Wszystko dozwolone
Wszystko dozwolone читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Alik zrobił wszystko, co mu polecono, i stał przy oknie oczekując na dalsze rozkazy.
– Zerknij no na pustynię, synu – zaproponował Mały – może coś ci wpadnie w oko.
Alik przywarł do okularów wideoskopu i zaczął obracać pokrętłami. Pod samym horyzontem po prawej stronie pojawiła się mała, zielona trąba powietrzna. Sunęła na nich, powiększała się.
– Wykrakałeś – powiedział Alik.
– Co?
– Obłoczek.
– Granatowy?
– Nie, zielony.
– Tym gorzej. Chłopcy z lasu są bardziej niebezpieczni niż dorośli z miasta.
Obłoczek zbliżał się. Teraz już można go było zobaczyć i gołym okiem. Poprzez szklaną płytę okna widać było, jak na twierdzę Alika i Małego sunął… las. Właśnie las, a nie po prostu zielony stóg siana czy przymglony obłok. Przed lasem, wysoką, zwartą szczeciną nacierały mchy koloru sałaty – przedpole drzewiastych, gęstych paprotników.
Odsłonięta przed ich oczyma faza zielonego słońca zbliżała się do czarnej pustyni. I to zbliżenie powinno było nastąpić gdzieś tuż – tuż przy stacji, nawet może na jej terenie.
– Jeżeli las nas ogarnie, to co będzie ze stacją? – spytał Alik. Nie odczuwał strachu.
– Bo ja wiem – wzruszył ramionami Mały.
– Połączenie faz w jednej trójwymiarowej przestrzeni – rozważał Alik – albo spowoduje wrastanie jednej struktury molekularnej w drugą, co grozi bóg wie jakimi konsekwencjami, albo jedna masa bez śladu wtopi się w drugą. Inaczej mówiąc, stacja zniknie w obu przypadkach.
– Ciekawe, dlaczego nie zdarzyło się to wcześniej – zamyślił się Mały. – Dlaczego stacja nie zniknęła, kiedy Pilot i Dok dostawali tu kota.
Tymczasem las przysunął się do samej stacji i zatrzymał się. Zielona przestrzeń przybrała kształt ściętego stożka, którego granice kończyły się daleko na horyzoncie. Teraz o jakieś dziesięć metrów od okna pięły się ku górze pokrzywione pnie paprotników, podobnych do dziwacznych palm tropikalnych. Czarnego kamienia pod oknami już nie było: wysokim dywanem pokryły go szarozielone mchy.
– Dziwne – powiedział Alik – las i nie las. Byłem w naszym Mieszczorskim Rezerwacie i w amerykańskim Parku Narodowym. Tam jest żywy las.
– A tutaj jaki, martwy?
– Z takim jakimś trupim zaduszkiem. Ani ptaków, ani motyli. Pewnie mrówek też nie ma.
– Czyś ty na głowę upadł? – Mały uśmiechnął się ironicznie. – Przecież to syluryjski las. Popatrz, co się dzieje z drugiej strony – polecił i wyszedł na schody. – Chodź no tutaj.
To co Alik zobaczył, gdy wybiegł na podest, było jeszcze bardziej niesamowite. Zniknęły zewnętrzne ścianki stacji, korytarz, nawet zapełniające go śmieci. Mchy rozciągały się aż do stopni, wystarczy jeden krok i można utonąć w szarym, włóknistym trzęsawisku.
– Obcięli kąt – orzekł Alik, oglądając w zamyśleniu to, co ocalało ze stacji – część ściany i korytarza po lewej stronie pozostały. Obcięte nierówno i granice cięcia się rozpływają. Jak we mgle.
– A w ogóle, czy to są cięcia? – powiedział z powątpiewaniem Mały i wrócił do pokoju.
Wyszedł z niego trzymając – w ręku promiennik. W oczach połyskiwały mu wesołe iskierki. „Co się z nim dzieje – zdziwił się Alik – kielicha sobie strzelił, czy co?” Mały trzema skokami zbiegł po schodach i przejechał błyskawicą po mchach, które przybliżały się do wewnętrznej ściany korytarza. Połyskliwa kosa natychmiast obcięła całą warstwę mchów, paląc ją jak zapalniczka papier. Mały szedł po korytarzu, a raczej po tym, co poprzednio było korytarzem otaczającym wewnętrzne pomieszczenia stacji i nie wypuszczając z rąk promiennika, kosił w dalszym ciągu. Po dziesięciu minutach między nim a lasem nie było ani skrawka mchu, oprócz maleńkiej wysepki pod samymi schodami, którą Mały z jakiegoś powodu pozostawił nietkniętą.
– Po co? – spytał Alik.
– Jeżeli wypadnie kogoś zrzucić na dół, to przynajmniej sobie kości nie połamie.
– Ale po co kosiłeś?
– Żeby nie podpełzali.
Nic jednak nie zakłócało niepokojącego spokoju lasu. I nikt nie podpełzł, ani nie pojawił się spoza drzewiastych gigantów, które obstąpiły stację. Tylko z lewej strony widniał prześwit – rozpościerały się tam kudłate zarośla i trawiaste łysiny, a daleko, daleko za nimi piętrzył się ku słońcu eukaliptusowy Partenon.
– Daj no kilka granatów – powiedział Mały – zostanę tutaj. Jeżeli podejdą bliżej, to postawię maleńką zasłonę gazową. Nie przedostaną się. A ty pomęcz się przy wideoskopie. Jeżeli coś zobaczysz, daj znak.
Alik nie liczył minut, które przesiedział przy wideoskopie – pięć, sześć czy kwadrans – gdy wreszcie na trawiastej łysinie za rozgałęzionymi pędami skrzypów mignęło kilka przebiegających gęsiego figur. Łatwo było je zauważyć: czerwonoskórzy, w samych tylko kąpielówkach, wyraźnie odcinali się na tle niebieskawej zieleni lasu.
– Idą! – zawołał do Małego przez otwarte drzwi.
– Dużo? – odkrzyknął tamten.
– Spójrz sam. Mamy jeszcze czas ich odpędzić.
Mały podszedł w chwili, gdy czerwonoskórzy wyskoczyli na długą, otwartą przestrzeń pomiędzy pięciometrowymi wachlarzami paprotników. To wstawali wyprostowani, próbując zorientować się w sytuacji, to przebiegali na czworakach, jak małpy, chowając się w kruchych, wysokich skrzypach. Było ich niewielu, około dwóch tuzinów (Alik w myśli już stosował hedoński system liczenia), ale tych dwudziestu czterech potężnych chłopaków, i do tego w coś jednak uzbrojonych, miało zbyt wielką przewagę nad obrońcami stacji.
– Od czego zaczniemy? – spytał Alik.
– Od granatów, rzecz jasna – wzruszył ramionami Mały. – Mógłbym ich promiennikiem w dwie minuty wykosić i po jednym, i hurtem, ale cóż… przecież mimo wszystko to dzieci.
Wyszli obaj na podest schodów. Nie wypalona przez Małego wysepka mchów, szara, wysuszona od góry, zielonkaworuda i mokra od dołu przy ziemi, sterczała samotnie i niegościnnie. „Granatowi” i „błękitni” zbili się w stadko, zaskoczeni, ostrożnie ją obeszli, nie mogąc pojąć, co się stało z mchami, po których pozostał tylko rudy popiół i pył.
– Nie widzą nas – szepnął Alik.
– Tym lepiej – uśmiechnął się Mały i cisnął kolejno jeden za drugim dwa granaty.
Dwumetrowa kiełbasa dymu, czarna, jak wypełzająca z iłu anakonda, pęczniała i rozrastała się, ogarniając paprotniki i skrzypy. Ciężki zaduch unosił się ku górze – zaczynało od niego mdlić i boleć w skroniach. „Co oni tam ponapychali – skrzywił się Mały – śmierdzi jak w trupiarni latem”. Czerwonoskórych już nie było widać: krztusząc się od dymu i torsji zdążyli ukryć się w zaroślach. Jak do tej pory, jeszcze żadnemu nie udało się przedostać do schodów.
– Może uciekli? – pomyślał na głos Alik.
– Nie sądzę. Popatrz przez okno.
Wideoskop nie był potrzebny. Z wiszącego nad skrzypami i lasem okna widać było, jak czerwonoskórzy w kąpielówkach omijali rozpełzającą się, dymną kiełbasę, usiłując przeskoczyć tam, gdzie dym rzedniał i rozpływał się.
– Obchodzą! – krzyknął Alik. – Rzuć jeszcze granaty z lewej i z prawej. Znowu czarny, kleisty kisiel legł pomiędzy atakującymi i twierdzą.
Mały cisnął jeszcze dwa granaty. Teraz „smog” kłębił się koło schodów, sięgając aż po podest. Zakrywając oczy i usta chusteczką, dusząc się obrzydliwym zapachem „smogu”, Mały i Alik wycofali się do pokoju i zatrzasnęli drzwi.
– Wrócimy, kiedy się to świństwo rozproszy – zadecydował Mały – może do tej pory im też znudzi się ta zabawa.
– Wydaje mi się, że są niewrażliwi na zapach. Widocznie receptory węchowe mają niezbyt czułe.
– Według mnie, jeden z nich wymiotował – odparł Mały.
„Gracze” rzeczywiście nie mieli zamiaru przerwać oblężenia, okazując godne pozazdroszczenia cierpliwość i upór. Alik przez chwilę manipulował pokrętłami wideoskopu i udało mu się dostrzec czerwonoskórych rozciągniętych wzdłuż całej zasłony dymnej. Korzystając z doświadczeń poprzednich starć, atakujący wiedzieli, że prędzej czy później dym się rozproszy i dostęp do twierdzy będzie swobodny.
Mały otworzył skrzynkę, zajrzał do niej i gwizdnął lekko.