-->

Czarna Szabla

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Czarna Szabla, Komuda Jacek-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Czarna Szabla
Название: Czarna Szabla
Автор: Komuda Jacek
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 192
Читать онлайн

Czarna Szabla читать книгу онлайн

Czarna Szabla - читать бесплатно онлайн , автор Komuda Jacek

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 49 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

- Co tu się dzieje? - zastanawiała się Eufrozyna. - Jarmark? Sejmik?

Białoskórski uśmiechnął się krzywo, a potem pochylił do jej pięknego uszka.

- Pogrzeb, mościa panno.

- Pogrzeb? A kogo chowają? Białoskórski nie odpowiedział.

- Konie mamy zdrożone - mruknęła szlachcianka. - Zajedziemy na trochę do karczmy, obroku im zadamy, a potem ruszamy dalej.

Z trudem przedarli się w pobliże karczmy kazimierzowskiej, gdzie trakt z Polany krzyżował się z drogą wiodącą z Węgier na Lisko i Sanok. Szybko oddali konie pachołkom, a potem zasiedli w kącie alkierza. Karczma była prawie pusta. Przy stołach siedziało kilku chłopów, widząc jednak dostojnych gości, Żyd wyrzucił ich precz, a potem płaszczył się w ukłonach przed szlachtą, zamiótł połą chałata stół i co tchu przyniósł piwnej polewki ze śmietaną. Eufrozyna siedziała milcząca, wsłuchana w gwar ludzkich głosów. Białoskórski z pozoru nie dawał po sobie niczego poznać - zajadał polewkę, nie zwracając uwagi na dziewczynę. Panna nie pokazywała strachu, ale szlachcic widział dobrze, że pod stołem jej palce coraz mocniej zaciskały się na rękojeści batorówki.

Białoskórski uśmiechnął się zimno i okrutnie.

- Wiesz, waćpanna, przypomniałem sobie, kogo tu chowają.

- Kogóż to?

- Pana Sulatyckiego, któregom czekanem własną ręką w karczmie w Lisku rozszczepił.

- Co takiego?! Rozszczepiłeś go? Nie może to być! Teraz to mówisz?!

- Cała ta szlachta to klienci, przyjaciele, rękodajni i familianci pana Piotra Bala, podkomorzego sanockiego, którego sługą był Sulatycki. Jeśli mnie kto tu rozpozna, tedy do starosty żywcem nie dojadę!

- I dopiero teraz to mówisz, psi synu?! O, do stu piorunów! Co robić?

- Waszmościanki w tym głowa, bym żywo stąd wyszedł - uśmiechnął się krzywo infamis. - Inaczej nagrodę pan podkomorzy zgarnie...

- Na koń! - Dziewczyna zerwała się od stołu. - Na koń, zanim...

Drzwi otwarły się na oścież. Do wnętrza weszło kilku panów braci w deliach, żupanach, w futrzanych czapach i kołpakach. Szlachcianka spuściła głowę, Białoskórski się nie poruszył. Ale jeśli oboje myśleli, że to jeno przypadkowe spotkanie, tedy się mylili. Spojrzenia nowo przybyłych od razu skierowały się w stronę jej towarzysza.

- To on - mruknął jeden z nich.

- To Białoskórski - potwierdził drugi.

- On sam.

- Jaśnie wielmożna pani dobrodziejko! - zagadał najstarszy z tamtych, o ogorzałej gębie, nosie czerwonym od pijaństwa i wielgachnych wąsiskach, po czym skłonił się, zamiatając kurze łajna wilczą czapą. - Przyszliśmy do nóżek upaść i prosić, aby waszmość pani temu kawalerowi z nami iść pozwoliła. Sprawę mamy do ichmości, bo naszego kompana i krewnego tyrańsko obuszkiem rozszczepił.

- Pan Białoskórski w mojej jest mocy - rzekła Eufrozyna. - I dalibóg, zanim waścine pretensje zaspokoi, trafi do lochu na zamku przemyskim. Macie do niego sprawę, tedy do starosty jedźcie, bo z moich rąk ani Bóg, ani diabeł go nie wyrwie!

Szlachcice zarechotali, słysząc tak rezolutne słowa w uszach młodej dzierlatki.

- Odpuść nam imć Białoskórskiego, mościa panno - rzekł pojednawczo drugi z panów braci, młody, czarnowłosy i czarnooki. - To morderca, człek przeklęty. Nie będziemy się z nim certować. Tu, na klepisku, da głowę. Nie trzeba nam kata.

Białoskórski nawet nie podniósł wzroku. Zdawać by się mogło, że zajmowała go jedynie piwna polewka.

- Nie, waszmościowie - rzekła panna Gintowt. - Nie odpuszczę wam infamisa. A jeśli to nie po waszej myśli, tedy ichmościów na szabelki poproszę!

Szlachcice zarechotali, a potem ruszyli w stronę stołu.

- Z babą, proszę waszmościów, mamy się bić? - roześmiał się wąsaty. - Czyja dobrze słyszę?

- Uważajcie, panowie bracia, bo nas koza pobodzie! - ryknął brodaty brzuchacz woniejący zastarzałym sadłem i czosnkiem.

- Ani kroku dalej! - zakrzyknęła Eufrozyna. - Cofnąć się!

Nie posłuchali.

Dziewczyna wyciągnęła dłoń spod stołu tak szybko, że zdążyli dostrzec tylko błysk wypolerowanej lufy. Wystrzał wstrząsnął niską powałą karczemnej izby, błysk spalanego prochu oślepił ich oczy. Dostali mocno siekańcami, szkłem i hufnalami. Dwóch z zawalidrogów zwaliło się we krwi, inni wrzasnęli, skłębili się, sieczeni po twarzach, piersiach, głowach i oczach żywym ogniem. A zanim zdołali oprzytomnieć, Eufrozyna runęła na nich jak wściekła wilczyca wypuszczona z klatki. Już w pierwszym starciu rozwaliła łeb czarniawemu galantowi. Kolejny szlachetka dostał w bok, potem w rękę i w gębę, tracąc jednego sumiastego wąsa. Pozostali pierzchli - skoczyli ku drzwiom, a ledwo pierwszy przeskoczył próg, poczęli wołać gromkim głosem:

- Bywaj tu, bywaaaaaj!

- Białoskórski tu jest!

Panna Eufrozyna nie pobiegła za nimi. Zatrzasnęła drzwi do sieni, zasunęła rygiel i rozejrzała się dokoła. Pierwszy raz... Pierwszy raz od wyruszenia z Lutowisk Białoskórski zobaczył w jej oczach strach i niepewność.

Dokoła karczmy rozbrzmiały wrzaski, krzyki, nawoływania. Od strony gościńca i z tyłu, od ogrodu, doszedł do nich tupot podkutych butów i brzęk stali. A potem we wrota załomotały topory i czekany, za błonami okiennymi zamajaczyły ludzkie sylwetki.

- Brać ich! W alkierzu siedzą!

- Drzwi! Rozwalcie toporami!

- Pod karczmę, bracia!

Ktoś strzelił przez okno, kula przemknęła ze świstem tuż obok nosa pana Białoskórskiego. Padł drugi strzał, trzeci, a potem ramy wąskich okien rozleciały się pod ciosami kłonic, kiścieni i obuszków. Drzwi się zatrzęsły, zaskrzypiały, pierwszy topór przebił deski z trzaskiem, rozszczepił drewno, skruszył bretnale i zawiasy. Eufrozyna rozejrzała się jak wilczyca schwytana w sidła. A potem jej wzrok padł na drabinę w kącie.

- Na strych, panie Białoskórski - warknęła. - Ruszaj, zanim obedrą nas ze skóry!

Szlachcic nie czekał. Posłusznie wskoczył na drewniane szczeble, pchnął pokrywę w powale, odrzucił i wskoczył na strych. Eufrozyna poszła w jego ślady. W ostatniej chwili wciągnęli drabinę za sobą; w chwilę potem na dole rozbrzmiały klątwy i złorzeczenia, a kula z półhaka z gwizdem skruszyła brzeg otworu.

- Co teraz?

- Na dach, panie Białoskórski.

Co tchu rozerwali poszycie, a potem wypełzli przez wąską dziurę na drewnianą strzechę. Eufrozyna rozejrzała się dokoła. Osaczono ich niby jaźwca w jamie. Karczma otoczona była przez czeladź i chłopów, rozsierdzeni panowie bracia właśnie wpadli do wnętrza i przetrząsali izby. Ranni jęczeli pod płotem, krzyczeli rozdzierającymi głosami.

- Naprzód! - krzyknęła, wskazując miejsce, gdzie słomiana strzecha kończyła się blisko krytego gontem dachu domostwa. - Na soboty! Uchodzimy! Zaraz!

Białoskórski chciał zaoponować, ale Eufrozyna skoczyła pierwsza, wylądowała na szczycie podsieni, krusząc pod obcasami gonty, wybijając dziurę w drewnianym dachu. Swawolnik omal nie zleciał na ziemię; soboty zatrzeszczały pod ich ciężarem, kule gwizdnęły im nad głową, na ziemię posypały się zmurszałe deszczułki.

- Na dach, mospanie!

Eufrozyna pierwsza wpadła na szczyt domostwa. Przesadziła jednym susem kalenicę, a potem zjechała w dół na swym krągłym tyłeczku. Krzyknęła, kiedy wypadła poza krawędź spadzizny i wylądowała w zapuszczonym ogrodzie, między chwastami w starej kapuście. Białoskórski zsunął się za nią, drąc żupan i hajdawery, stęknął, gdy opadł na miękką ziemię. Ale nie było już czasu. Panna Gintowt zerwała się do biegu jak łania. Szybko przesadzili przekrzywiony płot, pobiegli przez rozmokłe, błotniste zagony, wpadli w wąskie przejście pomiędzy dwiema chyżami...

Nie było stąd wyjścia. Na wprost pędziła na nich gromada pachołków i chłopów zbrojnych w kije, kopyście, kłonice, widły oraz grabie. Z tyłu załomotały konie czeladzi, huknęły dwa strzały.

Eufrozyna zatrzymała się zdyszana. Co robić, do kroćset? Co robić?!

- Uchodź! - krzyknął Białoskórski. - Ja ich zatrzymam! Przebijaj się!

A potem stał się cud. Nagle, zupełnie znienacka, za plecami pędzącej na nich chłopskiej gromady zadudniły kopyta. Trzech konnych wpadło w szary tłum, rozegnało go w mgnieniu oka, stratowało, rozpędziło, płazując chamów szablami, tłukąc nahajem i kolbą rusznicy. Chłopi rozpierzchli się jak stadko dworskich gęsi, a konni - możny, młody szlachcic, Kozak i hajduk, dopadli do Eufrozyny i wywołańca. Białoskórski zamarł. To był Dydyński. Stolnikowic sanocki, najlepszy rębajło w całym województwie ruskim.

1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 49 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название