Czarna Szabla
Czarna Szabla читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Dydyński zamyślił się na chwilę.
- Masz szczęście, chamie - prychnął. - Nawet nie wiesz, jak wielkie. Siodłaj konia! Mości panowie, w drogę!
9. Kto drogi prostuje, ten w... grobie nocuje
Zaraz za Czarną poszli galopem, nie dając nawet chwili wytchnienia wierzchowcom. Przed sobą mieli płaski, zalesiony grzbiet Żukowa, przypominający równy, usypany ludzkimi rękoma wał, który ciągnął się od Uherców aż po Dniestr. Wiosenne, ciepłe słońce co dzień wchodziło coraz wyżej, ale lasów u stóp wzgórz nie pokryła jeszcze zieleń. Odcinały się szarymi i ciemnymi plamami od nagich, posępnych szczytów i wzniesień. Błoto tryskało spod końskich kopyt. Z pól spływały potoczki wody, zasilając kałuże przy drodze, przelewając się przez nie i płynąc w dół dolinami gór, aż do Czarnego Potoku i do Sanu.
Nie dojechali do Żukowa. Gdy dotarli do Żłobka i w oddali pojawił się czarny dach starej cerkiewki pod wezwaniem Narodzenia Maryi Panny, Eufrozyna wstrzymała konia.
- Nie jedziemy przez Ustrzyki - rzuciła. - Nawet baby na jarmarkach wiedzą, że w Lutowiskach złapali Białoskórskiego. W Ustrzykach siedzi Tarnawski, a w Teleśnicy Oszwarowej panowie Rosińscy. Idziemy wilkowi prosto w paszczę.
- Pani wielmożna - zajęczał Kołtun - toż my cały dzień stracimy...
- Ominiemy Teleśnicę od zachodu. Pójdziemy na Ralskie i Chrewt, przeprawimy się przez San, potem pojedziemy przez góry i nawrócimy na Hoczew.
- Wy, pani, śmieliście - biadał chłop. - A w Ralskiem... Tam strach jechać, bo pod górami trwogi...
- Jakie trwogi?
- Tam od niepamiętnych czasów na traktach - wyszeptał Kołtun - samotni ludzie giną. Czart mieszka w lasach. Igrce odprawuje, a worożychy na bronie latają. A w Tworylnym i Hrywym ludzie borowi mieszkają, dzicy i straszni. Kto by chciał tamtędy jechać, to nad nim sodomiję odprawiają, a nawet - głos Kołtuna zadrżał - oskopić mogą i gorsze jeszcze rzeczy uczynić!
- Jakie rzeczy? Gadajże po ludzku! - zainteresował się Białoskórski.
- W dupę żelazne ćwieki wsadzają - wyszeptał chłop i przeżegnał się.
- Nie pleć bzdur, chłopie. Jakie worożychy na bronach? Jakie czarty? Jakie sodomije? Gdzie żeś to słyszał?
Kołtun zbladł i przeżegnał się.
- Jeśli się boisz, to hajda do Lutowisk! - mruknęła panna. - Mnie tchórzy nie potrzeba!
- Jakże to tak? - wybełkotał Kołtun. - Przecie to ja infamisa wzionem... Nagroda przepadnie.
Ichmościanka bez słowa skręciła w lewo, w pierwszą polną dróżkę. Jechali ścieżkami i polami wzdłuż Żukowa. Wąskie, na wpół zatarte szlaki wiodły ich na Sokołowa Wolę, Rosolin i Paniszczów. Było już późne popołudnie, gdy ominęli od zachodu Ostre i dotarli do Polany. Przemknęli przez wieś, aż kury uciekały z gdakaniem spod kopyt i popędzili w stronę Ralskiego - małej wioski, która leżała zaraz za doliną Czarnego Potoku; w miejscu, w którym San przelewał się przez skalne progi i porohy między dwoma łańcuchami gór - Połoniną i Otrytem. Otryt był zalesiony, łagodnie opadający ku rzece. Połonina Wetlińska wznosiła się nad nim - większa i bardziej stroma. Pochyłe zbocza pokryte bukowymi lasami ciągnęły się hen w górę, aż pod niebo, zjeżone na krańcach zębami nielicznych skał, pokryte halami i spłowiałymi łąkami. Opuszczały się od nich majestatyczne i groźne grzędy ostrych grzbietów idących w dół, w stronę Dwernika, Krywego i Nasicznego.
Przed Ralskim San pienił się wściekle na głazach i kamiennych progach, a potem, gdy wydzierał się spoza strzelistych zboczy Połoniny i Otrytu, płynął już spokojnie, zataczając niewielkie półkola wśród kamienistych łach i płycizn.
Słońce schowało się za chmury, gdy zatrzymali się przy brodzie. Białoskórski rozglądał się niespokojnie, nie zważając na ból posiniałych nadgarstków, wykręconych w tył stawów i nóg. Strasznie był ciekaw, kiedy z mrocznych bukowych lasów i tajemniczych jarów rozciągających się po północnej stronie gór wychyną biesy, o których wspominał Kołtun. Białoskórski uśmiechał się smutno. Jak zwykle jednak to nie biesy ani czarty okazały się najgorszym zagrożeniem dla niego.
- Kołtun - rzekła stanowczo Eufrozyna, gdy stanęli na mostku - znów się rozmyśliłam. Nie jedziemy do Hoczwi. Ruszymy na Terkę, Cisną i Baligród.
- Jakże to tak?! - zakrzyknął Kołtun. - Toż my do Przemyśla idziemy, nie na Węgry! Pani wielmożna, wolicie wy sabatów, beskidników i diabły od złociszy, co w grodzie czekają?!
- Babunia, co mnie chowała, powiadała, że kto drogi prostuje, ten w polu nocuje - mruknęła panna Gintowt. - Ale nie mamy innego wyjścia.
- A gdzie dziadunio?! - zarechotał Białoskórski. - Miałby jaką dobrą radę w tej opresji? A może ze strachu żyłka by mu pękła?
- A, do diabła z dziadkami i babkami! - mruknęła Eufrozyna. Jednym szybkim ruchem wyciągnęła pistolet z olstra, podrzuciła, wymierzyła i strzeliła Kołtunowi prosto w łeb!
Konie zarżały na huk wystrzału. Impet kuli odrzucił chłopa w tył. Kołtun spadł z kulbaki, wpadł między głazy, poleciał w kotłującą się wodę, w wiry i odmęty. Panna odwróciła się w stronę Białoskórskiego. Wywołaniec stał zaskoczony, ale choćby chciał, nie miał jak uciec. Nogi związane miał pod brzuchem końskim, a ręce z tyłu, za plecami. Musiałby chyba złapać wodze zębami.
Panna spojrzała w dół, czy woda nie wypluła ciała Kołtuna. Schowała pistolet, splunęła z pogardą, a potem chwyciła cugle konia infamisa.
- Myślę, że waszmość miałeś dosyć tego chama.
- Mała strata, krótki żal - wycharczał Białoskórski. Jednak jego głos stracił zwykłą pewność siebie. Szlachcic rozkaszlał się, a zimny pot pociekł mu wzdłuż pleców. Ostatni raz spocił się ze strachu, gdy książę wojewoda Ostrogski zdybał go u swej meretrycy. Chociaż nie, chyba naprawdę przeląkł się jakieś dziesięć lat temu, gdy chcieli rozsiekać go w Sądowej Wiszni za rozpędzenie sejmiku.
- Teraz pojedziemy sami - rzekła ochryple panna. - Pojedziemy, ale zgoła nie tam, gdzie chciałbyś trafić. Mówię ci, módl się, panie Białoskórski. Módl i żałuj za grzechy.
Ponagliła konia. Przejechali przez bród i ruszyli wąską dróżką wzdłuż lewego brzegu Sanu prosto na Hoczew.
Białoskórski bodaj pierwszy raz w życiu zastanowił się, czy nie zacząć może odmawiać zdrowasiek. Wstrzymał się jednak. Jeszcze było na to za wcześnie.
10. Wróżba Szawiłły
- Byli tu, panie, niech skonam, jeśli łżę! - Ondraszkiewicz bił się w kaftan w okolicach serca. - Dwóch chłopów, pacholik młody i stary dytko siwowłosy, co krwią pluł od suchotów. Burdę mi w karczmie wszczęli, tacy synowie, z panami Rytarowskimi. Pachołka im zakatrupili, a potem pana grabie... No, jak mu tam było... Pana Symonta z Rokierów!
- A, pewnie hrabiego Eysymonta-Ronikiera - mruknął Dydyński.
- Jako żywo, tak właśnie na niego gadali. Rąbali się ze dwie kwatery, a potem zwyciężył młody szlachcic i wraz odjechał. Chłopa, co z nim był i go w zwadzie postrzelili, ostawić kazał w karczmie, ale ledwieśmy mu ranę przewiązali, już uszedł, psi syn, i Żydowi nawet grosza za opiekę nie zostawił!
- A więc wyjechało ich tylko trzech? Młodzieniaszek Gintowt, Białoskórski i jeszcze jeden chłop?
- Jakiż on tam młodzieniaszek - wyszeptał Ormianin. - Panie wielmożny, sodomija tu była. Jak się z panami Rytarowskimi bili, czapka mu spadła, a pod czapką warkocze i wianek były ukryte. Panna to w męskim stroju. Tfu, co mówię, panna! Diablica przez Złego zesłana na pokuszenie rodzaju ludzkiego! Wasza miłość, ona w karczmie sama jedna wszystkich Rytarowskich usiekła, spod szabli im uciekała. Czary w tym były musi jakie! Ja już myślał, czyby do Rzeszowa, do ojców dominikanów nie dać znać, aby wybadali, czy ona nie z diabłem w zmowie. A jak nawet nie z diabłem, to z płanetnikami. A jak nie z płanetnikami, to już na pewno z Żydami lichwiarzami z Leska. A jak nawet nie z Żydami, to z Chaimem Kabalistą, co drugą karczmę tu obok postawił i interesy mi psuje, a i magią na pewno się para! Ech, żeby to w Rzeczy było albo w innym nie tak barbarzyńskim kraju, zaraz bym mu stosik zapalił.