Eden
Eden читать книгу онлайн
W obliczeniach by? b??d. Nie przeszli nad atmosfer? ale zderzyli si? z ni? [...] W jego wyniku rakieta z grup? kosmonaut?w awaryjnie l?duje na planecie Eden. Ludzie rozpoczynaj? napraw? statku, a tak?e badanie planety, kt?ra okazuje si? zamieszkana przez istoty rozumne. Podczas poznawania nowego ?rodowiska kosmonauci odkrywaj? niezrozumia?e z ziemskiego punktu widzenia rzeczy i zjawiska, np. dzia?aj?c? automatycznie fabryk?, kt?ra najpierw produkuje nieznane przedmioty, a nast?pnie je niszczy. Najbardziej jednak niezrozumia?y wydaje si? Ziemianom system spo?eczny, w kt?rym egzystuj? "dubelty" (jak nazwali Ede?czyk?w). Wiod?c? technologi? jest bioin?ynieria, kt?ra za pomoc? manipulacji genetycznych usi?uje wytworzy? "lepsza ras?". Wytwory nieudanych eksperyment?w s? eksterminowane...
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Cały dotychczas zebrany materiał informacyjny trzeba spisać i jakoś posegregować - zauważył Cybernetyk - bo się w nim zgubimy. Muszę powiedzieć… Doktor na pewno ma racją, ale… Te szkielety - czy to na pewno były szkielety? I ta historia z tłumem, który najpierw otoczył was, a potem uciekł…
– Szkielety oglądałem tak, jak ciebie widzę. To niewiarogodne, ale to prawda. No, a tłum - rozwiódł ręce.
– To było zupełne szaleństwo - dorzucił Chemik.
– Może zbudziliście całe osiedle i z powodu zaskoczenia - wyobraź sobie, powiedzmy, hotel na Ziemi, do którego wjeżdża naraz tutejszy wirujący krąg. Przecież jasne, że wybuchłaby panika!
Chemik przeczył uporczywie głową. Doktor uśmiechnął się.
– Nie byłeś tam, więc trudno ci to wytłumaczyć. Panika - doskonale. A potem, kiedy wszyscy ludzie już się pochowali i pouciekali, krąg wyjeżdża na ulicę i wtedy jeden z uciekinierów, nagi, jak wyskoczył z łóżka, trzęsąc się ze strachu, pędzi za tym kręgiem i daje komendantowi do zrozumienia, że chce z nim pojechać. Co?
– No, on was nie prosił…
– Nie prosił? Spytaj ich, jeżeli mi nie wierzysz, co się stało, kiedy na niby udałem, że chcę go odepchnąć, żeby wracał tam z powrotem. Zresztą - hotel, a dalej groby, otwarte groby pełne zwłok.
– Moi drodzy, jest za kwadrans czwarta - powiedział Koordynator - a jutro, to znaczy dzisiaj, mogą nam składać nowe wizyty - w ogóle może się tu w każdej chwili wszystko stać. Mnie nic nie zdziwi! Coście zrobili w rakiecie? - spytał Inżyniera.
– Mało co, bośmy siedzieli ze cztery godziny przy miotaczu! Jeden nadprzewodzący elektromózg typu „mikro” przejrzany, aparatura radiowa prawie uruchomiona - Cybernetyk powie ci dokładniej. Dużo kaszy, niestety.
– Brak mi szesnastu diod niobowo-tantalowych - powiedział Cybernetyk - kriotrony są całe, ale bez diod nic nie zrobię z mózgiem.
– Nie możesz wziąć z innych?
– Wziąłem, wiele było - ponad siedemset.
– Więcej nie ma?
– Może jeszcze w Obrońcy - nie mogłem się do niego dostać. Leży na samym spodzie.
– Słuchajcie, czy mamy stać tu tak całą noc - przed rakietą?
– Słusznie, idziemy. Zaraz, co z dubeltem?
– No i łazik?
– Powiem wam coś bardzo przykrego - od tej chwili musimy mieć stale zaciągniętą wartę - powiedział Koordynator. - Uczciwym szaleństwem było, żeśmy nie mieli jej dotąd. Pierwsze dwie godziny, do świtu, na ochotnika, kto się zgłosi, a potem…
– Ja mogę - odezwał się Doktor.
– Ty? Nigdy w świecie, tylko ktoś z nas - powiedział Inżynier. - Myśmy przynajmniej siedzieli na miejscu.
– A ja siedziałem w łaziku. Nie jestem bardziej zmęczony od ciebie.
– Dosyć tego. Najpierw Inżynier, potem Doktor - powiedział Koordynator. Przeciągnął się, potarł zziębnięte ręce, podszedł do łazika, wyłączył światła i potoczył go wolno, pchając, aż pod kadłub rakiety.
– Słuchajcie - Cybernetyk stał nad leżącym nieruchomo dubeltem - a co z nim?
– Zostanie tu. Pewno śpi. Nie ucieknie. Po co by z nimi przyjechał? - rzucił Fizyk.
– Ależ tak nie można - trzeba jakoś zabezpieczyć - zaczął Chemik i urwał. Tamci, jeden po drugim, wchodzili już do tunelu. Popatrzał dokoła, wzruszył gniewnie ramionami i poszedł za innymi. Inżynier rozścielił sobie przy miotaczu nadymane poduszki i usiadł, ale czując, że natychmiast zaczyna go morzyć sen, wstał i począł się miarowo przechadzać w jedną i drugą stronę.
Piasek cichutko poskrzypywał pod butami. Pierwsza szarość stała nad wschodem, gwiazdy powoli przestawały drżeć i bladły. Powietrze wypełniało mu płuca, zimne i czyste - spróbował wyczuć w nim ową obcą woń, którą pamiętał z pierwszego wyjścia na powierzchnię planety, ale nie mógł się już jej doszukać. Bok leżącego opodal stworu miarowo podnosił się i opadał. Inżynier zobaczył naraz długie, cienkie macki, które wypełzły z jego piersi i chwyciły go za nogę. Targnął się rozpaczliwie, potknął, omal nie upadł - i otworzył oczy. Zasnął, chodząc. Było już jaśniej. Pierzaste chmurki ułożyły się na wschodzie w skośną linię, zarysowaną jakby jednym olbrzymim pociągnięciem, koniec jej zaczynał się pomału żarzyć, w niezdecydowaną szarość nieba wpływał błękit. Ostatnia silna gwiazda znikła w nim - Inżynier stanął twarzą do horyzontu. Obłoki z burych stawały się brązowozłote, ogień buszował w ich skrajach, smuga różu, stopionego z niepokalaną bielą, przeszywała pół nieboskłonu - płaski, jakby wypalony brzeg planety zaklęsł nagle pod dotykiem ciężkiej, czerwonej tarczy. To mogła być Ziemia.
Odczuł przeszywającą, niewypowiedzianą rozpacz.
– Zmiana! - rozległ się silny głos za jego plecami. Inżynier drgnął. Doktor patrzył na niego i uśmiechał się, Inżynier chciał mu naraz podziękować za coś - powiedzieć, że - sam nie wiedział, co - to było niezmiernie ważne, ale nie miał słów - potrząsnął głową, uśmiechem odpowiedział na uśmiech i zanurzył się w ciemnym tunelu.
VIII
Około południa pięciu półnagich mężczyzn, o karkach i twarzach opalonych na brąz, leżało w cieniu rakiety pod jej białym brzuchem. Dokoła pełno było naczyń, części aparatów, na płachcie namiotowej spoczywały rozrzucone kombinezony, buty, ręczniki, z otwartego termosu unosił się zapach świeżo parzonej kawy, wielką równiną pełzały cienie obłoków, panował spokój i gdyby nie skulony, nagi stwór, który siedział bez ruchu kilka kroków dalej pod kadłubem, scena ta mogłaby przedstawiać jakiś ziemski biwak.
– Gdzie Inżynier? - spytał Fizyk. Uniósł się leniwie na łokciach i patrzał na wprost - mimo ciemnych okularów kłębiasty cumulus jarzył mu się we wzroku jak płomień.
– Pisze swoją książkę.
– Jaką znów - aha, zestawienie remontów?
– Tak, będzie z tego gruba książka i ciekawa, powiadam ci!
Fizyk popatrzył na mówiącego.
– Jesteś w dobrym humorze? To cenne. Rana już ci się prawie zagoiła, wiesz? Na Ziemi nie zamknęłaby się chyba tak szybko.
Koordynator dotknął bliznowaciejącego miejsca na czole i podniósł brwi.
– Może być. Statek był sterylny, a tutejsze bakterie są dla nas nieszkodliwe. Owadów, zdaje się, nie ma tu wcale. Nie widziałem żadnego, a wy?
– Białe motyle Doktora - mruknął Fizyk. Od upału nie chciało mu się mówić.
– No, to tylko hipoteza.
– A co nie jest tu hipotezą? - spytał Doktor.
– Nasza obecność - odparł Chemik. Odwrócił się na wznak. - Wiecie - wyznał - chciałbym już zmienić otoczenie…
– Ja też - zauważył Doktor.
– Widziałeś, jak mu się zaczerwieniła skóra, kiedy parę minut posiedział na słońcu? - rzucił Koordynator. Doktor skinął głową.
– Tak. To znaczy, że albo nie przebywał dotąd na słońcu, albo miał jakąś odzież, jakieś okrycie, albo…
– Albo?
– Albo jeszcze coś innego, czego nie wiem…
– Nie jest źle - powiedział Cybernetyk podnosząc głowę znad zapisanego papieru - Henryk obiecuje mi, że wydostanie diody z Obrońcy. Dajmy na to, że jutro skończę przegląd i że wszystko będzie grało. To znaczy wieczorem będziemy już mieli pierwszy automat w ruchu! Postawię go nad całą resztą, jeżeli skleci tylko trzy sztuki, i tak wszystko ruszy z miejsca. Zapuścimy ciężarówce, kopaczkę, potem jeszcze tydzień, rakietę się postawi i… - nie dokończył.
– Jak to - powiedział Chemik - to ty sobie wyobrażasz, że my tak, po prostu, wsiądziemy i odlecimy? Doktor zaczął się śmiać.
– Astronautyka to czysty, niepokalany płód ludzkiej ciekawości - powiedział. - Słyszycie? Chemik nie chce się już stąd ruszać!
– Nie, bez żartów, Doktorze, co z tym dubeltem? Siedziałeś z nim cały dzień!
– Siedziałem.
– I co? Przestań być tajemniczy! Dosyć mamy tego dokoła…
– Nie jestem wcale tajemniczy. Och, wierz mi, chciałbym być! On, no cóż, zachowuje się - jak dziecko. Jak niedorozwinięte umysłowo dziecko. Poznaje mnie. Kiedy go zawołam, idzie. Kiedy go popchnę, siada. Po swojemu.
– Zaciągnąłeś go do maszynowni. Jak sobie tam poczynał?