Czerwone dywany, Odmierzony krok
Czerwone dywany, Odmierzony krok читать книгу онлайн
Ksi??ka jest swoistego rodzaju wizj? przysz?ej Europy i Polski, jest to spojrzenie apokaliptyczne, gdy? rzeczywisto??, kt?ra nadejdzie, b?dzie zmierzchem ?wiata. Ju? teraz rozpadaj? si? banki, bankrutuj? rz?dy, narastaj? konflikty etniczne, religijne i spo?eczne. O tym wszystkim jest mowa w tej ksi??ce.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Kuruta milczy. Patrzymy na niego oboje, ja i Marika, a strach w moim sercu wzmaga się coraz bardziej.
– Sądzę… – odzywa się wreszcie, długo, przeciągle. Na jego twarzy widać zmęczenie i troskę, ale może jego twarz to taka sama wyćwiczona maska, jak u mnie. – Sądzę, że możemy się na to zgodzić.
Z trudem powstrzymuję drżenie rąk. Matko Ziemio, niech to się już skończy.
– Ustąpię ze stanowiska bezzwłocznie po przyjęciu przez parlament ustawy o Autonomii Etnicznej. Do tego czasu możemy dopuścić do współzarządzania w regionie komisarzy mianowanych przez Komisję, zgodnie z koncepcją, którą zgłosił pan na początku negocjacji. Niech tak będzie. Ale mam… To nawet nie warunek, to prośba.
Zgodził się, zgodził się na wszystko. Musi być już nieźle przyciśnięty. Te zamieszki go dobiły. Tak, wygląda na wykończonego.
– Słucham?
– Prosiłbym, aby wyszedł pan do dziennikarzy sam. Po tym wszystkim, co się dziś stało w moim regionie, wolałbym nie udzielać żadnych wypowiedzi.
Czuję, że nie mogę się na to zgodzić. Idiotyczne argumenty. Nie musi nic mówić, nie musi odpowiadać na pytania, jeśli nie chce. Tylko wyjść ze mną i poinformować, że mediacja dala skutek. Złożyć deklarację dobrej woli, nic więcej.
Milczę, wpatrzony w gipsowe stiuki na ścianach. To przecież dokładnie ten sen. Powtarza się w każdym szczególe. Sam, bez Vana, bez Gruyera, na oczach kamer, przed lasem mikrofonów… i lufa przystawiona do potylicy.
Marika nie wytrzymuje, zaczyna delikatnie prosić Kurutę, aby tylko pokazał się kamerom. A ten nie odrywa wzroku ode mnie.
Ale przecież tym, którzy zesłali na mnie ten sen, a co do tego jednego mogę wierzyć Des Paulowi, że ten sen nie był normalnym snem – tym, którzy dobrali się jakoś do mojej podświadomości, o coś musiało chodzić.
Czy nie o to właśnie, żebym teraz bał się postawić kropkę nad „i”? Właściwie skąd to nagłe odejście Vana i Gruyera? Co knuli za moimi plecami, w czym im przeszkodziłem? Skąd wzięli i po co dopuścili do mnie tego szalonego księdza, na co w związku z nim liczyli?
Tak, skoro panu na tym zależy – mówi ktoś moimi ustami.
Tak, powiedział ktoś. A może ja sam. Czy to się dzieje naprawdę?
Czas i przestrzeń kurczą się nagle, wokół mnie wirujący krąg. Uśmiechy. Uściski dłoni. Stiuki na ścianach. Obrzeżony złotem blask luster. Uradowana Marika. Przerażenie. Nie potrafię skupić się na tym, co mówię, co robię. Niemy obraz Tourilla poruszającego ustami. Oświadczenie – przeglądam podaną kartkę, rzędy pisma upstrzone aktorskimi znakami podpowiadającymi intonację. Łaskoczący policzki pędzelek w ręku charakteryzatorki. Tourill zajmuje się wszystkim, jest wszędzie, niezawodny, lepszy od Vana i Gruyera razem wziętych.
Czytam oświadczenie raz po raz, gdy przygotowujemy się przed wyjściem do dziennikarzy, zapamiętuję, mogę powtórzyć nie zmyliwszy ani jednego oddechu – ale nie rozumiem, co znaczy każde ze słów, nic do mnie nie dociera, jakby to było w jakimś obcym języku. Zdaje się, że czas stoi w miejscu i zarazem pędzi na złamanie karku.
Matko Ziemio, co za strach. To ten sen, to pułapka, uciekaj – krzyczy jakaś część mojej istoty, ale przecież nie mogę, przecież muszę stanąć przed kamerami i oznajmić wam radosną nowinę. Ochroniarz zajmuje miejsce przy drzwiach. Nie potrafię sobie przypomnieć, bym kiedykolwiek widział jego twarz – ale nie śmiem zapytać Tourilla, który obchodzi mnie, lustrując uważnie, czy to nasz człowiek, czy też całe spotkanie ochrania prefektura Dolnej Walonii.
Może wszyscy ci ludzie dookoła to podwładni Kuruty? Może to jakiś mafijny, wschodni teatr, w którym zostanę zamordowany na oczach kamer, na oczach całego świata… Po co? Dla jakiegoś barbarzyńskiego rytuału? Kto mógłby wpaść na podobny pomysł – kto w ogóle to wszystko układa, kto rządzi mną, Kurutą, tymi ludźmi, naszymi snami? Biedny Mathieu-Ricard, patrzcie na niego. Najnieszczęśliwszy z ludzi, który myślał, że niesie na swoich barkach losy świata.
Jestem cały spocony. Tourill klepie mnie po ramieniu. Czy on wie? Muszę się opanować. To urojenia. Absurdy. Opanować się za wszelką cenę. Jeszcze chwila, a Tourill da znak i ruszymy przed siebie, wyćwiczonym krokiem, odpowiednio wolnym, by stworzyć wrażenie dostojeństwa, i odpowiednio szybkim, by okazać prężność i energię.
A potem zostanę zamordowany na oczach was wszystkich. Ku waszej bezbrzeżnej radości. Patrzcie, jak ze znienawidzonego Mathieu-Ricarda wypływa krew i mózg. Za co mnie nienawidzicie? Za co tak nienawidzicie nas wszystkich? Za co? Powiem wam – za to, że nie jesteśmy królami, którzy władzę odziedziczyli, ani despotami, którzy sięgnęli po nią siłą. Wynosicie nas do tej władzy sami i dlatego jesteśmy waszym lustrzanym odbiciem. Wiernym obrazem waszych niskich, podłych zachceń, waszego życiowego draństwa, małości, cwaniactwa. Tego w nas nie możecie znieść. Kłamiemy? Tak. Kto by na nas głosował, gdybyśmy nie kłamali?! Czy dostałbym choć jeden wasz głos, gdybym szczerze, brutalnie powiedział prawdę w oczy, że nic nie spadnie wam z nieba, że za każdy swój czyn będziecie musieli zapłacić? Kłamię, bo kochacie moje kłamstwa, potrzebujecie ich jak powietrza, bo nie jesteście już zdolni wziąć życia takim, jakim jest. Przeglądacie się w mych krętactwach jak w lustrze i ten widok przyprawia was o mdłości. I za to nienawidzicie polityki, demokracji, krzyczycie, że jest brudna – bo jest taka jak wy. Chciałbym patrzeć, jak zdychacie, wyrzynani przez rezunów – tak jak wy chcielibyście oglądać moją śmierć.
Drżę cały, trzęsą mi się nogi. Muszę się opanować, muszę przetrzymać ten atak, ten strach, który spłynął na mnie skądś, jakaś część mego umysłu podpowiada: narzucony cudzą wolą, nie wiem czyją, niczym te sny.
Tourill daje znać i po raz nie wiem już który ruszamy przed siebie tym wyćwiczonym krokiem, wpływamy po czerwonej ścieżce dywanu w blask telewizyjnych halogenów, w gwar, i nie mogę się zdobyć, by odwrócić głowę, by zobaczyć, czy nie stoi za mną ochroniarz. Moja twarz nie może drgnąć, gdy wyciągają się ku niej drapieżne palce mikrofonów, gdy spoczywają na niej setki, tysiące waszych spojrzeń. Jakże chciałbym się teraz obudzić. Walcząc rozpaczliwie z drżeniem nóg, zbliżam się do mikrofonu, nie zapominając o uśmiechu, czekam, aż gwar przycichnie, aż cała uwaga skupi się na mnie, aż…
Naprawdę nie wiem, co wam powinienem powiedzieć. Chyba tylko tę jedną myśl, która kołacze mi w głowie, gdy uwaga wszystkich powoli obraca się na mnie, a może na tego ochroniarza za moimi plecami: Że wcale nie chcę tutaj być.
marzec 1996