-->

Czarna Szabla

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Czarna Szabla, Komuda Jacek-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Czarna Szabla
Название: Czarna Szabla
Автор: Komuda Jacek
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 191
Читать онлайн

Czarna Szabla читать книгу онлайн

Czarna Szabla - читать бесплатно онлайн , автор Komuda Jacek

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 49 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Po drugiej stronie wsi ciemniał omszały dach kościoła, a jeszcze dalej stała żydowska świątynia. W Czarnej wszystko było urządzone tak, jak Pan Bóg przykazał. Chłopi spotykali się na targu. Szlachta w karczmie, a Żydzi na ganku w bożnicy.

W osadzie było rojno i gwarno. Chłopi jechali na targowisko, prowadzili wielkie, tłuste krowy porośnięte skołtunioną brązową sierścią. Przekupnie rozkładali stragany. Gintowt i chłopi musieli przebijać się przez rozwrzeszczany tłum, kląć, odpychać kmieci i parobków.

Zatrzymali się na rynku, w ormiańskiej karczmie Ondraszkiewicza. Zostawili konie na podwórzu, a potem siedli w alkierzu. Gintowt kazał zaraz dać mocnego węgrzyna, a wcześniej siwuchy. To poprawiło nastroje chłopków z Lutowisk. Kołtun przestał się trząść, Iwaszko nie był już blady; jedynie Białoskórski uśmiechał się zimno.

- Kto to... zrobił? - wykrztusił w końcu Kołtun.

- Dytko - warknął Iwaszko.

- Prędzej zwierz jaki - mruknął Gintowt. - Jedyna pociecha, że chyba nie ludzie Białoskórskiego. Ci by zaraz swego pana uwolnili.

- Co nam wypada czynić?

Gintowt nie odpowiedział. Siedział z głową opartą na rękach, zapatrzony w ścianę.

Nie zwracał na nic uwagi. Nawet się nie poruszył, gdy na podwórzu załomotały końskie kopyta, srogi głos okrzyknął pachołków, a potem kopnięte drzwi otwarły się gwałtownie.

Chłopi drgnęli, gdy zobaczyli, kto wkroczył do karczmy. Kiedy Iwaszko przyjrzał się uważniej niespodziewanym gościom, pożałował od razu, że tak beztrosko zgodził się jechać z panem Gintowtem do Przemyśla. Kołtun nic nie pomyślał. Policzył tylko w duchu odległość, jaka dzieliła go od najbliższego okna. Okno jednak było wąskie, a framugi zabite gwoździami. Właśnie po to, aby nie wywalano ich w czasie każdej kolejnej karczemnej zwady. Kołtun zatem zerknął pod stół - sprawdził, czy dałoby się znaleźć tam schronienie. Rezonu nie stracił jedynie Białoskórski - szturchnął łokciem w bok Gintowta i ruchem głowy ukazał mu niespodziewanych gości.

Ludzie, którzy szli ku nim, od razu zwracali uwagę postronnych. Na czele kroczył wysoki, chudy mąż w kabacie, kryzie zapiętej pod szyją i szockim birecie na głowie. Kabat ongiś był piękny, bogato zdobiony i obszywany srebrnymi nićmi. Widać było, że jego właściciel bawił się w niejednej karczmie, a przede wszystkim - iż z niejednego zamtuza wyrzucano go do rynsztoka. Strój zdobiły czerwonawe plamy po winie albo krwi, brzydkie smugi wosku ze świec, odbarwienia po błocie, wodzie i - strach pomyśleć po czym jeszcze. Niegdyś biała kryza, zapięta szczelnie pod szyją mężczyzny, była postrzępiona i szara z brudu. Nie lepiej prezentowało się oblicze męża. Niegdyś dumne, arystokratyczne i pełne wigoru, dziś nieco sfatygowane. Mężczyzna miał długi, garbaty nos, kaprawe oczka, a postrzępione, rzadkie wąsiki zwisały smętnie nad wargami, pod którymi brakowało co najmniej kilku zębów.

Za owym mężem kroczyli dwaj podobni szlachcice w dostatnich, choć postrzępionych i powyciąganych karmazynowych żupanach. Jeden z nich miał na łbie szyszak turbanowy z długą kitą, drugi wilczy kołpak ozdobiony trzęsieniem i pękiem czaplich piór. Przy boku nosili czarne szable, a ich oblicza były poznaczone bliznami, srogie i wąsate. Nietrudno było ich rozpoznać. To bracia Fabian i Achacy Rytarowscy spod Lwowa - znani wichrzyciele i swawolnicy. Dłonie trzymali na rękojeściach szabel. Z tyłu szedł ich pachołek z dwoma pistoletami.

- Ot, peregrynowalim, peregrynowalim i znaleźlim! - ucieszył się mężczyzna w cudzoziemskim stroju, widząc rozpartego na ławie Białoskórskiego. - Mówiłem, że na Przemyśl pojadą. Tymże właśnie traktem.

Obrzucił uważnym spojrzeniem Gintowta i dwóch chłopów.

- No, niech się zabierają! - syknął, a młody szlachcic poczuł od niego woń gorzałki. - Niech się wynoszą. My mieć sprawy do pana Białoskórskiego. Ważne sprawy, co nie mogą czekać. Allez vous!

- A kto ty waszmość jesteś? - zapytał Gintowt przez zaciśnięte zęby. - Wypadałoby się przedstawić.

- Jak to? - zdziwił się chudy. - Phoszę tak nie mówić do mnie i nie tytułować brzydko. Jakże to, nie zna mnie? Ja jestem Zenobi Fabian Eysymont-Ronikier, grabia na Ronisławicach. A wyście chociaż szlachcic? Ja w to wątpię. Ja w to bahdzo wątpię. Jakże masz czelność nazywać się szlachetnym, skoro o czynach twych szlachetnych nie słyszałem. Ja nie wierzę, abyś był szlachcicem, musiałbym wcześniej twe nadanie szlachectwa zobaczyć. A skoro nadania nie masz, tedy musisz przed szlachetniejszym ustąpić. Tedy wiedz, chłopcze, że ja - hrabia Ronikier i urodzeni panowie Rytarowscy mamy sprawę do ichmości Białoskórskiego. Więc zniknij. Odjedź, by nam nie przeszkadzać!

- Te, hrabie, co masz w dupie grabie - zagadał bezceremonialnie starszy Rytarowski, niemający widać żadnego poszanowania dla jaśnie oświeconego Zenobiego Fabiana Eysymonta-Ronikiera, hrabiego na Ronisławicach, ani dla jego tytułów. - Kończ, waść, mowę, wstydu oszczędź. Do pałasza, co tam będziem z chacharami gadać! Mus infamisa odbić i nagrodę zagarnąć.

- Milcz, prostaku! - żachnął się hrabia. - Przecież negotionibus.

- Posłuchaj - zwrócił się do Gintowta, który wstał i wyszedł zza stołu. - Schwytałeś Białoskórskiego, to się chwali, ale ustąp godniejszym, coby nikt nie rzekł, żeś parweniusz! My sami zajmiemy się wywołańcem i odprowadzimy do Przemyśla. Pro fide, lege et rege.

- Pan Zenobi pro fide to uczyni. A my pro pecunia, bo my nie żadne grabie ani pludraki, ale wywołańcy i rokoszanie, a przy tym rycerze godni - zarechotał młodszy Rytarowski.

- Ot, co gadać! - Starszy z braci charknął i splunął. - Ja ci to, kawalerze, wszystko zwykłymi słowami objaśnię. Oddawaj ty nam Białoskórskiego, a jak nie oddasz, to po łbu weźmiesz szablą i kopniaka w rzyć ci takiego dołożę, że z tej karczmy przez komin wyfruniesz. My się już panem Białoskórskim zajmiemy i zadbamy, coby nam po drodze nie skapiał.

- Oto prawe i słuszne słowa - potwierdził Zenobi Fabian Eysymont-Ronikier, hrabia na Ronisławicach. - Nie szukaj z nami burdy, kawalerze, bo zdrowie stracisz. Przy tym zachowaj się, jak przystało na twój mizerny stan.

- Obawiam się, że wielce zmartwię jaśnie oświeconego pana hrabiego - rzekł spokojnie Gintowt. - Współczuję panu grabiemu niezmiernie, gdyż, niestety, nie jesteśmy tu we Francyjej czy w habsburskich pałacach we Wiedniu. Jesteśmy w Rzeczypospolitej, gdzie mieszkają szlachetkowie tacy jak ja, którzy nie znają dobrych ni pięknych manier. Gdzież im do salonów, gdzież im do Europy! Powiem więcej - prostacy owi nie dość, że nie uznają hrabiowskich tytułów, to w dodatku mają brzydki i szkaradny zwyczaj, zupełnie niegodny i niespotykany we Francyjej czy w Italiej. Mianowicie okrutnie bijają po karczmach wszelakich pludraków, hrabiów, grabiów, kawalerów i inakszych galantów tudzież sodomitów.

- Co ja słyszę?!

- Okrutnie mi żal pana hrabiego. Bo za chwilę pan hrabia zostanie obity, obrażony i sponiewierany przez takiego parweniusza i prostaka jak ja. Wasza hrabiowska mość straci zęby, palce i łeb będzie miała rozbity, że nie wspomnę o obitej francowatej gębie waszmości!

Małe oczka Zenobiego Fabiana Eysymonta-Ronikiera stały się jeszcze mniejsze i bardzo, bardzo złe. Pan hrabia porwał swą kościstą ręką za rękojeść hrabiowskiego rapiera, chcąc w słusznym gniewie ukarać szelmę i parweniusza. Niestety, nie zdążył. Zanim wyciągnął z pochwy długie ostrze, Gintowt ciął go z zamachu przez łeb, czoło, nos i pół hrabiowskiej gęby.

- Sacrebleu! - pisnął cienko Zenobi Fabian Eysymont-Ronikier i po hrabiowsku zwalił się w tył, na wznak. Potem poszło już szybko.

- Bij! Zabij! - huknął starszy Rytarowski. Bracia porwali za szable, skoczyli na młodzieńca, ich pachołek zniżył pistolety i wypalił z obu luf, ale Gintowt znowu był szybszy. Zanurkował pod krzywym ostrzem, przeskoczył nad przewracającą się ławą. Kule minęły go, świsnęły tuż obok Białoskórskiego. Jedna trafiła w ikonę Mikołaja Cudotwórcy wiszącą na ścianie za wywołańcem i zapaskudzoną przez muchy, a druga... Iwaszko miał mniej szczęścia. Zaciekawiony przedłużającą się ciszą wystawił łeb spod stołu i dostał prosto w bark; nawet nie jęknął, osunął się na posadzkę zalany krwią. W karczmie podniósł się tumult, zabrzmiały krzyki, wrzaski. Chłopi rzucili się do drzwi, a Ondraszkiewicz, przywykły do zwad i tumultów, przezornie schował się pod szynkwas.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 49 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название