.
– W takim razie odegramy pierwszą lepszą scenę miłosną. Z pewnością umiesz na pamięć dialog Rodryga z Szimeną… Na pewno znasz to – nagliła, a łzy przerażenia napływały jej do oczu – jeżeli nie, to co innego… Prędzej! Każda sekunda ważna!…
Tymczasem pani Belhomme doszła do drzwi i otworzyła je. Dały się słyszeć gniewne pomruki i szorstkie zapytanie żołnierzy:
– Gdzie obywatelka Lange?
– W salonie.
Pani Belhomme smagana strachem grała swą rolę znakomicie.
– Nachodzić uczciwych obywateli w dzień wielkiego prania! – mruczała pod nosem.
– Zastanów się prędko – szepnęła Janka, ściskając rękę Armanda tak silnie, że aż paznokcie wbiła w jego ciało – jaki umiesz dialog, Armandzie? – W chwili strasznego niebezpieczeństwa imię jego wymknęło się z jej ust.
Nagle zrozumiał, o co jej chodziło i gdy drzwi salonu otwierały się gwałtownie, Armand wciąż na kolanach, ale z jedną ręką na sercu a drugą wzniesioną ku niebu, deklamował głośno i patetycznie jakby nigdy nic innego nie robił w życiu. W jednej chwili opanował strach.
Panna Lange zaczęła go strofować z udanym zniecierpliwieniem:
– Nie, nie, mój drogi kuzynie. To niedobrze. Nie trzeba kłaść takiego nacisku na koniec każdego wiersza. Trzeba deklamować z większą swobodą – w ten sposób…
H~eron stanął w progu. Otoczony całą gromadą szpiegów spodziewał się znaleźć tutaj zwolennika owego słynnego „Szkarłatnego Kwiatu”, o którym wspomniał de Batz. Tymczasem młodzieniec, klęczący przed obywatelką Lange, nie zdradzał cech spiskowca i obojętnie deklamował staromodne wiersze czysto paryską wymową.
– Co to ma znaczyć? – spytał ostro, patrząc to na pannę Lange, to na Armanda.
Panienka zerwała się wdzięcznym, pełnym kokieterii ruchem i zawołała:
– Ach, to obywatel H~eron! Czemu mnie ciocia Maria nie uprzedziła?… To bardzo niezręcznie z jej strony, ale ona zwykle nie w humorze w dni wielkiego prania… przystąpić do niej nie można. Usiądź, proszę cię, obywatelu H~eronie, a ty, kuzynie – dodała, zwracając się z wielką swobodą do Armanda – proszę cię, nie pozostawaj dłużej w tej śmiesznej pozycji.
Gorący rumieniec twarzy i nerwowe ruchy można było przypisać wrodzonej jej nieśmiałości wobec nieoczekiwanego gościa. H~eron zdumiony widokiem, którego wcale się nie spodziewał, nie przerywał młodej panience, szczebiocącej w dalszym ciągu:
– Kuzynie – rzekła do Armanda, który tymczasem powstał z klęczek – oto obywatel H~eron, mówiłam ci już nieraz o nim. Mój kuzyn Belhomme – dodała, zwracając się do H~erona – przybywa prosto z prowincji. Był niedawno w Orleanie, gdzie grał główne role w tragediach. Ale boję się, że publiczność paryska będzie mu się wydawała o wiele surowszą aniżeli orleańska. Czy słyszałeś, jak deklamował wiersze przed chwilą? Rąbał je po prostu, nie mogę się inaczej wyrazić.
Dopiero po chwili udała zmieszanie, jakby przeczuwała, że H~eron przyszedł do niej nie jako wielbiciel talentu sławnej aktorki, ale jako groźny przedstawiciel prawa. Zaśmiała się nerwowo i szepnęła z wyrazem przestraszonego dziecka:
– Mój Boże, obywatelu, jak ponuro wyglądasz! Myślałam, że przychodzisz mi powinszować mego ostatniego triumfu! Widziałam cię w teatrze zeszłego wieczora, choć nie odwiedziłeś mnie po przedstawieniu w zielonym gabinecie. A czemu nie przyszedłeś? Urządzono mi ogromną owację. Patrz na te kwiaty – dodała, wskazując pęki kwiatów na stole – obywatel Danton ofiarował mi fiołki, Santerre narcyzy, a ten cudny laurowy wieniec otrzymałam od samego Robespierre'a.
Tyle było w niej swobody, że H~eron nie wiedział co myśleć. Spodziewał się zwykłych dramatycznych scen związanych z jego zawodem, krzyków kobiet, oporu mężczyzn, broniących się do ostatka lub ukrywających się w szafie z bielizną.
Tymczasem wszystko zawiodło. De Batz wspomniał mu o Angliku, zwolenniku „Szkarłatnego Kwiatu”, a przecież każdy myślący patriota francuski wiedział, że członkowie ligi „Szkarłatnego Kwiatu”, jako Anglicy, mieli czerwone włosy i wystające spiczaste zęby; ten człowiek zaś…
Tymczasem Armand przechadzał się wielkimi krokami po pokoju, powtarzając głośno swą rolę.
– Nie, nie – rzekła aktorka niecierpliwie – nie rób tej brzydkiej przerwy w środku ostatniego wiersza.
Naśladowała dykcję Armanda i jego błędną wymowę tak znakomicie i z tak zabawną przesadą, że H~eron mimo woli wybuchnął śmiechem.
– A więc to twój kuzyn z Orleanu? – spytał, rozciągając się wygodnie w fotelu, który ugiął się pod jego ciężarem.
– Tak, obywatelu; a teraz musisz pozostać na kawie. Ciocia Maria w tej chwili przyniesie nam podwieczorek. Hektorze – dodała, zwracając się do Armanda – zstąp z wyżyn na ziemię i powiedz cioci Marii, aby się pośpieszyła.
Zapewne pierwszy to raz od czasu sprawowania urzędu zapraszano H~erona do wypicia kawy w towarzystwie ofiar, na które polował. Ogarniały go coraz większe wątpliwości. De Batz mówił o Angliku, a ten kuzyn z Orleanu był bezsprzecznie Francuzem. Gdyby denuncjacja przyszła nie od de Batza, lecz od kogo innego, H~eron byłby działał z większą ostrożnością; teraz przyszło mu na myśl podejrzenie, że może de Batz skierował go umyślnie na fałszywy trop, aby oddalić go z więzienia Temple o pewnej oznaczonej godzinie. Podejrzenie to skrystalizowało się w jego umyśle, i widział już de Batza, przeszukującego jego mieszkanie w celu znalezienia kluczy. A niedbałe straże nie bronią mu wstępu do więzienia…