W Kraju Niewiernych
W Kraju Niewiernych читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Lopez napisał był swego czasu, poniekąd dla zabawy, coś w rodzaju poradnika dla podbijanych; wciągnięto go zresztą na listę lektur ponadobowiązkowych kandydatów na Zwiadowców. Wyłuszczał w nim, po czym można poznać, iż szykuje się inwazja na twój świat, że twoja rzeczywistość infiltrowana jest przez intruzów z innej gałęzi możliwości. Jeśli mianowicie następują na twej Ziemi nagłe zmiany w konfiguracji układów władzy, załamują się długofalowe socjopolityczne procesy, wbrew logice układa się historia; jeśli następuje wzmocnienie dążeń pacyfistycznych, zjednoczenie w tych dążeniach, rozbrojenie; jeśli rośnie rola instytucji międzynarodowych, ogólnoświatowych; jeśli królować zaczyna, jako uniwersalny, jeden język na Ziemi; jeśli podobnie jeden wzór kulturowy zaczyna dominować; jeśli tworzy się wokół nauki, naukowców sprzyjająca atmosfera więcej niż akceptacji; jeśli się rozsypują, niby od środka, Kościoły, sypią się tak wszystkie religie i autorytety, poprzez doktrynalną i wywalczoną świętość dotąd nienaruszalne – pierwsze to niechybne znaki, iż niewidoczni emisariusze obcego uniwersum, za niewidoczne sznurki pociągając, przygotowują już twój świat do wchłonięcia w swe międzymożliwościowe imperium wybrańców przypadku. (Po prawdzie – nie da się ukryć – także Ziemia Stalina pasowała do takowego schematu. Nie tak dawno po Departamencie krążyła następująca zagadka-dowcip: „Agentem jakiej nad-Ziemi jest Dunlong?" I Dunlong się z niej śmiał. Inna rzecz, że będąc tym agentem, tak właśnie powinien postępować).
Właściwie zatem jedynym systemem gwarantującym niepodległość, a przynajmniej znaczne utrudnienia w podboju i niemożność potajemnego jego przeprowadzenia -jest anarchia, czyli brak jakiegokolwiek systemu.
I oto Lopez dowiaduje się, iż na tej Ziemi nie tylko nie ma zorganizowanych państw, ale w ogóle żadnej władzy.
– A handel? Kto nim zawiaduje?
– Handel? – zdziwił się rudowłosy.
– Rany boskie…! -jęknął po polsku, prawie błagalnie, zrezygnowany Celiński.
– Co? – Ohlen zerknął nań pytająco. Celiński machnął ręką.
– To takie powiedzenie.
Lecz nie na darmo tak wysoko opłacano Praduigę.
– Chodziło mu o rany Jezusa Chrystusa – wyjaśnił uprzejmie.
– Co? – powtórzył wyraźnie zdezorientowany Ohlen.
– Został On ukrzyżowany… – Ukrzyżowany?;: – Nie słyszałeś o Nim? W Betlejem urodzony?
– Tak, tak. Ale On nie został ukrzyżowany.
– A co się z Nim stało?
– Nic/wszystko – rudy korzystał z jakiegoś mętnego narzecza.
– To jak umarł?
– Nie umarł.
– No tak. Wstąpił do nieba.
– Nieee.
– Znaczy: nadal znajduje się na Ziemi?
– Jasne.
Celiński przekrzywił głowę.
– Ty… wierzysz… w tego Boga?
Ohlen zdziwił się przeraźliwie; wszystkie emocje, nawet najdrobniejsze, widoczne były na jego twarzy niczym na ekranie. Teraz zdumienie wręcz eksplodowało z niego.
– Czy wierzę? On jest.
7.
Ohlen zaprosił ich do swego domu, położonego w pobliskiej dolince porośniętej rzadkim, parkowym w swym porządku lasem. Płynęło tam kilka potoków, lśnił staw.
Owa droga, której nawierzchni nie mógł się Praduiga nadziwić, prowadziła właśnie do domu rudowłosego. Wiła się między drzewami zupełnie chaotycznie, na przypadek zakrawało, iż w końcu – co ujrzeli z grani – dociera przed drzwi jego dworku.
Ptaki śpiewają, słońce jak blask kryształu – dumał Calver, po raz pierwszy patrzący na ten świat ludzkimi oczyma – powietrze niczym nektar, w nim zapach wiecznego spokoju, kusząca woń leniwej nirwany; tu chciałbym żyć. Raj, raj – pomyślał sierżant, po czym wyprysnął mu przed źrenice wykaz sposobów zniszczenia domu Ohlena z odległości trzech kilometrów.
Crueth miał inne zmartwienia.
– To nie jest dobry pomysł, Lopez.
– Świetnie o tym wiem. Ale co innego, prócz odwrotu, możemy zrobić? Przecież ten facet odpowiada na wszystkie pytania, to niemal wymarzony przewodnik, i jeszcze do domu nas prowadzi.
– I to jest w tym wszystkim najbardziej podejrzane. Podstawili go. Ten chłopak poinformował ich, że plącze się po okolicy pięciu podejrzanych facetów pytających o głupoty i oto zjawia się tubylec ochoczo odpowiadający na wszelkie pytania.
– Strasznie gadatliwy się zrobiłeś.
– Nie podoba mi się ta sytuacja. – Ohlen uśmiechnął się do majora i Crueth, nie przestając „mówić", odpowiedział mu uśmiechem. – Powtarzam: powinniśmy wrócić. Zawrę tę opinię w najbliższym raporcie.
Zirytowany Praduiga przełączył się na gadałkę Celińskiego.
– Masz już prognozy? – spytał. Celiński tylko „odchrząknął".
– Masz? Tak czy nie? A może nawaliła ci ta maszynka, co ją nosisz w głowie?
– Odwal się, Lopez, dobra? Mój program potrafi rozłożyć każdą kwestię historyczną, polityczną czy socjologiczną, ale nie ugryzie teologii. Nikt nie przewidział takiej deformacji. W jakiż sposób mogę zanalizować, czy nawet określić, poczynania Boga? Jaki profil osobowościowy tu zastosować? Jak myśli Bóg? Jakimi kategoriami? Nie żądaj ode mnie rzeczy niemożliwych, jestem Zwrotnicowym, nie filozofem.
– Ponoć Chrystus był człowiekiem. Czy jest.
– Jasne. Ale nie dlatego wstał z martwych.
– Tu nie wstał.
– Kłóć się z Cruethem.
Dom Ohlena był dwupiętrowym drewnianym dworkiem, nie przypominającym niczego, co Praduiga dotąd widział, a widział na tych kilkunastu światach, które dotychczas odwiedził, sporo. Jak się można było spodziewać, ten styl architektoniczny nie posiadał swego odpowiednika na Ziemi Stalina. Lopez nazwałby go stylem natury -lecz już samo to słowo – „styl" – sugeruje pozorowanie czegoś, sztuczność, podczas gdy dworek zdawał się być przedłużeniem lasu. Trudno było sobie wyobrazić, iż został wybudowany, raczej wyrósł, wraz z drzewami, trawą, wraz z wiosną.
– Piękny – pochwalił Lopez.
Ohlen spojrzał na niego dziwnie.
Przez gadałkę odezwał się Crueth:
– Nie wejdziemy do środka.
– Co?
– Już i tak głupio postępujemy. Nie pozwolę nikomu wejść do tego budynku. Jestem odpowiedzialny za wasze bezpie…
– Tak, wiem.
Ohlen otworzył drzwi.
– Proszę, proszę – mruczał po kantońsku, uśmiechając się rozbrajająco.
Praduiga zaklął w duchu. Ten facet gotów jest popełnić samobójstwo z rozpaczy, jeśli nie wejdziemy. (Nieprawda: samobójstwo grzech śmiertelny.)
– Przykro mi, Ohlen – powiedział. – Nie możemy tam wejść. Nie teraz w każdym razie.
Ohlenowi boleśnie wolno spłynął uśmiech z twarzy. Ranie go, pomyślał niespodziewanie dla samego siebie Praduiga.
– Tak – mruknął rudy. Nie spytał, dlaczego goście nie mogą przekroczyć progu jego domu.
– Mógłbym z tobą porozmawiać? – Lopez chciał zatrzeć wrażenie wywołane odmową przyjęcia zaproszenia. – Gdzieś tu. – Machnął ręką, wskazując obszerną altanę stojącą nad stawem. – Dobrze? Dobrze?
Równocześnie Crueth wydawał przez gadałkę rozkaz swym sierżantom:
– Sprawdzić mi tę chałupę. Dyskretnie.
Calver i Ho rozeszli się na boki spacerowym krokiem.
– Jasne – odparł Ohlen. Zbyt ochoczo, jak na gust Cruetha.
W altance panował cień, przyjemny chłód, powietrze pachniało wilgocią podziemnych grot. Stał tam stolik i cztery piękne, misternie rzeźbione krzesła, wyglądające na zbyt delikatne, by wytrzymać ciężar dorosłego człowieka. Lopez nie mógł dojść, z czego zostały wykonane – z jakiegoś nieznanego gatunku drzewa (a wszak w ewolucji nie zanotowano tu odchyłów) czy z plastiku.
To Crueth był tym, który usiadł przy Ohlenie.
– Idioci, przecież on nie gryzie – mruknął przez gadałkę po chwili konsternacji, kiedy to wszyscy chcieli zająć miejsce naprzeciwko tubylca.
– Nie gniewaj się – powiedział Lopez do Ohlena. – Nie chcieliśmy cię urazić. Po prostu nie możemy tam wejść.
Ohlen przestraszył się.
– Ja się nie gniewam! – zaprzeczył energicznie.
– Dlaczego on tak emocjonalnie na wszystko reaguje? Co, Janusz? Czyżby tu wszyscy byli tak przewrażliwieni?
– Ja nic nie wiem. Ja jestem tylko Zwrotnicowym.
– Nie dziwisz się, że zadajemy takie pytania?
– Nie.
– Spodziewałeś się nas?
– Tak.
– Mówiłem – mruknął przez gadałkę Crueth. – Jak myślisz, kim jesteśmy?
– Gośćmi.
– Tak, twoimi gośćmi. Ale kim?
– Ludźmi. Jego gośćmi.
– Kogo?
– Jego.
– Masz na myśli Jezusa? Boga?
– Tak.
– Czy to On kazał ci tam na nas czekać?
– Nie, nie, nie! – Ohlen gwałtownie pokręcił głową.
– Więc skąd o tym wiedziałeś?
– Wiedziałem.
– Skąd?
Ohlen był wyraźnie zdezorientowany.
– Wiedziałem – powtórzył w kolejnym, jeszcze bardziej mętnym języku.
– Telepatia? Wspólna świadomość?
– A dlaczego czekałeś?
– Aby was powitać. Jesteście gośćmi. Lopez westchnął, zrezygnowany.
– Więc masz nas ugościć, tak? – prychnął.
– Tak – przytaknął poważnie Ohlen.
– Nie mów mu, że nic nie rozumiemy z tego bełkotu, bo znów wpadnie w depresję.
Niespodziewanie do rozmowy wtrącił się Crueth.
– Jakie jest twoje zdanie o nas i naszym zachowaniu? – spytał prosto z mostu, zdawał sobie już bowiem sprawę, że tu nawet nie pojmują słowa „nieszczerość".
– Moje zdanie? Cieszę się ze spotkania.
– Dlaczego?
– Jak to dlaczego? Nie rozumiem. Lopez już szykował się do zadania kolejnego pytania, gdy Ohlen nagle podniósł się.
– Przepraszam, bardzo przepraszam, moja żona właśnie wróciła – rzekł i podreptał w kierunku domu.
– Sprawia wrażenie półgłówka – ocenił Celiński. – „Nie rozumiem, nie wiem, tak, nie"; debil.
– Może wariat? – rzucił Crueth.
– Dla nas czy dla nich? – sarknął Lopez.
– Wiem, wiem – skinął głową Celiński. – Ale może on faktycznie jest tutejszym wariatem: żyje sobie na odludziu wierząc, że Chrystus nie zginął na krzyżu, i witając każdego nowo napotkanego niby długo oczekiwanego gościa, którego zesłał mu Bóg. To bardziej prawdopodobne. Zwróciliście uwagę: on nie jest niczego ciekawy, jest ponad tym, wierzy, że tak, jak sobie umyślił, jest naprawdę, że my jesteśmy tym, kim chciał, żebyśmy byli.