Podanie O Mi?o??
Podanie O Mi?o?? читать книгу онлайн
Autorka prowadzi nas przez ?wiat uczu? skomplikowanych, rozmijaj?cych si?, niespe?nionych, zawsze jednak o?ywionych wiar? i nadziej?. ?wiat nie jest taki z?y; nawet w tragedii jest wymiar, kt?ry nadaje jej sens. To, co zwykli?my traktowa? jak przedmiot powszedni – wieczne pi?ro, blaszka do buta, kartka papieru – nabiera wymiaru metafizycznego, a prostocie bli?ej do dobra ni? inteligencji do m?dro?ci. Trudno si? oprze? takiej dawce emocji. Przes?anie jest proste: ludzie s? dobrzy, tylko czasem im si? co? myli.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
I Marta powtarza jak zaczarowana:- Bulgotanie…
– Takie łaskotki…
– Łaskotki?
– Łaskotki od środka… Takie osobne… ostrożne… Takie bulgotki…
– Bulgotki…
Głos Iwony twardnieje.
– Nie udało się. – I dodaje po pauzie: – I Piotr odszedł.
– Piotra rzuciłaś! – poprawia Marta.
– Skoro odszedł, to musiałam go rzucić! Marta jest znowu zła. Tym razem na Piotra.
– Skurwysyn.
– Marta!
Iwona ją napomina? I Marta powtarza:
– Skurwysyn, powiedziałam.
– Jakich ty słów używasz! – Śmiech w oczach Iwony to taka rzadkość!
– Przepraszam – mówi Marta i ściąga buzię w ciup. Po czym dodaje: – Normalny chuj.
– Marta?!
– Co? Myślałaś, że nie znam takich słów? Od Piotra wiem, że wtedy ty i Tomek… Piotr przyszedł do mnie, myślał, że ja coś zrobię, bo on tak – Marta z ironią kończy… – tak ciebie kocha! Skurwysyn!
– Powiedział ci? – Na twarz Iwony wypływa przykrość. – A to skurwysyn. Szkoda, że nie wiedziałam…
– Szkoda, że nie… – Marta urywa w pół zdania.
– Szkoda że? – Iwona patrzy na nią.
– Że nie wróciłaś – kończy Marta szybko, tak jakby się bała, że jej głos znowu odmówi posłuszeństwa.
– Wróciłam – szepcze Iwona.
– Wcześniej. No. Cieszę się, że wróciłaś.
– Ja też – mówi Iwona i oczy same jej się zamykają, a głowa opada na bok.
Marta bierze ją za rękę. Iwona śpi. To się teraz często zdarza.
– Iwona?
Iwona nie odpowiada, ręka jest bezwładna. Marta przykrywa ją, opuszcza wezgłowie, głaszcze ją po policzku.
– Ty chudzinko moja, cieszę się…
Za oknem powoli zapada zmrok.
NOC
Marta wsadza głowę w drzwi.
– Hej, to ja! Ja!
Iwona patrzy na nią.
– Ja sosna, ja sosna, odbiór.
Marta odchodzi do łóżka i całuje ją w policzek. Uśmiecha się.
– Prawie zapomniałam! O rany, ile to lat! Odbiór.
– To myśmy go tak załatwili. – Głos Iwony jest tak słaby, że Marta musi domyślać się znaczenia słów.
– Ależ skąd! To nasza klasa! – Przysuwa krzesło i naśladuje napuszony głos męski. – A klasy czwarte zostają w szkole i ćwiczą przygotowania do wybuchu atomowego! I uzyskają łączność z klasami pierwszymi, które będą na boisku, ha!
– I klasy czwarte będą się posługiwały radiostacją w klasie, a pierwsze na boisku, choć to maj! – Iwona próbuje mówić głośniej, ale jej to nie wychodzi.
– I ten maj popamiętają!
– I pamiętają!
– To Małolepa wymyślił hasło do łączności! Wiesz, że on teraz jest komputerowcem?
– Ty tym się różnisz od prostej, Małolepszy, że prosta jest nieograniczona! Skończył studia?
– No! A wtedy aż żałowałam, że nie mogę być z wami w klasie.
– Siedzimy sztywno i wpatrujemy się w to pudło i nagle słyszymy: Ja sosna, ja sosna, głąb wzywam cię, odbiór! I ten patałach bierze to – Iwona ściąga rurkę i mówi w nią jak w mikrofon – ja głąb, ja głąb, odbiór!
– O matko, jak myśmy się śmiali!
Uśmiech schodzi z twarzy Iwony. Twarz wykrzywia się w spazmatycznym skurczu.
– Jakbyś trochę…
Marta podrywa się, czujna:
– Co mam zrobić?
– Nie wiem… Jakbyś mi podłożyła pod nogi…
Marta podnosi się natychmiast i podkłada koc pod kolana Marty.
– Nie, nie tak… Pod tę drugą. Wyżej, wyżej. – Iwona się niecierpliwi. – Nie słyszysz, o co proszę! Pod kolano… Może by mi było trochę lżej… Przepraszam…
– Proszę bardzo, do usług.
Z twarzy Iwony powoli schodzi skurcz. Stara się pokonać ból.
– Co słychać?
Ale Marta słyszy wysiłek w jej głosie.
– U nas w porządku.
– My… My – powtarza Iwona. – Zawsze liczba mnoga… – Mówi bardziej do siebie niż do Marty. – Wasze małżeństwo, wasz dom, wasz czas teraźniejszy, przeszły i przyszły… Ja w każdym czasie byłam sama…
Marta nachyla się nad nią.
– Teraz nie. Jestem.
– Teraz nie mam już czasu. – Ciało Iwony zwija się na łóżku.
– Zastrzyk?
Iwona mocno zaciska zęby.
– Nie, nie… Jeszcze nie. Jeszcze trochę…
Może Iwona wytrzyma ten ból, ale Marta go nie wytrzyma. Zrywa się na równe nogi.
– Poczekaj, zaraz zrobię.
Iwona powstrzymuje ją ruchem ręki.
– Nie, jeszcze nie…Wytrzymam jeszcze… trochę… Nie, nigdzie nie chodź, proszę, nie zostawiaj mnie… Nic nie mów… Dlaczego tak się dzieje? Przecież to, że mnie boli, nie przydaje się nikomu… To nie jest w porządku… Nie jest… Potrzymaj mnie za rękę.
Marta siada i posłusznie chwyta przezroczystą dłoń Iwony. Głaszcze ją delikatnie, twarz Iwony martwieje w bólu.
– Proszę cię! Może ty wytrzymasz, ale ja nie wytrzymam! Pozwól mi zrobić ten cholerny pierdolony zastrzyk, bo nie wytrzymam! Proszę! – Głos Marty, nabrzmiały prośbą, obija się o ściany. Nad łóżkiem kilimek z wytartymi brzegami, owoce kaliny, nieudolne listki.
Iwona przytakująco kiwa głową, Marta trafia strzykawką w wenflon.
– Wytrzymaj, Iwoniu, kochana moja, wytrzymaj, spróbuj zasnąć, jutro będę u ciebie wcześniej, albo nie, zostanę tutaj. No. Zostanę. Jestem wypoczęta. Tomek napisał do Stanów, do kolegi, on coś zrobi, muszą być jakieś leki, o których nie wiemy. Może nie przetestowane, ale to się sprowadzi na lewo, musi coś być, co ci pomoże…
Iwona otwiera oczy, ale pozostają wpółprzymknięte.
– Już mi lepiej… Opowiedz mi coś… – prosi cicho.
– Co? Baję?
– Dlaczego pracujesz akurat na geriatrii?
I Marta musi się nachylić, żeby zrozumieć to zdanie.
– Dlaczego akurat na geriatrii? – powtarza niepewnie, jakby sens pytania do niej nie dotarł.
– Nigdy cię o to nie zapytałam…
Marta przenosi wzrok poza umęczoną twarz Iwony. Prostuje się.
– Wiesz, bo oni mnie potrzebują. – Marta wstydzi się, ale może musi sama sobie wytłumaczyć. – To znaczy nie mnie. Kogokolwiek. Bo to najważniejsze. Czekać. Mieć nadzieję. Najpierw strach i radość, jeszcze nie wiadomo… Ale przy końcu, kiedy już wiadomo, to wszyscy się niecierpliwią. Już? Jeszcze? Kiedy? A oni nie chcą być sami. Im już jest trudno z własnym… no wiesz, z tym wszystkim…
Iwona kiwa nieznacznie głową.
– A – ty patrzysz na te twarze i widzisz… W każdym mętnym oku jest ślad zachwytu, którego już nie będzie. W każdej bruździe jest młodość. Przeszła. W każdych ustach są pocałunki, nawet jeśli… Tylko teraz nie mogą… Oni nie mogą, sami nie mogą już znieść tej powłoki, która odmawia posłuszeństwa… Ale to przecież oni. Ręce. Są niespokojne, biegają wte i wewte… A ja widzę pod tymi palcami główki dzieci, głaskane ciała. Bo ja nie chcę się bać. – Marta jest speszona, podnosi oczy i w oczach Iwony widzi łzy.
– Moje obrazy… – Iwona mówi z trudem, a w Marcie jest tylko ślad sprzeciwu, nieuchwytny, ale dlaczego ona o sobie? Marta obrusza się, a Iwona łagodnie patrzy na nią i powtarza: – Moje obrazy nigdy nie były takie, jak to, co ty tworzysz. Nigdy o nich nikt tak nie powie… jak ty o tym, co robisz… Piękno i dobro. Ja to chciałam stworzyć, ty to masz.
Teraz Marta czuje, jak nagłe wzruszenie odbiera jej głos, całuje Iwonę w policzek, Iwona zatrzymuje jej rękę. Patrzą na siebie, niebieskie w brązowym.
Marta dotyka ust Iwony.
– Boże, jaką ty masz spierzchniętą skórę? Gdzie krem?
– Tutaj. – Iwona brodą pokazuje na prawo. Na kolorowej poszwie małe pudełeczko, zagubione wśród czerwonych kwiatów.
– Poczekaj, nakremuję cię. – Marta delikatnie smaruje twarz Iwony.
– Skremujesz mnie? – Iwona ma zamknięte oczy, posłusznie poddaje się dotykowi.
– Przecież kremuję.
– Pytam, czy mnie skremujesz, jakby co.
Ucisk w gardle wraca, ale Marta uśmiecha się żałośnie.
– A mnie wyłącznie w razie śmierci, nie jakby co…
– Dziękuję…
Wzrok Iwony mętnieje, Marta odkłada krem i zaczyna ją klepać po twarzy. Mocno, coraz mocniej.
– Iwonka, Iwonka, patrz na mnie! – Dzięki Bogu, Iwona wraca. – Patrz na mnie! Przyniosę ci „Gniazdo książąt Dżawacha”, pamiętasz, jak nam mama czytała, będę ci czytać, będzie jak wtedy, nie chcę twojego pierścionka! – mówi Marta gorączkowo. – Iwonka, tak nie może być, coś wymyślimy, nie odchodź, proszę, nie odchodź!
Iwona z wysiłkiem otwiera usta.
– Wiem, że wtedy za mną szłaś…
– Kiedy? – Marta jest wtopiona w oczy Iwony.
– Wtedy… Na ten cmentarz… Dlatego się nie bałam.
Marta musi siąpnąć, wierzchem dłoni ociera oczy.
– Namówiłam ich, żeby cię sprawdzić. Umierałam ze strachu o ciebie. A tak miałam cię na oku…
Usta Iwony nie chcą wypuścić dźwięku. Marta patrzy na nią w skupieniu i wreszcie słyszy cichy szept:
– Dwie dychy…
Ale Marta nie rozumie, co Iwona chce powiedzieć, więc Iwona całą swoją siłę zbiera po raz ostatni.
– Dwie dychy… Jesteś mi winna dwie dychy. – Z trudem wyciąga rękę do Marty. – Dałam dwie dychy Kotwie. Z procentami…
Marta czuje, jak ciepło w niej rozchodzi się falami od brzucha, do rąk, włosów, nawet paznokci u nóg.
– Nie pytasz o Tomka – mówi.
– Nie. Nie muszę…
Iwona gaśnie, Marta to widziała tysiące razy. Nikły płomień, który jeszcze ostatnim wysiłkiem podnosi się i drży, ale świeca się skończyła, pod spodem nie ma wosku, jest tylko metal.
– Proszę cię, proszę! – Marta zaklina, może tym razem się uda, jeszcze nic chce, żeby Anioł zdmuchnął ten płomień, choć czuje jego obecność. – Proszę, Boże, co ja mam robić? Co ja mam zrobić? – Nachyla się nad Iwoną. Jeśli ją osłoni, może tamten jej nie zauważy. Jeśli odpowiednio zaczaruje rzeczywistość. – Posłuchaj, Iwonka, chcesz, wezmę urlop, mam chyba sześć tygodni zaległego urlopu, coś razem wymyślimy, zawsze coś wymyślałyśmy, proszę, proszę… – Czuje pod powiekami przenikliwe zimno, wie, że już nie powstrzyma łez.
Iwona otwiera oczy i patrzy na Martę z miłością. Marta milknie, jest za późno, teraz tylko nie chce uronić ani słowa.
– Jestem taka zmęczona… – słowa Iwony stają się cieniutkie jak pajęcza nić -…taka zmęczona… Nie płacz… Rzeczy ostateczne i tak się dzieją mimochodem… Zrób mi zastrzyk, jeszcze jeden… i idź już… Nie siedź już przy mnie… Pocałuj mnie… Pozwól mi odejść, siostro, pozwól mi odejść…