Eden
Eden читать книгу онлайн
W obliczeniach by? b??d. Nie przeszli nad atmosfer? ale zderzyli si? z ni? [...] W jego wyniku rakieta z grup? kosmonaut?w awaryjnie l?duje na planecie Eden. Ludzie rozpoczynaj? napraw? statku, a tak?e badanie planety, kt?ra okazuje si? zamieszkana przez istoty rozumne. Podczas poznawania nowego ?rodowiska kosmonauci odkrywaj? niezrozumia?e z ziemskiego punktu widzenia rzeczy i zjawiska, np. dzia?aj?c? automatycznie fabryk?, kt?ra najpierw produkuje nieznane przedmioty, a nast?pnie je niszczy. Najbardziej jednak niezrozumia?y wydaje si? Ziemianom system spo?eczny, w kt?rym egzystuj? "dubelty" (jak nazwali Ede?czyk?w). Wiod?c? technologi? jest bioin?ynieria, kt?ra za pomoc? manipulacji genetycznych usi?uje wytworzy? "lepsza ras?". Wytwory nieudanych eksperyment?w s? eksterminowane...
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Był wielkości ludzkiego torsu, miał jaśniejsze, na pół przezroczyste segmenty, w których lśniły wtopione szeregi coraz drobniejszych, metalicznie błyszczących kryształków, otoczone uszatymi zgrubieniami otwory, na wierzchu - chropowatą w dotyku mozaikę występów z ciemnofioletowej, a pod światło czarnej, nadzwyczaj twardej masy, jednym słowem, był niezmiernie skomplikowany. Inżynier ukląkł przed nim, zaglądał z różnych stron w otwory, usiłował odnaleźć jakieś części ruchome, obmacywał, pukał - nikt mu w tym nie przeszkadzał. Trwało to dosyć długo, tymczasem Doktor patrzał na to, co dzieje się w niecce. Uformowawszy geometryczny czworobok takich samych ciał jak to, przy którym ślęczał Inżynier, uniosła się z wolna na grubym, drgającym jak od wysiłku trzpieniu w górę i naraz rozmiękła - ale tylko z jednej strony, stała się, zmieniając kształt, jak gdyby olbrzymią łyżką, wtedy naprzeciw wysunęło się coś w rodzaju wielkiego ryja, otwarło, buchnął stamtąd gorący, gorzki swąd, ziejąca paszcza z przeraźliwym mlaśnięciem wessała wszystkie przedmioty, zamknęła się, jakby je połykając, i naraz cały ten ryjowaty ogrom pojaśniał w środku - Doktor widział tlejące wewnątrz ogniste jądro żaru, rozpuszczające w sobie przedmioty, które rozpływały się, uformowały jednolitą, gorejącą pomarańczowo papkę, blask przygasł, ryjowata paszcza pociemniała. Doktor, zapominając o towarzyszach, zaczął iść wzdłuż dwu wielkich wznoszących się kolumn, w których wnętrzu płynęły teraz, jak potwornym przełykiem, ogniste ziarna masy - zagłębił się w labiryncie i ze wzniesioną głową, co chwila ocierając załzawione oczy, usiłował śledzić drogę rozżarzonej papki. Chwilami znikała mu z oczu, potem znów trafiał na jej ślad, bo przeświecała z głębi czarnych strumieni, miotających się wężowo, aż naraz zatrzymał się w miejscu, które wyglądało na znajome - zobaczył, jak ogniście pałające ciała, już częściowo sformowane, lecą w jakąś czeluść, a obok wyskakiwały inne, jak gdyby wystrzeliwane z otwartej studni w górę - pochłaniały je zwisające z góry rzędem grube, czarne kolumny jak słoniowe trąby, różowymi szpalerami stygnącego żaru jechały w głębi tych kolumn, malejąc na wysokości - Doktor szedł i szedł z zadartą głową, nie pamiętał o niczym, wyprzedzały go, ale to nie miało znaczenia, bo nieprzerwanie sunęły zastępy innych - naraz omal się nie przewrócił, wydał zdławiony okrzyk.
Stał znowu w pustym miejscu, przed nim olbrzymiał kopulasty zwał ślimacznicy, grad ostygłych już całkiem w czasie długiej wędrówki czarnych przedmiotów runął z góry w jej objęcia. Doktor obszedł pobocze ślimacznicy, bo już wiedział, z której strony należy oczekiwać porodu - i oto znalazł się obok ludzi otaczających Inżyniera, który wciąż jeszcze badał czarny przedmiot, podczas kiedy pękający, wielki bąbel bluzgał właśnie „gotową produkcją” do sformowanej na nowo w zagłębieniu niecki.
– Halo! Możecie się nie fatygować! Już wszystko wiem! I zaraz wam powiem! - krzyknął Doktor.
– Gdzie byłeś? Zaczynałem się już niepokoić - odezwał się Koordynator. - Naprawdę coś odkryłeś? Bo Inżynier nic nie wie.
– Żeby to nic! Nie byłoby tak źle! - warknął Inżynier. Stanął na równe nogi, trącił wściekle czarny przedmiot i zmierzył Doktora gniewnym spojrzeniem.
– No i co takiego odkryłeś?
– Więc to jest tak - powiedział z dziwnym uśmiechem Doktor - te rzeczy wciągane są tam - pokazał rozwierającą się właśnie paszczę ryja - o, teraz ona rozgrzeje się w środku, widzicie? - teraz wszystkie się stopią - wymieszają - pojadą na górę porcjami, tam się zaczyna ich obróbka, kiedy są jeszcze trochę wiśniowe od gorąca, lecą na dół, pod ziemię, tam musi być jeszcze jedna kondygnacja, i znów coś im się tam robi, wracają taką studnią tutaj całkiem blade, ale jeszcze świecące, robią wycieczkę pod sam dach, wpadają do tego bochna - wskazał ślimacznicę - potem do „składu gotowej produkcji”, z niego jadą na powrót do ryja, roztapiają się w nim, i tak w kółko - bez końca - formują się, kształtują, roztapiają, formują się.
– Zwariowałeś? - szeptem powiedział Inżynier. Na czoło wystąpiły mu grube krople potu.
– Nie wierzysz? Możesz sprawdzić sam.
Inżynier sprawdził - dwa razy. Trwało to dobrą godzinę. Kiedy znaleźli się na powrót przy niecce, którą wypełniała właśnie nowa, porządkująca się w czworobok porcja „końcowego produktu”, zaczął zapadać zmierzch i w hali zrobiło się szaro.
Inżynier wyglądał jak obłąkany - trząsł się od złości, przez jego twarz przelatywały skurcze, inni, nie mniej zdumieni, nie przeżywali jednak całego odkrycia tak gwałtownie.
– Musimy wyjść stąd zaraz - powiedział Koordynator - po ciemku może być ciężko. Wziął Inżyniera za ramię. Ten dał się pociągnąć, bezwolny, naraz wyrwał mu się, podskoczył do czarnego przedmiotu, który zostawili, i podźwignął go z trudem.
– Chcesz to zabrać? - powiedział Koordynator. - Dobrze. Chłopcy, pomóżcie mu.
Fizyk chwycił uszate występy, we dwóch nieśli z Inżynierem niekształtny czarny przedmiot. Tak dotarli do zaklęsłej granicy pomieszczenia. Doktor spokojnie ruszył na lśniącą syropowato ścianę „wodospadu” - i znalazł się na równinie, w chłodnym powietrzu wieczoru. Z rozkoszą wciągał głęboko w płuca podmuchy wiatru. Inni wynurzyli się za nim, Inżynier i Fizyk z wysiłkiem donieśli swoje brzemię do miejsca, w którym pozostawili plecaki, i cisnęli je na ziemię.
Rozpalili kocher, zagrzali trochę wody, rozpuścili w niej mięsny koncentrat i zabrali się do jedzenia, bardzo zgłodniali. Jedli w milczeniu. Tymczasem zrobiło się zupełnie ciemno, wystąpiły gwiazdy, ich blask potężniał nieomal z każdą chwilą, niewyraźne chaszcze dalekiego zagajnika roztopiły się w mroku, już tylko błękitnawy płomień kuchenki, poruszany łagodnymi powiewami, dawał nieco światła. Wysoka ściana hali za ich plecami, pogrążona w nocy, nie wydawała najlżejszego odgłosu, nie było nawet widać, czy dalej płyną po niej poziome fale.
– Ciemno robi się tu jak u nas w tropikach - powiedział Chemik - spadliśmy w strefie równikowej, co?
– Zdaje się, że tak - odparł Koordynator - chociaż nie znam nawet nachylenia planety do ekliptyki.
– Jak to? Ależ musi być znane?
– Oczywiście. Dane są na statku.
Zamilkli. Chwytał nocny ziąb, okryli się więc kocami, a Fizyk wziął się do stawiania namiotu. Napompował płachtę, aż stanęła sztywna, podobna do spłaszczonej półkuli z niewielkim włazem nad samą ziemią, szukał w pobliżu jakichś kamieni, którymi dałoby się przycisnąć brzegi namiotu, aby go nie porwał wiatr - mieli kołki, ale nie było ich czym wbijać - natykał się jednak tylko na drobne okruchy i wrócił do siedzących wokół błękitnawego ogienka z pustymi rękami.
Naraz wzrok jego padł na ciężki obiekt, przyniesiony z hali, dźwignął go i przytłoczył brzeg namiotu.
– Przynajmniej przydało się do czegoś - powiedział obserwujący go Doktor.
Inżynier siedział skulony, głowę oparł na rękach, obraz ostatecznego zgnębienia. Nie odzywał się, nawet o podanie talerza prosił nieartykułowanym pomrukiem.
– I co teraz, kochani? - spytał nagle, prostując się.
– Spać, rzecz jasna - odparł spokojnie Doktor. Z namaszczeniem wyjął z pudełka papierosa, zapalił go i zaciągnął się z lubością.
– A jutro co? - pytał Inżynier i widać było, że jego spokój jest cienką, napiętą do ostateczności błoną.
– Henryku, zachowujesz się dziecinnie - powiedział Koordynator. Czyścił rondel rozkruszoną na miał ziemią. - Jutro zbadamy następną sekcję hali - obejrzeliśmy dziś, jak szacuję, koło czterystu metrów.
– I myślisz, że znajdziemy coś innego?
– Nie wiem. Mamy przed sobą jeszcze jeden dzień. Po południu będziemy musieli wrócić do rakiety.
– Szalenie się cieszę - mruknął Inżynier. Wstał, przeciągnął się, stęknął. - Wszystkie kości mam jak połamane - wyznał.
– My też - zapewnił go dobrodusznie Doktor. - Słuchaj, czy naprawdę nic nie możesz powiedzieć o tym? - wskazał żarzącym się końcem papierosa na ledwo widoczny kształt, który przyciskał brzegi namiotowej płachty.