Cala prawda o Planecie Ksi
Cala prawda o Planecie Ksi читать книгу онлайн
Przedstawiaj?c przed laty konspekt powie?ci o planecie Ksi tak Janusz A. Zajdel pisa? o swych zamierzeniach:
Osnow? powie?ci jest sprawa grupy osadnik?w, kt?rzy mieli si? osiedli? na planecie innego uk?adu, lecz z nieznanych przyczyn zerwali kontakt z Ziemi?. Z Ziemi wyrusza ekspedycja maj?ca za zadanie wyja?ni?, co si? wydarzy?o.
Ekspedycja napotyka jeden ze statk?w osadnik?w, wracaj?cy ku Ziemi, z jednym tylko cz?owiekiem na pok?adzie. Cz?owiek ten, by?y pilot kosmiczny, jest w stanie zupe?nego rozstroju psychicznego…
Dow?dca ekspedycji ratunkowej odkrywa prawd? o planecie Ksi, lecz sam pow?tpiewa, czy to aby ca?a prawda. Po powrocie na Ziemi? zdaje raport swym prze?o?onym i znowu leci na Ksi.
O tym, co tam zastanie i jak potocz? si? losy ?yj?cych w ekstremalnych warunkach kolonist?w, nie dowiemy si? ju? nigdy. Janusz A. Zajdel zmar? w 1985 roku po ci??kiej chorobie i nie zd??y? zaprezentowa? nam swojego innego spojrzenia na planet? Ksi. Pozosta?y tylko trzy urywki zamierzonej powie?ci i jej konspekt. Drukujemy je wraz z Ca?? prawd? o planecie Ksi – jednej z najwybitniejszych powie?ci fantastyczno-socjologicznych lat osiemdziesi?tych. W ho?dzie dla nieod?a?owanej pami?ci Janusza A. Zajdla, wybitnego autora, przenikliwego wizjonera, znakomitego naukowca i niezwykle szlachetnego cz?owieka. Patrona najwa?niejszej nagrody literackiej polskiego fandomu. W XX rocznic? Jego ?mierci.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Doskonała myśl! – powiedziałem pochlebnie. – To nam rozwiąże jeden z trudniejszych problemów! Czy radzisz wysłać tam wszystkich?
– Tak będzie najlepiej – powiedział, obserwując mnie ciągle. – Myślałem o pozostawieniu Martinsa…
– Mamy innych lekarzy. Jest kilku wśród osadników – podsunąłem skwapliwie.
– Tak właśnie pomyślałem.
– Martins wie trochę… o rzeczach, które nie powinny być publicznie rozgłaszane – dodałem.
– Masz na myśli… te dziewczyny?
– Właśnie.
– To był pomysł Valamisa. Straszny był z niego kobieciarz. Ja nie chciałem tego robić, ale on się uparł. Teraz to już może nie mieć znaczenia. Osadnicy dostali swoje żony, więc nie będą nawet zwracali uwagi na to, że my także mamy tu jakieś kobiety.
– Pod warunkiem – powiedziałem – że nikt się nie dowie, iż są to… cudze żony.
– Ach, tak… trzy czy cztery, rzeczywiście. To był błąd Valamisa. Nie zwrócił na to uwagi. Rysopisy w kartotece podobały mu się tak bardzo, że nie zwrócił uwagi na stan cywilny. Ale załatwił tę sprawę od razu. Powiedział tym kobietom, że ich mężowie zmarli podczas zabiegów witalizacyjnych i z tego tytułu one zostały otoczone… specjalną opieką władz… Trzeba więc tylko… hm… zaniechać witalizacji ich mężów.
– To był jednak drań! – powiedziałem, a dla równowagi uśmiechnąłem się dwuznacznie.
– Był. Ale o umarłych nie należy mówić ile! – Jedynka odpowiedział mi uśmieszkiem równie dwuznacznym. – Aha, a propos kobiet… i naszego nieodżałowanego Vala… Wspomniał mi kiedyś, że… interesujesz się jedną z dziewczyn, które mieszkają tutaj.
– T… tak, to prawda… – przyznałem, starając się ukryć drżenie głosu. – To moja znajoma
– Luiza, o ile pamiętam? – Jedynka znów obserwował mnie bacznie. – Tylko znajoma? Słyszałem, że… Mniejsza o to… W każdym razie, nie musisz martwić się o nią. Zaopiekowałem się tą dziewczyną. Jest bardzo sympatyczna.
– Czy jej także Valamis powiedział, że… umarłem?
– No, chyba nie! Przecież ciebie nie musieli witalizować, więc nie mogłeś przy tym… Nie, na pewno nie powiedział jej tego.
– Czy… będę mógł ją zobaczyć?
– Oczywiście! Ale w tej chwili nie mamy czasu na wzruszające powitania. Najpierw musisz zawieźć tych ludzi do… nowego osiedla. Zabierz kilka pustych kontenerów, przydadzą się im jako baraki mieszkalne, dopóki sami sobie czegoś nie zbudują…
Zrozumiałem teraz, dlaczego wspomniał o Luizie. Chciał dać mi do zrozumienia, że nadal trzyma mnie w szachu i czyni odpowiedzialnym za przeprowadzenie akcji deportacji, moich towarzyszy. Zakpił sobie ze mnie… Sam zaproponowałem to, co on zapewne dawno sobie zaplanował… Dla moich towarzyszy, uwięzionych, w podziemiach, osiedlenie w puszczy było jedyną drogą do wolności. Skąd mogłem wiedzieć, że łagodząc ich los przyczynię się do pogorszenia sytuacji pozostałych? Poza tym, gdy ich tu nie będzie, ja pozostanę całkowicie zdany na samego siebie, sam na sam z Jednocyfrowymi… Cóż jednak mogłem zrobić – teraz, gdy Jedynka wydał mi to niespodziewane polecenie? Mogłem go tylko znienawidzić za to, że zakpił sobie ze mnie w tak złośliwy sposób… Nie mogę przecież ani słowem zdradzić swej dezaprobaty wobec jego pomysłu! To by spowodowało odsunięcie mnie od wykonania zadania, a nawet od funkcji, którą pełniłem, nie mówiąc już o bezpieczeństwie Luizy, o domu, który dla nas dwojga wybudowałem… A przecież – myślałem – muszą utrzymać tę pozycję, muszę wzmocnić ją nawet… Oni, choć będą tam daleko wśród puszczy, nadal będą potrzebowali mojej pomocy… Być może stracę ich zaufanie, może będą mnie nienawidzić – ale przecież robię to dla nich, właśnie dla nich! Teraz me mogę zaprotestować, żądać pozostawienia ich tutaj, bo Jedynka wyśle mnie tam razem z nimi i nikt nam już nie zdoła pomóc… Każdy nierozsądny odruch solidarności mógłby oznaczać, że nie jestem bezwzględnie lojalny i oddany Jednocyfrowym…
– W porządku! – powiedziałem do Jedynki. – Zaraz zabieram się do roboty. Na razie nie mów nikomu o naszych zamiarach, bo ktoś mógłby ostrzec ludzi, których chcemy… tam wysłać. Przy pomocy więźniów przygotujemy teraz kontenery do załadunku, w nocy zawieziemy je do promu, a nad ranem wydam rozkaz przyprowadzenia całej grupy na miejsce startu.
– Zgoda – kiwnął głową Jedynka. – Tylko nie bierz za dużo żywności. Dostaną broń, sami sobie zdobędą pożywienie… Może, z czasem, kiedy wprawią się w łowiectwie, będziemy mogli brać od nich mięso dla osiedla.
– Jesteś wprost genialnym ekonomistą, szefie! – powiedziałem z uznaniem, i tym razem było to szczere uznanie: sam nie pomyślałem o możliwości takiego wykorzystania ludzi, których zamierzaliśmy osiedlić w puszczy. – Pomyśl jeszcze tylko, co powiemy osadnikom na temat zniknięcia naszych Nienumerowanych?
– Już o tym pomyślałem Dam ci ze dwóch uzbrojonych członków naszej grupy. Dobrze byłoby, gdyby tamci stawiali opór. Uśpimy paru z porażacza, w razie potrzeby, a ludziom powiemy, że wykryliśmy spisek przeciwko nam. Nie na darmo przez cały czas wskazywaliście na nich, jako na ukrytych zwolenników starego porządku i ponownego oddania nas pod władze tych łobuzów z Ziemi, którzy wysłali nas tutaj z gołymi rękami i bez środków do życia!
Mówiąc to, zmrużył jedno oko i podniósł do ust widelec z grubym plastrem konserwowanej szynki. Znów kpił ze mnie, znęcał się nade mną, jakby zmuszając mnie do tego bym teraz wbrew oczywistości przytaknął tym bredniom. Chciał pokazać, że ma mnie w ręku, że może zmusić mnie abym myślał tak jak on sobie życzy, abym kłamstwo uznał za prawdę, a o prawdzie na zawszę zapomniał.
"Więc dobrze! – pomyślałem wtedy. – Sprowokowałeś mnie, łajdaku! Chcesz mnie upokorzyć, przypominając na każdym kroku, że wyrzekłem się swych towarzyszy, przystając do was… Może to tak wygląda z zewnątrz… Ale tu, tu we mnie, w środku, nie znane wam tkwią moje własne myśli, których nigdy nie poznacie! Dobrze, myśl sobie, ty głupi, brodaty capie, że kupiłeś mnie, że pozbawiłeś mnie najpierw szacunku towarzyszy, a teraz nawet ich bliskości… Dobrze, że ich wysyłasz tam, gdzieś daleko. Będzie im tam lepiej niż tutaj, ciągle śledzonym i pilnowanym. A ja zyskam trochę spokoju i czasu. Nikt mi nie będzie wzniecał rozruchów w osiedlu. Będę mógł zająć się wami, durnie, wami, którym się zdaje, że opanowaliście sytuację i trzymacie w ręku władzę nad tą planetą. Ja wam pokażę, jak bardzo się mylicie… Ja tu będę pierwszym i jedynym, który się liczy. A potem wrócą tu oni, moi towarzysze… To nic, że gardzą mną teraz. Wkrótce przekonają się, że wszystko, co uczyniłem, było robione z myślą o nich…"
Półwysep, na którym powstało osiedle, był w sposób naturalny odcięty od terenów położonych u jego nasady, za wzgórzem. Przeciwległy stok wzgórza stanowił teren strzeżony i niedostępny dla osadników. Znajdowały się tu szerokie wrota prowadzące do wnętrza wzgórza. Tędy wprowadzono do podziemi ciężki sprzęt i pojazdy, pojemniki z zapasami żywności i wszystko, co należało ukryć przed okiem osadników.
Strażnicy pełnili służbę wartowniczą w pasie odcinającym koniec półwyspu od terenu za wzgórzem. W zasadzie nawet do budynku Komitety Tymczasowego, widocznego od strony osiedla, nie można było się zbliżyć. Jednocyfrowi wydali mi w swoim czasie polecenie wystawiania posterunków wokół podstawy wzgórza, wśród zarośli porastających jego okolice. Mieszkańcy osiedla, którzy zapuszczali się tutaj, byli zawracani i pouczani, że nie należy robić wycieczek w tym kierunku. Motywacja tego zarządzenia była dość przekonująca: za wzgórzem umieszczono pojemniki zawierające pozostałych, nie zwitalizowanych jeszcze ludzi; należało zabezpieczyć ich przed zakusami amatorów nielegalnej witalizacji powiedzmy, własnej żony… Takie próby mogłyby się źle skończyć, każdy musiał to przyznać i nikt się nie dziwił przedsięwziętym środkom.
Sytuacja ta pociągała jednakże za sobą faktyczne ograniczenie terenu poruszania się ludzi. Na razie nikt nie odczuwał tego zamknięcia. Teren półwyspu był na tyle rozległy, że wystarczało go z powodzeniem na cele rolnicze i osiedleńcze.