Limes Inferior
Limes Inferior читать книгу онлайн
I ty mo?esz znale?? si? po drugiej stronie zera!?P?ki KLUCZ w gar?ci, w sercu nadzieja?. P???wiatek Argolandu: lifterzy, downerzy, hieny, zdziercy? W absurdalnym, sztucznie wykreowanym ?wiecie Argolandu nic nie jest tym, czym si? z pozoru wydaje. Drobny kombinator, dzi?ki sprytowi inteligencji, dochodzi do szczyt?w w?adzy i odkrywa, ?e jego kraj jest koloni? sterowan? przez Obcych, kt?rzy narzucili mu ustr?j wzorowany na modelu stan?w atomowych. Kasta tzw. nadzerowc?w pr?buje zminimalizowa? skutki interwencji naje?d?c?w. Sztandarowa powie?? Janusza A. Zajdla, tw?rcy nurtu fantastyki socjologicznej w Polsce. G??wny bohater, Adi Cherryson, alias Sneer, wzorowany jest na postaci kolegi po pi?rze, Adamie Wi?niewskim-Snergu. Stanis?aw Lem uzna? Limes interior za najorgynalniejsz? polsk? powie?? SF, jak? czyta?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Chyba że… – zaczął jeden z tajniaków.
– Że co? Sądzisz, że ten wampir, z którym współpracował, postarał się zatrzeć ślady? – domyślił się komisarz.
– To zupełnie prawdopodobne. Tylko Pron, o ile jest rzeczywiście wspólnikiem, przyciśnięty do muru, mógłby sypnąć wampira. A sprawa jest gardłowa, więc…
– Masz rację. Jeśli nie będzie żadnych obrotów na koncie Prona przez najbliższy tydzień, możemy go skreślić i zacząć szukać zwłok – zgodził się komisarz.
– Myślę, że będą, mimo wszystko. On miał dziesięć tysięcy na Kluczu! Nie wierzę, by morderca nie próbował tego odzyskać.
– W jaki sposób?
– Oni znają metody, o których nawet my jeszcze nie mamy pojęcia. Przy takiej sumie warto pokombinować. Na przykład, można zdjąć skórę z palców nieboszczyka albo sporządzić rękawiczkę papilarną. A potem przelać te punkty na dziesięć Kluczy, należących do różnych facetów ze znakomitym alibi. A jeszcze lepiej na Klucze różnych prostytutek albo nieskazitelnych, na pierwszy rzut oka, obywateli. Siad się rozmyje, rozgałęzi i… szukaj wiatru w polu.
– Tak czy owak – zadecydował komisarz – nie traćcie czasu. Mamy do schwytania jeszcze paru innych drani grasujących w publicznych szpitalach. A z tym Pronem zaczekamy. Jeśli się nie ujawni w ciągu paru dni, przekażemy jego sprawę do Sekcji Zaginięć.
Na biurku zadzwonił telefon. Komisarz słuchał przez dłuższy czas, a potem powiedział bezradnie:
– A co ja mogę mu zrobić? Jeśli nawet łże, to nigdy tego nie wykryjemy. Chyba że znajdziemy wampira i wydusimy z niego zeznania, ale to jeszcze trudniejsza sprawa. Otruć mógł każdy, kto tam był: pacjent, pielęgniarz, ktoś z odwiedzających. Aha, jeszcze jedno: kogo w takim razie próbował zatrzymać ten cholerny aresztomat? Tak, rozumiem… Z tym Pronem? Niech idzie do diabła.
Komisarz odłożył słuchawkę i spojrzał na agentów.
– No, i macie swojego „nieboszczyka". Zgłosił się. Stary lis! Jeśli nawet maczał łapy w tej szpitalnej aferze, to teraz niczego mu nie udowodnimy. Oczywiście znał Brisky'ego i oczywiście wziął jego oszczędności na przechowanie. Denat bał się, że go okradną.
– To ostatnie jest niepodważalnie prawdopodobne. Źle się dzieje ostatnio w miejskich szpitalach – powiedział jeden z tajniaków.
– A faceta, który w parę dni wydaje dwie setki żółtych i ma dziesięć tysięcy na koncie, trudno byłoby oskarżyć o chęć ograbienia staruszka z paru zielonych – dodał drugi. – Inna rzecz, że warto by zbadać, skąd czwartak bierze na takie wydatki.
– To już sprawa Wydziału Kontroli Dochodów. Nie będziemy ich wyręczać, mamy dość własnych kłopotów – uciął komisarz. – Przy okazji dowiedzieliśmy się, kto rozpracował aresztomat. Nazywa się Sneer. O ile Pron nie zmyślił tego pseudonimu. Ale nie sądzę, by łgał wiedząc, że jest podejrzany. Sprawdźcie tego Sneera.
Cienie wysokich budynków stojących wzdłuż alei Tibigan sięgały już brzegu jeziora. Od strony wody wiał słaby, lecz chłodny wietrzyk, kołyszący barwne żagle na spokojnej tafli zatoki. Karl patrzył na jezioro, dłońmi wsparty o barierkę, oddzielającą promenadę bulwaru od plaży.
Stał tak już od pół godziny, bojąc się odwrócić ku miastu. Wydawało mu się, że stamtąd właśnie grozi niebezpieczeństwo rozpoznania jego twarzy, zdemaskowania, pojmania… Jezioro było czymś neutralnym, nie zaangażowanym w ciemne machinacje. Było czyste, spokojne, radosne.
Inna sprawa, że znajdowano w nim niekiedy ofiary porachunków przestępczego podziemia. Ale w większości przypadków jezioro wyrzucało zwłoki na wybrzeże lub na mielizny nie opodal plaży, jakby chciało odżegnać się od udziału w brudnych interesach, rozgrywających się na lądzie.
Karl pierwszy raz w życiu naprawdę bał się miasta. Idąc tutaj, nad jezioro, gdzie o tej porze nie było już tłumu plażowiczów, przemykał się pod ścianami domów, ukrywając twarz przed przypadkowymi spojrzeniami przechodniów. Nigdy dotąd nie odczuwał podobnego lęku. Tłum był dla niego bezimienną, przelewającą się masą. Nie rozróżniał w nim pojedynczych osób – z wyjątkiem dobrych znajomych, i to tylko wówczas, gdy chciał ich zauważyć. Teraz widział z osobna każdą gębę; każdą parę oczu, prześlizgującą się po jego twarzy. Taksował szybkimi spojrzeniami mijane osoby i wydawało mu się, że przynajmniej co trzeci przechodzień ma bystre oczy inspektora w cywilu.
Nie mógł darować sobie własnej głupoty. Jak można było wchodzić w konszachty z takim typem! Co za beznadziejnie głupi szczeniak! Nie mógł wytrzymać jeszcze kilku dni na szpitalnym żarciu? Śpieszyło mu się do paru nędznych zielonych! Od razu widać, że partacz i nowicjusz. Stary fachowiec poczekałby cierpliwie, co najwyżej pomagając dyskretnie przeznaczeniu. A ten – sypnął jakiegoś paskudztwa, dającego charakterystyczne objawy.
Nie, tego się Karl nie spodziewał! Przyjął spółkę w najlepszej wierze. Sprawa była jasna i czysta jak łza niewinnej dziewicy: pacjent był człowiekiem samotnym i beznadziejnie chorym. Jego punkty poszłyby i tak do publicznej kasy.
Ale żeby zaraz mordować? Karl wzdrygnął się na samą myśl o śledztwie, w którym on będzie pierwszym podejrzanym, choć nawet palcem nie tknął denata!
Mając w garści niewyczerpane źródło punktów, Karl mógł w każdej chwili wpaść w ciężkie tarapaty przez głupie pięćset zielonych, na które połaszczył się w chwili słabości. Perspektywa wpadki właśnie teraz, w obliczu otwierającego się przed nim raju, wtrącała Karla na dno czarnej rozpaczy.
Siedem lat liftingu, i żadnych poważniejszych kłopotów z władzą. Czysta kartoteka w policji, a tu masz diable kaftan! – myślał z żalem, wtulając odruchowo głowę w ramiona, ilekroć za jego plecami zastukały kroki przechodnia spacerującego po bulwarze. – Ciekawe, co grozi za współudział? Ba… ale, żeby potraktowali mnie tylko jako pomocnika, musi najpierw znaleźć się główny winowajca!
Karl bał się przesłuchania. Wiedział, co grozi kapownikowi w Argolandzie. Sypnięcie wampira mogło się zupełnie nie opłacać: wcześniej czy później znaleziono by zwłoki Karla w jakimś kanale albo na skraju plaży.
Z drugiej strony, przeczuwał także, co zrobią faceci od fałszywych Kluczy, gdy zorientują się, że ich cudowny prototyp może wpaść wraz z Karlem w ręce władz. Karl wiedział, że wówczas także może liczyć na cichy pogrzeb w jeziorze Tibigan, i to zanim zostanie zatrzymany.
Bądź co bądź, jestem w sytuacji nieco lepszej niż Sneer. Mam czynny Klucz, i to taki, który nie pozostawia śladów na moim koncie. Policja nie ma żadnych dowodów. Przelew na moje konto z Klucza denata to tylko poszlaka. Zaraz, zaraz… Przecież znam nazwisko tego pacjenta, widziałem go, wiem o nim to i owo… Dlaczegóż by nie zabluffować? Albo… Lepsze to niż czekanie i ukrywanie się, niepewność trwająca przez następne kilka dni. Choćbym się ukrywał, znajdą mnie i zwiną wkrótce, a wtedy rozmowa będzie zupełnie inna.
Poczuł się całkowicie wolny od zobowiązań wobec tej świni, co bez skrupułów wpakowała go w kabałę.
Jeśli ktoś z nas musi mieć kłopoty, to ja w mniejszym stopniu na nie zasłużyłem! – zdecydował i odwrócił się twarzą ku miastu.
Wymijając przechodniów, ruszył wzdłuż bulwaru, potem skręcił w Szóstą Przecznicę i doszedł do alei Tibigan dokładnie o dziewiętnastej, kiedy wielki zegar na ścianie gmachu Zarządu Automatyki wygrywał swą śpiewną melodyjkę. O tej porze ruch uliczny był już słabszy, ludzie zapełniali lokale rozrywkowe, bary, sale widowiskowe. Tutaj, w centrum, spotykało się wieczorem całe lepsze towarzystwo Argolandu: „żółte klasy" – od zerowców do trojaków, a takżi! obywatele innych klas, mający do stracenia trochę żółtych.
Karl zatrzymał się na chwilę przed wejściem do budynku zwanego „Basztą Argolandu". Gmach ten – jedna z najwyższych budowli świata – mieścił, oprócz licznych biur, wielki wielobranżowy dom handlowy oraz – na samym prawie szczycie – ekskluzywną restaurację. Mijając „Basztę", Karl przypomniał sobie, że nie jadł jeszcze obiadu.
Zawsze sobie obiecywałem drogi obiad w „Baszcie", gdy tylko uda mi się zebrać tysiąc żółtych – przypomniał sobie i westchnął. – Nigdy nie pomyślałem, że można mieć jeszcze jakieś kłopoty, gdy się posiada nieograniczony kredyt!
Minął „Basztę" z postanowieniem, że wróci tu zaraz, jeśli powiedzie się jego desperacki plan.
Gdy wchodził do poczekalni Komendantury Policji, siedziało tam kilka osób. Karl zlustrował ich twarze jednym szybkim spojrzeniem. Na szczęście, nie było tu nikogo znajomego. Podszedł do dyżurnego policjanta i zgłosił chęć złożenia zeznania. Po chwili poproszono go do małej kabiny w głębi biura.
– Proszę siadać – uśmiechnął się gruby policjant w niedbale rozpiętym mundurze, siedzący za konsolą.
– Nazywam się Karl Pron. Czwarta klasa – powiedział Karl kładąc na pulpicie swój Klucz.
Inspektor machinalnie wsunął Klucz do identyfikatora i spojrzał na ekran komputerowego terminalu, ukryty przed wzrokiem petenta. Potem przeniósł spojrzenie na twarz Karla.
– Koledzy z Brygady Śledczej szukają pana – powiedział, nie przestając się uprzejmie uśmiechać.
– Domyślam się, o co chodzi. Chyba to ta sama sprawa. – Karl starał się nie tracić dobrej miny, ale wewnętrznie zdenerwował się trochę. – Właśnie dziś dowiedziałem się, że zmarł w szpitalu pewien starszy człowiek nazwiskiem Brisky.
Prawa dłoń inspektora wystukiwała coś na klawiaturze komputerowego terminalu.
– Tak, tak, proszę mówić, słucham pana – powiedział zachęcająco, spoglądając na ekran. – Ben Brisky, zgadza się.
– Znałem go trochę. To znaczy, spotkaliśmy się parę razy na północnym pirsie, za półwyspem. Pan wie, tam jest dobre miejsce do wędkowania, a ja czasem lubię sobie posiedzieć nad wodą. Taka to była znajomość, pan rozumie.
Inspektor pokiwał głową i uśmiechnął się ze zrozumieniem. Być może sam był wędkarzem.
– Więc jakieś dwa tygodnie temu, kiedy byłem na rybach, ktoś mi wspomniał, że Brisky leży w Trzecim Szpitalu. Pomyślałem wtedy, że można by go było odwiedzić. Licho wie, czy ma jakąś rodzinę. Facet był, • wie pan, dość sympatyczny. Ale jakoś nie mogłem wybrać się do tego szpitala. Wreszcie wstąpiłem tam po paru dniach, przy okazji. Brisky był w kiepskim stanie. W dodatku uroił sobie, że ktoś ze szpitalnych współtowarzyszy dybie na jego oszczędności. Prosił, żebym od niego wziął wszystkie zielone. Zgodziłem się, by go uspokoić. No, więc teraz chciałbym oddać te punkty. Tylko nie wiem, komu?