-->

Czerwone dywany, Odmierzony krok

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Czerwone dywany, Odmierzony krok, Земкевич Рафал A.-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Czerwone dywany, Odmierzony krok
Название: Czerwone dywany, Odmierzony krok
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 170
Читать онлайн

Czerwone dywany, Odmierzony krok читать книгу онлайн

Czerwone dywany, Odmierzony krok - читать бесплатно онлайн , автор Земкевич Рафал A.

Ksi??ka jest swoistego rodzaju wizj? przysz?ej Europy i Polski, jest to spojrzenie apokaliptyczne, gdy? rzeczywisto??, kt?ra nadejdzie, b?dzie zmierzchem ?wiata. Ju? teraz rozpadaj? si? banki, bankrutuj? rz?dy, narastaj? konflikty etniczne, religijne i spo?eczne. O tym wszystkim jest mowa w tej ksi??ce.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 27 28 29 30 31 32 33 34 35 ... 46 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– Słucham?

– Nocleg. Pytała pani, dlaczego w szczerym polu. No, więc dlatego, że inaczej zaraz się zlecą tłumy żebrzących dzieci i kobiet, zaczną lamentować i odgrywać komedie, a pani, zamiast je pogonić w kibini mater, zacznie rozdawać ładunek. Tak jak ostatnio. Domyślam się, że to przyjemne, czuć się przez chwilę dobrą wróżką z bajki, ale gdybym tak pani pozwalał, przywieźlibyśmy do Kijowa tylko puste skrzynki.

Zacięła usta.

– To przecież w ogóle do pana nie należy.

– Owszem. Odpowiadam za ładunek.

– Ładunek jest przeznaczony właśnie dla tych ludzi. Nie widzę powodu, żeby…

– Ładunek jest przeznaczony dla fundacji charytatywnej w Kijowie – przerwał jej z naciskiem. – Podpiszą mi cargo, to proszę bardzo, nic mnie więcej nie obchodzi. Pani sobie wróci do swojej wesołej Francji, a ja tu zostaję i nie zamierzam się im narażać.

Teraz Jacqueline patrzyła na niego ze zdumieniem.

– Zupełnie nie rozumiem…

– Wielu rzeczy pani nie rozumie.

Ugryzł się w język. Do diabła z nią, myślał. Do diabła z tym wszystkim. Obejdzie się. Dzisiaj nie jest sobą, i tyle. Pójdzie wieczorem do wartowników na pagórek, skręcą jakiś flakon, to ulży duszy.

Zjazd w prawo. Przyhamował. Powinien powiedzieć przez interkom, że tutaj będą nocować i że koniec na dziś, ale właściwie po co? Oczu nie mają? Samochód zakołysał się na wybojach. Jacqueline milczała, on też. Wolał się jej nie przyglądać. W telewizji zastąpił platfusów wielki Murzyn z wygoloną w borsucze paski glacą, który skandował coś rytmicznie, ocierając się tłustym brzuchem o chórzystki.

To był fakt, ona nic nie rozumiała. I zresztą, właściwie, po co by miała rozumieć? Przyjechała z innego świata, odegra tu swoje i wróci tam, gdzie jej miejsce. Trudno mieć o to do niej pretensje. I trudno wymagać, żeby było inaczej.

Wysypany żużlem, ogromny plac był już pusty – nikt się o tej porze nie spodziewał tutaj klientów. Perhat, zwalniając do minimum, zawinął jedenastometrowym cielskiem ciężarówki i ustawił się burta w burtę obok Wielkiego Piątka, przodem w kierunku wyjazdu. Potem zgasił silnik. Przez chwilę wpatrywał się w wyschnięte zarośla oddzielające parking od szosy.

– No, to wszystko na dziś – powiedział wreszcie.

– Tak… Dziękuję – skinęła głową. – Pójdę już. Muszę się przygotować do wieczornej transmisji.

Nieoczekiwanie dla samego siebie dotknął jej dłoni -szczupłej, wypielęgnowanej dłoni, która znieruchomiała pod jego muśnięciem. Zdobył się na to, żeby spojrzeć jej w oczy. Nie, chyba nie była na niego zła.

– Przepraszam – nie miał w zwyczaju używać tego słowa zbyt często. – To znaczy, za to, co powiedziałem.

Potrząsnęła głową.

– Nie musi pan przepraszać. To chyba prawda. Czasem mam takie wrażenie, że czegoś tutaj naprawdę nie rozumiem.

– I niech tak zostanie. Lepiej dla pani. Tak, teraz wreszcie mógłby wreszcie zacząć tę rozmowę, do której przymierzał się od rana, i którą udaremnił telefon z Kolonii.

– Pójdę – powtórzyła po długiej chwili. – Muszę się przygotować…

Odwracała się już, kiedy drzwiczki po jej stronie otworzyły się raptownie. Nie trzymał jej za rękę od dobrych paru sekund ani nie patrzyli sobie w oczy, a mimo to poczuł się jak przyłapany.

– Zbieraj się, kochanie – zawołał ktoś nienaturalnie wesoło. – Ciuchy, makijaż i wchodzimy na antenę! Cześć, szefie – rzucił ponad kolanem Jacqueline do Perhata, któremu nie chciało się odpowiedzieć nawet najbardziej niedbałym skinieniem głowy.

To był Claude. Przez otwarte drzwi w przyjemny chłód kabiny wdarł się natychmiast powiew upalnego, rozgrzanego w piecu sierpniowego dnia powietrza. Perhat wolał nie myśleć, co się teraz dzieje w kilku nie klimatyzowanych wozach, które musiał wynająć we Lwowie, kiedy okazało się, że ładunek nie mieści się na jego trakach.

– Drzwi! – rzucił na wszelki wypadek, kiedy Jacqueline, przy akompaniamencie trajkotu Claude'a, zsunęła się z siedzenia wprost na ziemię. Przymknęła je nieumiejętnie, musiał przechylić się i trzasnąć porządnie. Klimatyzacja zaszumiała ze zdwojoną siłą, poruszona nagłym wzrostem temperatury.

Siedział chwilę, zastanawiając się, po diabła żabojad wyskoczył ze swojego wozu i przybiegł w podskokach otworzyć Jacqueline drzwi. To „cherie” – doszedł w końcu do wniosku – było przeznaczone dla niego. Najwyraźniej żabojad chciał przypomniać Perhatowi, że mówią sobie z tą kobietą per „kochanie”. Zachciało mu się śmiać.

Trzeba się było brać do pracy. Zakrzątnąć się wokół obozowiska, dopilnować ludzi, wyznaczyć służby… Otworzył drzwi i zsunął się po stromym błotniku na szurgoczący pod podeszwami żużel.

*

Budynki Świętego Mykoły, roztasowane w sosnowym lesie, nieco ponad dwadzieścia kilometrów na południe od Lwowa, zajmowały dobrych kilkanaście hektarów. Projektowali je i budowali jeszcze sowieci, z właściwą sobie pogardą dla racjonalnego gospodarowania ludzkim wysiłkiem, materiałami budowlanymi i przestrzenią. Ogromne gmaszyska, mające w sobie coś z egipskich piramid, oddzielone były jedno od drugiego szerokimi na kilkadziesiąt metrów placami. Później, kiedy już szpital zmienił patrona z Bohaterów Pracy Socjalistycznej na Świętego Mikołaja, place te zaczęto jak popadnie zabudowywać. Najpierw pojawiły się niskie budynki z dodatkowymi izbami chorych, pomieszczeniami gospodarczymi i gabinetami diagnostycznymi dla nie przewidzianej w pokracznych gigantach nowoczesnej aparatury. Potem, kiedy u Świętego Mykoły rozpoczął swe rządy profesor Jurij Kostyszyn, resztę wolnej przestrzeni wypełniło mrowie baraczków oraz parterowych domków z charakterystycznymi amerykańskimi elewacjami z plastikowych listew. W miarę, jak ranga szpitala wzrastała, przybywało na jego terenie mieszkań, sklepów i magazynów, aż w końcu pomiędzy sowieckimi marmurami wyrosło niewielkie miasteczko.

Miasteczko to, siedziba wybrańców losu, zazdrośnie strzegło swego dobrobytu przed nieproszonymi gośćmi. Otaczający je dwumetrowy mur podwyższono i wzmocniono podwójnym płotem z drutu kolczastego, wzdłuż którego krążyli ubrani w czarne uniformy wartownicy. Mówiło się o rozmieszczonych gęsto czujnikach, kamerach i śmiercionośnych pułapkach, które czekały na intruzów, nikt jednak nie wiedział o nich nic pewnego. Ani z zewnątrz, ani od strony budynków dostępnych dla pacjentów nie dawało się zbyt wiele zobaczyć, a strażników mądrzej było nie pytać. Gdyby zresztą ktoś przejawiał nadmierną ciekawość, zajęliby się nim sami miejscowi. Szpital w ten lub inny sposób zapewniał utrzymanie całej okolicy, wszelkie ludzkie nadzieje na względne bezpieczeństwo opierały się wyłącznie na budzącym powszechny szacunek ordynatorze. Kostyszyna nie nazywano tu inaczej niż „nasz profesor”, a za samo wymówienie jego nazwiska bez należytego szacunku bito bez pardonu w pysk.

W kruchej równowadze sił Kostyszyn zdołał sobie wywalczyć pozycję udzielnego księcia. Najstarsi lekarze twierdzili zresztą, że feudalny system rządów obowiązywał w kompleksie szpitalnym od zarania jego dziejów, a Kostyszyn jedynie rozwinął go stosownie do możliwości, o jakich nie mógł śnić żaden z poprzedników. Kostyszyn miał układy ze wszystkimi drużstwami, zmieniał je zależnie od tego, które w danej chwili kontrolowało kluczowe ministerstwa, ale nigdy nie pozwolił, aby którekolwiek przejęło kontrolny pakiet udziałów. Nawet wszechpotężny Potapow musiał powściągnąć zapędy do ściślejszego podporządkowania sobie Świętego Mykoły. Szpitala potrzebowali wszyscy i już samo to było gwarancją jego niezależności – ktokolwiek próbowałby naruszyć stan rzeczy, tworzył przeciwko sobie zwarty front pozostałych. Kostyszyn z kolei był wystarczająco rozsądny, by nie wykraczać poza swoją dziedzinę. Zadowalał się dochodami, jakie dawało mu prowadzenie wzorcowej kliniki, korzystającej ze specjalnej życzliwości rządu i organizacji międzynarodowych. Poza tym pozwalał swoim ludziom działać tylko w kilku branżach, ściśle związanych z ich podstawową specjalnością.

Mało kto wiedział, że Profesor już od dobrych kilku lat coraz rzadziej opuszczał swą luksusową willę. Prowadzenie interesów powierzył najstarszemu z synów, wykształconemu starannie w Ameryce, w specjalności nie mającej nic wspólnego z medycyną. Bieżącymi sprawami kierował natomiast Kuziew. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że tak naprawdę to Kuziew był zawsze prawdziwym mózgiem i że to jego spryt zadecydował o powodzeniu szpitala w trudnych latach. Kuziew był wystarczająco przebiegły i bystry, żeby dołączyć do grona najpotężniejszych. Ale sama przebiegłość nie wystarczała. Potrzeba jeszcze było odpowiedniej pozycji do startu, koneksji, fortuny, którą można by pomnożyć, a wreszcie charyzmy pozwalającej pociągnąć ludzi za sobą, by potem rosnąć na ich wysiłku. Kuziew nie miał żadnej z tych rzeczy, Kostyszyn – wszystkie. Obaj polegali na sobie niemal bezgranicznie, na ile ludzie mogą na sobie polegać, i wydawało się oczywiste, że młody Kostyszyn będzie na Kuziewie polegał nie mniej niż ojciec.

W każdym razie, to właśnie Kuziew wymyślił Śpiącą Królewnę i teraz niepokoił się o nią.

Na biurku Kuziewa stały aż cztery telefony, ale wszystkie, odziedziczonym po sowietach zwyczajem, służyły wyłącznie do podkreślania jego prestiżu. Prawdziwy telefon, wielkości małego notesu, nosił ze sobą w kieszeni na piersi. Ponieważ przykazał, aby wszelkie rozmowy mające cokolwiek wspólnego z konwojem łączono natychmiast, kiedy odezwano się z kolońskiego biura Fundacji, sekretarka przerwała mu kończące się właśnie spotkanie z wysłannikami szefa kontroli celnej na miejscowym lotnisku. Ludzie, którzy ostatnio kontrolowali we Lwowie granicę, nie mieli wobec Świętego Mykoły zobowiązań, wskutek czego niemal każdy zamówiony przez szpital transport wymagał długich pertraktacji i zabiegów. Należałoby dodać – jeszcze nie mieli zobowiązań. Co jak co, ale leczenie prędzej czy później potrzebne jest każdemu.

Choć w istocie Kolonia nie miała do powiedzenia niczego ważnego, szef szpitala skorzystał z okazji, by zostawić nużącą go sprawę jednemu z zastępców i ruszyć do swojego prywatnego gabinetu.

Kuziew miał dwa gabinety. W tym oficjalnym, urządzonym z należytą pompą w głównym gmachu i wypełnionym mahoniami, przebywał tylko wtedy, gdy musiał przyjmować interesantów. Z jakiegoś powodu czuł się tam źle i kiedy tylko mógł, przenosił się do jednego z nowych budynków, połączonego z głównym gmachem oszklonym łącznikiem. Przejście wymagało nieznacznego nadłożenia drogi, należało za to do strefy niedostępnej dla niższego personelu. Ale tym razem, nazbyt zaaferowany, Kuziew ruszył prosto przez część szpitala przeznaczoną dla zwykłych pacjentów. Mimo zapadającego wieczoru, panował tu jeszcze ożywiony ruch. Wokół łóżek i na schodach przesiadywały całe rodziny, z rąk do rąk krążyła wódka i pęta kiełbasy, gadano głośno, wtykano wilgotne zwitki banknotów przeciskającym się przez ten rejwach pielęgniarkom i sanitariuszom. Synowie, ojcowie czy matki chorych tłoczyli się w kolejce pod gabinetami w nadziei na przyjęcie przez tego lub tamtego lekarza. Gdyby wiedzieli, kim jest ten siwy, lekko utykający jegomość przechodzący pomiędzy nimi, rzuciliby się łapać go za nogawki i wciskać pieniądze. Dlatego też Kuziew nigdy nie nosił białego fartucha ani stetoskopu, po którym koczujące codziennie w szpitalu rojowisko zwykło rozpoznawać swych bogów.

1 ... 27 28 29 30 31 32 33 34 35 ... 46 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название