-->

Pieprzony Los Kataryniarza

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Pieprzony Los Kataryniarza, Земкевич Рафал A.-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Pieprzony Los Kataryniarza
Название: Pieprzony Los Kataryniarza
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 196
Читать онлайн

Pieprzony Los Kataryniarza читать книгу онлайн

Pieprzony Los Kataryniarza - читать бесплатно онлайн , автор Земкевич Рафал A.

Po tamtej stronie komputera trwa wirualny ?wiat.

Dla wielu jest miejscem codziennej pracy i skarbnic? rozrywek.

Dla wtajemniczonych to arena bezwzgl?dnej walki o ?ycie.

Powie?? zawiera uderzaj?c? wizj? Polski XXI wieku wnosz?c? w er? wszechpot??nej informatyki baga? swych narodowych i historycznych nieszcz???. Czerpi?c z tradycji Ma?ej apokalipsy i ameryka?skiego cyberpunku, stanowi na polskim rynku dokonanie nowatorskie.

"Te teksty wyra?aj? nowe b?d? na nowo uaktywnione religijne i polityczne konflikty Polski i ?wiata ju? bez czerwonego knebla, ale z pozosta?o?ciami silnej czerwonki. Mo?e to jest dopiero fantastyka stricte polityczna, a nie jedynie antytotalitarna".

Maciej Parowski

"Najmniej jest tu fikcji. Owszem, pozostaje sztafa? science fiction, lecz w gruncie rzeczy jest to opowie?? o Polsce dnia dzisiejszego".

Marek Arpad Kowalski

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 49 50 51 52 53 54 55 56 57 ... 60 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Światło. Cień. Światło. Cień.

Teraz kolor światła zaczął się zmieniać. Skłębiona materia skąpała się w czerwieni, jaśniejącej z każdym uderzeniem świetlnego serca, aż stała się barwą jaskrawej pomarańczy, potem żółtym, zielenią, niebieskim, fioletem… Kiedy oślepiający blask nasycił barwą kardynalskiej purpury, Robert dostrzegł pod sobą rozjarzoną powierzchnię słońca, przybliżała się z niewiarygodną szybkością, Spadał na rozjarzoną tarczę, niezdolny się poruszyć, obronić, niezdolny nawet zasłonić oczy, przerażony.

Spadł na gorejące słońce; okazało się cienką jak bańka żarówki skorupką, która pod jego ciężarem rozprysła się na tysiące okruchów, rozsypała w kaskadę iskier, gasnących w bezkresie mroku.

PRZESKOK

Pędził w dół po kręconych schodach, najszybciej jak potrafił, z trudem chwytając w obolałe płuca powietrze.

Przed sobą miał studnię staroświeckiej klatki schodowej, mógł ponad balustradami dostrzec zamglonym z wysiłku wzrokiem posadzkę parteru.

Za nim otwierały się z trzaskiem mijane drzwi, a wy-pryskujące z nich ręce zamykały chwyt o milimetry od jego pleców i ramion.

Uszy wypełniał zwielokrotniony pogłosem studni chichot prześladowców, okrzyki – chwyć go, chwyć go, łap! Nie wiedział, skąd i dokąd, i dlaczego ma na sobie niebieski, niemodny garnitur z wielkimi, złotymi guzikami, szerokimi klapami, nogawkami jak dzwony i szerokim jak sztacheta krawatem w ukośne paski. Któraś ze ścigających go dłoni chwyciła za ten krawat, szarpnięcie zdusiło go, w oczach pociemniało, rozjarzyło się krwiście, ale zdołał się uwolnić, popędził dalej na dół, jeszcze szybciej, półprzytomny ze strachu, czując tuż za sobą wyciągające się dłonie i słysząc trzask otwierających się jedne po drugich drzwi.

Chwyć go! Chwyć! Łap! – huczało w studni. I znowu trzask drzwi, i znowu muśnięcie chybiających o milimetry szponów.

Dopadł parteru, na wpół żywy ze zmęczenia, resztką sił przeszedł jeszcze kilka chwiejnych kroków – runął twarzą na kamienne, woskowane płyty, pachnące kurzem i moczem. Okręcił się ostatkiem sił na plecy i dyszał ciężko.

Zapadła cisza.

Uświadomił sobie, że umiera.

Myślał o Wiktorii. Błagał ją o pomoc. Wołał ją.

Ponad jego ciałem wznosiła się ku górze, w nieskończoność, spirala schodów, z których zbiegł. Nad pobłyskującymi barwą mosiądzu balustradami zaczęły się pojawiać twarze. Jedna, dwie. Dziesięć. Pięćdziesiąt. Blade, pozbawione wyrazu twarze, wszystkie identyczne, jak maska Fantomasa. Wpatrywały się w niego. Przygważdżały go do ziemi spojrzeniami ostrymi i zimnymi jak stalowe igły. Sto. Dwieście. Tysiąc. Teraz już wypełniły gęsto przestrzeń ponad balustradami, jedna przy drugiej, zwisały nad nim gęstymi gronami.

Zamknął oczy, wciąż próbując przywołać Wiktorię, coraz słabiej, utrudzony długą, beznadziejną ucieczką. Wtedy poczuł wstrząs i usłyszał głuchy łoskot, jakby tysiąc jabłoni w jednej chwili zrzuciło na ziemię dźwigane brzemię owoców.

Ponad balustradami przechylały się już tylko bezgłowe toboły ciał. Opadłe lawiną głowy tłoczyły się dookoła leżącego Roberta, chichocząc, podskakując i pobłyskując ostrymi jak szpilki zębami. Chwyć go, chwyć! Gryź! Do krwi, do krwi! Jedna, druga, dwudziesta podskakująca głowa chwyciła go zębami, na niebieski materiał garnituru i koszulę trysnęły strumienie krwi. Krzyknął przeraźliwie, usiłując bezradnie odpędzić je rozpaczliwymi uderzeniami rąk.

– Dureń! Dureń! Co narobiłeś, idioto! Co narobiłeś! -wrzasnęła największa z głów głosem Brzozowskiego i wysokim podskokiem wgryzła mu się w twarz. Krew, ból, przerażenie. Krzyk zamarł mu w zadławionym falą krwi gardle, szarpnął się w potwornym spazmie bólu, obrzydzenia i rozpaczy.

PRZESKOK

Fontanna ziemi, ognia i dymu wybuchła o kilka kroków, podmuch zwalił go na bok w błotnistą ziemię, wtłaczając bojowy okrzyk z powrotem do ust. Gwizd w uszach przygłuszył na chwilę całą upiorną symfonię bitwy, nieartykułowany krzyk biegnących, klekot bolszewickich karabinów maszynowych, ryk artylerii… Kulił się do matki ziemi, przerażony, spłakany, gdy deszcz błota i odłamków bębnił po hełmie i grubym szynelu.

– Ciebie on z łowczych… obierży… wyzuje… i w zaraźliwym… liwym powietrzu ratuje… – powtarzał bez tchu drżącymi, pobladłymi wargami. I Pan Bóg wysłuchał tej rozpaczliwej, dziecięcej modlitwy, bo deszcz ustał, gryzący dym zaczął się rozwiewać, a on wciąż żył, przyciśnięty do rozoranej ziemi, tłustej i pachnącej, jakby czekała na złożenie w skibach złotego ziarna, a nie na cuchnącą daninę krwi, ropy i gnijących ciał.

Krzyk nie przebrzmiewał, atak szedł, teraz widział ciemne sylwetki żołnierzy przed sobą, tańczące w pióropuszach dymu i płomieni, w trzasku ognia z bolszewickich taczanek. Uniósł się, wypluwając błoto, poderwał na czworaki, podciągnął długi jak nieszczęście karabin, wraz z bagnetem sięgający mu ponad głowę. Jego drobne, zmaltretowane forsownym marszem ciało szesnastolatka drżało od stóp do głów, sam nie wiedział, ze zmęczenia, wściekłości czy z ochoty do bitwy i nie zastanawiał się nad tym, już miał skoczyć ponownie do przodu, kiedy kolejny ognisty podmuch nadleciał w chichocie odłamków od tyłu i znowu siadł na plecach potwornym ciężarem, cisnął nim jak piórkiem o ziemię.

– Stój, przeklęty idioto! – wrzeszczał mu Brzozowski wprost do ucha, przekrzykując hałas bitwy. – Gdzie, do cholery?!

– Idź won, precz – krzyczał, usiłując zrzucić ciężar z pleców. – Nie zatrzymasz mnie! Pobijemy ich, ścierwa czerwone, pobijemy!

– Na dwadzieścia lat! – darł się Brzozowski. – Jesteś gorszym frajerem, niż kiedykolwiek myślałem! Ty akurat Polskę zbawisz, co?

– Idź won! Zbawię, nie zbawię, za swoje zapłacę… Gdzieś w pobliżu, zdawało się, tuż koło ucha, zagwizdała przejmująco seria z maksima.

– Nie ma już żadnej Polski, durniu! – syczał Brzozowski, wściekły, wtłaczając go w błoto. – Nikt się nią nie przejmie! Na świecie tylko powiedzą, że wreszcie koniec z tym gniazdem antysemitów, jeśli w ogóle coś powiedzą, i tyle z ciebie zostanie: nic! Zmarnowany talent, spieprzone życie, żadnej nagrody! Nie miej złudzeń! Równie dobrze możesz się utopić w sraczu!

– Idź won, ścierwo!!! – rozdarł się, rozpaczliwie usiłując wstać. – Moje życie, cholera! Mój kraj!

– Ot, tu, twoja Polska, matole! – Brzozowski wgniatał go z jakąś nieludzką, niepojętą siłą w błoto. – Patrz! Patrz!

Potężne pchnięcie wcisnęło go w powierzchnię ziemi, zanurzył się w niej jak w oceanie, pożeglował w głąb czarnych fal. Odgłosy bitwy ścichły w jednej chwili, tylko wybuchy raniących ziemię pocisków haubic odzywały się jeszcze ciężkim, dudniącym łoskotem, jak przetaczające się po niebie odległe grzmoty. Potem, w miarę, jak zanurzał się coraz głębiej i głębiej, ucichły także i one.

Byli tam. Leżeli ciasno, jeden na drugim, upchani w wypełnionych śmiercią dołach z urzędniczą sumiennością. Leżeli w pełnych mundurach, niektórzy z głowami owiniętymi szynelami, inni z wepchniętymi w usta czapkami, przegnili, jak wypróchniałe kukły, poprzerastani korzeniami. Ręce powiązane z tyłu drutem. Zgniłe pasy i buty. Pordzewiałe guziki – kruche skorupki rdzy z łuszczącym się śladem orzełka.

Milczący, nieporuszeni i martwi. Robaki wydrążyły w ich zbutwiałych ciałach labirynty korytarzy, czyniąc je ażurowymi i nieważkimi, jak czarne, zwęglone motyle pozostałe po spalonej księdze.

Warstwa za warstwą, głębiej i głębiej, bez końca – płynął między nimi, wpatrywał się w zgniłe twarze, w zetlałe oczodoły, w bezbronne ręce. Nie było końca królestwu umarłych, ledwie minął jednych, oto już pojawiali się następni, wyciągali ku niemu bezsilne, popalone ręce, krzyczeli bezgłośnie. Ci, którzy spłonęli w ruinach miasta, ci zakatowani, zamarznięci pod polarnym kołem, zamienieni w żywe transformatory, ci topieni w szambie, z pozrywanymi paznokciami, z genitaliami zmiażdżonymi podkutym buciorem…

Płynął między nimi, wciąż głębiej i głębiej, oślepły od łez, z gardłem ściśniętym do potwornego bólu. Oto byli. Ojcowie, dziadowie przyszłych ministrów i prezydentów, przyszłych dyrektorów i menadżerów, profesorów i pisarzy, bankierów i przedsiębiorców, sędziów, adwokatów -którzy nigdy się nie narodzili, po których została tylko ziejąca pustka, wypełniana cuchnącą falą szumowiny, dziećmi oprawców i wykolejeńców z folwarcznych czworaków; śmiertelna rana w ciele narodu. Leżeli pochowani w zapomnieniu, milczący, nieważcy, rozsypujący się w proch pod oddechem mijającego ich Roberta, zaciskającego w bólu palce i mrużącego załzawione oczy, uciekającego wciąż w głąb i w głąb czasu.

1 ... 49 50 51 52 53 54 55 56 57 ... 60 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название