Podanie O Mi?o??
Podanie O Mi?o?? читать книгу онлайн
Autorka prowadzi nas przez ?wiat uczu? skomplikowanych, rozmijaj?cych si?, niespe?nionych, zawsze jednak o?ywionych wiar? i nadziej?. ?wiat nie jest taki z?y; nawet w tragedii jest wymiar, kt?ry nadaje jej sens. To, co zwykli?my traktowa? jak przedmiot powszedni – wieczne pi?ro, blaszka do buta, kartka papieru – nabiera wymiaru metafizycznego, a prostocie bli?ej do dobra ni? inteligencji do m?dro?ci. Trudno si? oprze? takiej dawce emocji. Przes?anie jest proste: ludzie s? dobrzy, tylko czasem im si? co? myli.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Wieczne pióro
Krzyś Pędziwiatr miał przedziwną zdolność rozkochiwania w sobie dziewczynek. Robił to za pomocą wiecznego pióra. Ostre stalówki powszednich zapapranych atramentem obsadek, granatowych lub czarnych, rysowały papier, ciągnąc za sobą pasma celulozy cienkie jak włos, i zostawiały kleksy. Czasem litera es rozszarpywała papier, stalówka rozdwajała się przy zbyt mocnym przyciśnięciu, czarne krople rozmazywały mozolnie pisane zdania. Pióro Krzysia Pędziwiatra nie szarpało. Ślizgało się po papierze jak kulka, po tym śliskim śladzie szły zgrabne litery z niebieskiego atramentu. Na to pióro Krzyś rozkochiwał w sobie wszystkie dziewczyny w klasie.
– Chcesz potrzymać? – pytał, a jego ciemne oczy wbijały się w dziewczęcą nieśmiałość jak włócznie. Nie podstawiał nogi dziewczynkom ani nie ciągnął ich za włosy. Tylko Anię.
I tylko do Ani pisał drobne listy na wyrwanej ze środka dzienniczka podwójnej kartce papieru.
– Kocham cię jak nikogo na świecie – oświadczało pióro Krzysia Pędziwiatra.
Ania biegła na przerwie do łazienki szkolnej, zaciskając mocno dłonie na kartce od Krzysia. Zamykała się w kabinie i powtarzała aż do dzwonka – kocham cię, kocham cię, kocham cię. Siedziała na desce klozetowej, a Balbina waliła w zamknięte drzwi kabiny.
– Wychodź, chcę się wysikać!
Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię. Ania szarpała za porcelanową rączkę. Kocham cię. Woda z szumem spływała do muszli. Jak nikogo na świecie. Balbina stała przed drzwiami kabiny.
– Głupia. – Balbina trącała ją w ramię. /Kocham cię/.
– Sama jesteś głupia. /Jak nikogo na świecie/.
– Jesteś głupia i Krzychu też jest głupi – mówiła z wyższością Balbina. – Tata mi kupi takie pióro.
Pióra wieczne wtedy nie istniały. W świecie dzieci nie było takich piór. Dorośli, bogaci i niesprawiedliwi mogli mieć czasami takie pióro. I Krzyś. Ale nie Balbina.
Kocham cię jak nikogo na świecie.
Ania uśmiechała się. Wracała na lekcje jak gdyby nigdy nic. Jakby nigdy nie dostała listu od Krzysia Pędziwiatra. Urywała ukradkiem kawałek kartki i pisała „ja też”. Nad zet robiła się większa plamka, z jej pióra powszedniego – obsadka i srebrna stalówka – spływał atrament, żet robiło się ciężkie i duże. Ważne. Krzyś dostawał zwinięty w rulonik liścik, rozprostowywał go i patrzył na Anię. Ona patrzyła w okno. Ale słyszała, jak Krzyś Pędziwiatr wolno wyrywa następną kartkę. Patrzyła w okno. Za oknem wisiało – kocham cię.
Szelest zwijanego papieru przerywał ciszę. Ale ten szelest słyszała tylko Ania. Potem Ola stukała ją w ramię.
– Masz – szeptała, wychylając się i podając jej kartkę.
Zazdrośnie.
– Od narzeczonego – dodawała złośliwie.
Ożenię się z tobą, jak będę duży – obiecywało pióro Krzysia Pędziwiatra. Litera y wypływała spod pióra Krzysia jak ptak z urwanym skrzydłem. Przez to „duży” Ani robiło się ciepło.
Wracała do domu tak, żeby nie nadeptywać na przerwy chodnika. Żeby nie było żadnego nieszczęścia. Jak nadepnąć na przerwę między płytami, to można wywołać nieszczęście. Podskakiwała z radości, bo był maj, miała prawie dziewięć lat i była szczęśliwie zakochana.
– Krzyś obiecał, że się ze mną ożeni, jak będzie duży – oświadczyła rodzicom przy obiedzie.
Tego dnia był makaron z białym serem. Jej siostra grzebała w talerzu i wyciągała dłuższe pasemka widelcem. Chowała jeden koniec do buzi i z lekkim gwizdem powietrza wciągała makaron do środka.
– Niech ona się nie bawi jedzeniem – powiedział ojciec do mamy.
– Nie baw się jedzeniem – powiedziała mama do siostry Ani.
– Ożenię się z Krzysiem, jak będę duża – powiedziała Ania do nich.
Siostra Ani z westchnieniem odłożyła widelec.
– Nie umiem inaczej jeść – powiedziała.
– Niech ona się uspokoi, bo odejdę od stołu – zagroził ojciec.
– Jak będę duża – spróbowała jeszcze raz Ania.
Siostra Ani zassała makaron.
– Powiedziałem – powiedział ojciec i odszedł od stołu.
– Widzisz, co narobiłaś. – Mama Ani trzepnęła w głowę siostrę Ani.
– Mamusiu – powiedziała Ania – Krzyś…
– Idź przeproś ojca – powiedziała do jej siostry mama.
Siostra Ani wstała od stołu, sięgnęła do półmiska z makaronem i palcami chwyciła jeden długi makaronik. Makaron jak żywy zwinął się i zniknął w jej ustach.
Ania nasypała cukru na talerz.
Kocham cię.
Ser z makaronem i cukrem tworzył na talerzu jasną breję.
Jak nikogo na świecie.
– Nie baw się jedzeniem – krzyknęła mama do Ani.
Kocham cię jak nikogo na świecie.
Ożenię się z tobą, jak będę duży.
Krzyś Pędziwiatr miał lat osiem i pół. I nigdy nie miał więcej.
Miał lat osiem i pół, kiedy został na sztachetach płotu, przez który przechodził.
Płot był pomalowany na grafitowe farbą, którą jego rodzice przewieźli w zapasowym kole swojego starego mercedesa, nie płacąc cła, z zagranicy.
A wieźli ją z samego Berlina, ze średnią prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Zanim Krzyś Pędziwiatr został na sztachetach płotu, rodzice rozbili starego mercedesa i siebie przy okazji na drodze Pułtusk – Wiązowna, przekraczając dozwoloną prędkość o sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.
Ojciec Krzysztofa Pędziwiatra nie zauważył znaku „roboty drogowe” i wsunął maskę swojego mercedesa na walec.
Walec stał również na poboczu, porzucony przez robotników drogowych w chwili otwarcia wiejskiego sklepiku.
Robotnicy drogowi odczuwali silną potrzebę zaspokojenia pragnienia, które dręczyło ich od wczesnych godzin rannych, kiedy to zaczynali pracę.
Żeby wytłumaczyć jakoś ten karygodny fakt, że Krzyś Pędziwiatr został tak wcześnie sierotą, choć nie był nim długo, należy dodać, że rodzice w mercedesie spieszyli się do szpitala, gdzie na różyczkę umierała ich córeczka, a młodsza siostra Krzysia Pędziwiatra. Która zresztą zmarła, nie dowiedziawszy się, że umiera sierotą, chociaż od dawna w Polsce różyczka nie tylko była chorobą uleczalną, ale też szczepiono na nią dziewczynki około piętnastego roku życia.
Krzyś natomiast dowiedział się, można powiedzieć, hurtem o wszystkim, co w konsekwencji pozwoliło mu przechodzić przez płot bez stresu: ani matka, ani ojciec nie mogli mu już tego zabronić.
Owego dnia, parę miesięcy po zniknięciu mercedesa, rodziców i siostry, Krzyś podsunął swoje wieczne pióro Ani. – Zamiast pierścionka zaręczynowego – wyjaśnił. – Pierścionek kupię ci, jak będę duży.
Po czym wyszedł ze szkoły godzinę wcześniej. Wywołali go koledzy z równoległej klasy, która kończyła właśnie lekcje.
Krzyś, z poczuciem wolności i świadomy litości, która kazała zarówno nauczycielom, jak i babci, bo ta przejęła trud wychowywania wnuka, patrzeć przez palce na to, co zaczął wyprawiać, bez zbędnego tłumaczenia się komukolwiek z faktu opuszczenia ostatniej lekcji, a była to plastyka, poszedł z kolegami puszczać kaczki.
Była to zabawa polegająca na zbieraniu płaskich, obmytych przez wodę kamieni, i rzucaniu ich na wodę tak, aby się ślizgały po niej, a nie szły od razu na dno.
Tak więc Krzyś Pędziwiatr z kolegami najpierw puszczał kaczki, a że zrobiło się późno, wrócił do domu na skróty, to znaczy przez płot z metalowych sztachet, na których się zawiesił. Jedna przeszła przez jego bok, wślizgując się między żebrami lekko i bez zgrzytu, druga zaś osunęła się na kości ramienia, przytrzymując Krzysia w takiej pozycji. Żył jeszcze, kiedy przyjechało pogotowie.
Pogotowie zawiadomiła sąsiadka Krzysia, która usłyszała jego jeden długi rozpaczliwy krzyk. Lekarz, niestety, nie mógł zrobić nic poza dostarczeniem organizmowi Krzysia Pędziwiatra zastrzyku znieczulającego. Zastrzyk robił, stojąc na ramionach kierowcy karetki, ponieważ Krzyś wisiał wysoko. Sztachety zakończone były tak jak indiańskie włócznie, czymś na podobieństwo grotu, Krzyś lekko przez nie przeszedł w stronę ziemi, ale nie mógł już się cofnąć. Dopiero wezwana straż pożarna przyjechała na pomoc z odpowiednim sprzętem do cięcia metalu, niewykluczone że tym samym, którym rozcinali mercedesa rodziców Krzysia, żeby ich stamtąd wyjąć.
Sztachety były żeliwne i grube, ich przecinanie trwało dobrą chwilę.
Krzyś tymczasem z wysokości dwóch i pół metra obserwował głowy krzątających się wokół niego, choć może raczej należałoby powiedzieć – pod nim – ludzi i czuł dziwną błogość. Choć w pierwszym momencie myślał, że się boi, po zastrzyku zrobiło mu się lekko i już się nie bał. Zastanawiał go łysiejący środek głowy doktora, uzyskana perspektywa pozwoliła mu po raz pierwszy w życiu widzieć dorosłych z góry. Nie, nie po raz pierwszy. Przypomniał sobie, że kiedyś już widział czubki głów dorosłych ludzi, czubek głowy ojca, który go trzymał na ramionach, jak wracali skądś, wszyscy razem. Mama trzymała na ramionach jego siostrzyczkę, a tata jego. Nosy z góry szczególnie były śmieszne, zupełnie inne. Teraz miał okazję przyjrzeć się nosom innych ludzi. Nie podobało mu się to całe zamieszanie, ale jak już się jest tego wszystkiego uczestnikiem, warto skorzystać. Więc korzystał. Strażacy w hełmach stąd wyglądali jak dojrzałe prawdziwki, lekko błyszczące, słońce tego dnia świeciło mocno. Krzyś musiał mrużyć oczy, jak na te hełmy patrzył. Środek głowy doktora był różowawy, włosy okręcały się dookoła tego środka, śmiesznie jak zwinięta niedbale cienka linka. Dlaczego doktor ma taką różową głowę? Tata miał ciemne włosy, dużo ciemnych włosów, i kiedy ostatni raz – zanim zawisł na tych sztachetach – był tak wysoko, to trzymał tatę za brodę, gładko wygoloną, a jednak troszkę już szorstką. Tata z góry wyglądał śmiesznie – szczególnie ten nos – jakby doczepiony, taki rozdziawiony, niepotrzebny trójkąt. Tata go trzymał za nogi, a teraz nie czuł uścisku taty, kręciło mu się w głowie, nie czuł nóg, a jego trampek, zasznurowany, leżał na ziemi, tuż przy nogach kierowcy karetki.
Głowa Krzysia Pędziwiatra robiła się coraz cięższa, ale nareszcie nic nie bolało. Strażacy dostawili drabinkę i chwycili go mocno, razem z dwoma kawałkami sztachet został zdjęty, delikatne ręce przytrzymywały go, jak wtedy kiedy był malutki albo jak zasnął w samochodzie, i tata go wynosił, i to nie była całkiem prawda, że nie spał, bo się obudził i mógł sam iść, ale tata go wziął na ręce i on udawał, że śpi, i niósł go na trzecie piętro, a on był bezwładny, żeby się tata nie domyślił, że jednak nie śpi. Teraz też postanowił udawać, że się nie może ruszać, zrobił tak, żeby ciało było bezwładne, a niebo nad nim było coraz bardziej przezroczyste, nie musiał już mrużyć oczu, bo to tata go niesie w swoich silnych rękach, i jest już zmęczony, tak przyjemnie zmęczony i zaraz będzie noc i zaśnie, i mamusia jak zwykle przed snem przyjdzie i zrobi krzyżyk na czole i będzie mógł spać i spać, nareszcie się wyśpi za wszystkie czasy.