Bohun
Bohun читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Waszmość mnie szukasz?
Świrski spoglądał na Francuza wesoło. Podkręcił wąsa i wskazał drzwi wiodące do komory.
– Idę właśnie popróbować przedniego lipca, który pan Odrzywolski w piwniczce zataił. Pozwól waść ze mną, a pokosztujesz specyjałów, jakich i na dworze Ludwika próżno by szukać.
Dantez ruszył za szlachcicem. Nie mógł zabić Świrskiego na oczach wszystkich gości. Być może jednak sposobność taka nadarzyłaby się w piwniczce?
Świrski wszedł do komory, odgarnął dywan leżący na podłodze, odsłaniając klapę prowadzącą do loszku. Rozejrzał się, czy nikt ich nie widzi, po czym podniósł zapadnię i, wziąwszy świecę, począł zstępować w czarną czeluść. Francuz poszedł za nim. Zeszli tak do niewielkiej piwnicy o kamiennych ścianach, pod którymi piętrzyły się pękate stągwie, beczki i baryłki. Świrski osadził świecę na wierzchu starej beczki, a potem odszukał odpowiedni antałek i pochylił się nad szpuntem.
– Szykuj, waszmość, szklenicę! – zawołał wesoło. – Zaraz waścine zdrowie wypijemy.
Szybko i cicho Francuz dobył lewaka zza pasa. Taka okazja mogła już się więcej nie powtórzyć! Zamierzył się do ciosu i...
Nie mógł zadać pchnięcia.
„Zabij go, głupcze!” – krzyknęła w jego głowie Eugenia.
„Taaaak, pchnij go w plecy – zaszeptał mu do ucha głos ojca. – Pokaż ile jesteś wart. Ubij szlachcica, który udzielił ci gościny...”.
Dantez zadrżał. Chciał śmierci tego buntownika. Świrski był tego godzien tak jak każdy najemny zbój, który buntował się przeciw zwierzchności...
A jednak Dantez wahał się. Ręka z morderczym sztyletem dygotała mu coraz mocniej.
Nie mógł się przemóc, jeszcze chwila, dwie, jeszcze jedno okamgnienie...
Świrski odwrócił się!
Francuz obrócił lewak w palcach, chwytając go za ostrze. Podał broń rękojeścią w stronę szlachcica.
– Spróbuj waszmość lewakiem. Może uda się lepiej, jak gołą ręką.
– Co racja, to racja.
Szpunt, podważony ostrzem sztyletu, odskoczył. Świrski nalał miodu do szklenie, wzniósł naczynie w górę.
– Zdrowie waszmości. Abyś cało do domu powrócił!
Wypili. Szlachcic otarł wąsy wierzchem dłoni.
– Nie słuchaj, waszmość, jego mości Baranowskiego – mruknął. – Prawda, że bunt jest krwawy, jednak możemy go zakończyć albo brnąć dalej w morze krwi i bez końca mścić się na Kozakach.
Francuz milczał.
– Ty pewnie tego nie rozumiesz, ale... Jedna tylko droga przed naszym narodem. Albo będziemy wielcy i po chrześcijańsku wybaczymy, albo...
Dantez wytężył słuch.
– Jeden powróz nas czeka na pohańskiej i moskiewskiej szubienicy.
Zapadła cisza.
– Nie rozumiesz tego, pludraku – pokiwał głową Świrski. – Ot, myślisz, że to jakieś nasze domowe sprawy, porachunki i zawiści. Prawda. Kogo w Paryżu, w Wiedniu czy Sewilli obchodzi los Rzeczypospolitej? Kto wie, gdzie leży Ukraina? Kto wie, co to są Kozacy i szlachta polska? Nikt. Jeśli jednak nadejdzie czas, że wy, nic nie wiedząc, spróbujecie nas osądzać i decydować o naszej przyszłości, tedy powiadam ci: górze nam! A teraz pozwól, że cię opuszczę. Muszę pogawędzić z imć Baranowskim. W cztery oczy. Już czeka na mnie przed dworem. I pewnie się niecierpliwi.
Odwrócił się i wyszedł z piwniczki. Dantez został sam. Podniósł swój lewak i długo nie był w stanie dojść do siebie.
– Nie mogłem... – wyszeptał pobladłymi wargami. – Nie w tym dworze. Nie tego szlachcica...
* * *
Kiedy wyszedł ze dworu, było już po wszystkim. Z trudem przepchnął się przez krąg czeladzi i pijanej szlachty. Świrski leżał na ziemi z rozwalonym łbem, w kałuży czerwonej posoki. Baranowski klęczał nad nim, wycierając o połę żupana czarną szablę.
A potem wyszczerzył żółte zęby, podniósł się i powiódł strasznym, martwym wzrokiem po obliczach panów braci.
– A jeśli kto krzyw na mnie, żem racji swych dochodził, tedy proszę zaraz na szabelki, tutaj przed gankiem!
Ruszył w stronę dworu. Zatrzymał się o krok od Danteza.
– Panie Francuz, pozwól waść ze mną – rzekł. – Coś mi się zdaje, że my z jednego gniazda ptaki.
Zrozumieli się bez słów. Nie... To Baranowski rozumiał Francuza. Bertrand jego ani w ząb.
I pierwszy raz od chwili niedoszłej egzekucji był prawdziwie przerażony.
* * *
– Z Przyjemskim waszmości nie pomogę – rzekł Jan Baranowski. – Persona to znaczna i generał artylerii koronnej. Jednak póki pod Glinianami obóz stoi, mogę wskazać ci karczmę, gdzie się zabawić przyjeżdża.
– Dziękuję waszmości.
– Jak myślisz skłonić imć Przyjemskiego do planów hetmana? – spytał Baranowski.
– Złoto, mój panie. Jego blask zachwyca nie tylko plebejuszy. A ty, mości panie bracie, możesz być pewien sowitej nagrody i łaski hetmańskiej za okazaną mi pomoc.
– A wiesz – wyszeptał szlachcic – gdzie mam nagrodę Kalinowskiego?
– Nie rozumiem – mruknął pobladły Bertrand. – Dlaczego zatem świadczysz mi pomoc?
– Moje dziatki – wycharczał Dantezowi do ucha Baranowski. – Moje dzieci mówią do mnie... Póki one będą za tobą szeptać, póty możesz być pewien mej szabli.
– A jeśli przestaną?
– Może – Baranowski wyszczerzył żółte, poszczerbione zęby – może cię zabiję.
* * *
– Jaśnie wielmożny pan zakaział wpuściać...
Dantez bezceremonialnie odepchnął karczmarza i otworzył drzwi do alkierza. Żyd usiłował protestować; zamilkł, kiedy towarzyszący Francuzowi wachmistrz rajtarów chwycił go za brodę, podrywając głowę do góry. Bertrand wkroczył do izby obitej tureckimi oponami. Przy stole, zastawionym dzbanami z winem i cynowymi pucharami, siedział szlachcic w granatowym, ociętym w stanie wamsie wyszywanym złotą nicią, zdobionym złotymi skuwkami i misternym pendentem. Był w sile wieku, o posiwiałych skroniach, nawoskowanych, podkręconych w górę wąsach i przystrzyżonej na szwedzką modłę bródce. Na kolanach pana brata spoczywały dwie ladacznice w atłasowych, purpurowych sukniach obnażających szyje i ramiona aż do krańców dużych, rumianych piersi. Jedna z meretryc była ruda, z włosami zaplecionymi w długi warkocz przeplatany wstążkami, druga czarnowłosa, z lekko skośnawymi oczyma.
Szlachcic zaś – był to sam Zygmunt Przyjemski herbu Rawicz, generał artylerii koronnej.
– Koniec balu, moje damy! – rzekł i wolnym, ale stanowczym ruchem zepchnął swawolne panie z kolan. – Ostawcie nas samych i zaczekajcie w izbie. Jeszcze z wami nie skończyłem!
Chichocząc, ale i dąsając się, ladacznice pobiegły do drzwi. Dantez zdjął kapelusz i skłonił się.
– Długo, waszmość, kazałeś czekać na siebie – mruknął Przyjemski.
– Za pozwoleniem, mości panie generale, nie traciłeś tutaj czasu – roześmiał się Francuz. – Widać, że jak prawdziwy żołnierz każdą chwilę obracasz na zabawy i przyjemności.
– Dzisiaj żyjem, jutro gnijem, mości panie bracie. Teraz w zamtuzie się weselim, jutro ze śmiercią potańcujem. Siadaj i mów śmiało, w czym rzecz.
– Przychodzę od jego mości hetmana polnego koronnego...
Po twarzy starego żołnierza przebiegł ledwie widoczny grymas. Dantez zauważył go od razu.
– Jaśnie oświecony pan Kalinowski wielce zamartwia się, że wasza mość nie popiera jego wojennych planów.
– Nie łżyj, mości Dantez – mruknął Przyjemski. – Darujże sobie słodkości i dusery, bo tu nie Wersal ani Zamek Królewski, jeno parszywa, żydowska karczma. Jego mość pan hetman chętnie widziałby mnie na marach, w grobie. Razem z resztą panów rotmistrzów i pułkowników. W całym wojsku koronnym nie ma bodaj jednego człowieka, na którego nie wołałby: psi albo z kurwy synu. Ja żołnierz, moje powinności znam. Jestem posłuszny. Ale wojenne plany pana hetmana to szaleństwo. I nie zmienię zdania, choćbyś mi wrócił sumy neapolitańskie albo tenże cienkusz żydowski jak Jezus Chrystus w najprzedniejszego węgrzyna przemienił.
– Waszmość nie boisz się zwierzchności przymawiać?
– Panie Dantez – roześmiał się Przyjemski – ja jestem starym żołnierzem. Dalibóg, więcej bitew stoczyłem, niż waszmość dziewek obłapiałeś po stogach. Wierzaj mi, nie boję się gniewu hetmańskiego. Ale co wiem, to prosto w oczy mówię. Jeśli Kalinowski spróbuje złamać pakta białocerkiewskie i wydać Chmielnickiemu bitwę, to gorze nam!