Ucieczka z Raju
Ucieczka z Raju читать книгу онлайн
Ucieczka z raju to udana kontynuacja ?atwo by? Bogiem autorstwa Roberta J. Schmidta. Akcja ksi??ki dzieje si? w dwudziestym czwartym wieku, w czasie najwi?kszego triumfu ludzko?ci, kt?ra wolna od konflikt?w powoli, ale konsekwentnie kolonizuje kolejne obszary kosmosu. Jednak spokojna stabilizacja, cho? jest stanem wielce po??danym nigdy nie trwa wiecznie. W ko?cu dochodzi do spotkania z obc? cywilizacj?, kt?ra okazuje si? nie wykazywa? ?adnej woli kontaktu, za to wywo?uje wojn?, w kt?rej nie bierze je?c?w i niszczy wszystko na swojej drodze. Stawk? w konflikcie jest nie tylko podb?j nowego terytorium, ale te? fizyczne unicestwienie wroga... Na jednej z ewakuowanych po?piesznie planet zrehabilitowany kapitan ?wi?cki toczy swoj? prywatn? wojn? o ocalenie jak najwi?kszej liczby ludzi. Kolonia na Delcie Ulietty kryje jednak o wiele wi?ksz? tajemnic?, kt?ra by? mo?e pozwoli odmieni? losy ca?ej wojny. W ksi??ce Schmidt'a akcja p?dzi od pierwszych stron. Ucieczka z raju to klasyczna powie?? science fiction z wyrazistymi postaciami, intrygami, walk? o w?adz? i oczywi?cie kosmicznymi bitwami. Autor pokazuje, ?e zagadnienie inwazji obcych to wci?? niewyczerpane ?r?d?o pomys??w na ciekawa fabu??. Robert J. Szmidt wykaza? si? niezwykle bogat? wyobra?ni?, opowiadaj?c swoj? histori? z ogromnym wdzi?kiem i oryginalno?ci?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
młoda, z pewnością nie skończyła jeszcze czterdziestu lat, a jej uroda… Musiała uchodzić za
piękność, takie przynajmniej wrażenie sprawiała dzięki grubo nałożonemu makijażowi
z obowiązkowymi cieniami na policzkach i pasmem obowiązkowej czerni biegnącym od
skroni do skroni na wysokości oczu. Łysinę na szczycie głowy zgodnie z najnowszymi
trendami mody maskowała pasmem grubego włochatego materiału przypominającego z daleka
futro.
Towarzyszący jej mężczyźni nie sprawiali tak imponującego wrażenia. Jeden był rumiany
i gruby, dwaj pozostali mogliby uchodzić za braci, gdyby nie…
Henryan zamarł w pół kroku. Coś ściekało po wizjerze jego hełmu. Gdy spojrzał na
kombinezon, zauważył na nim wiele błyszczących, parujących szybko kropelek. Podniósł
szybko głowę, sięgając do komputera przy nadgarstku, ale zatrzymał palec tuż nad klawiszem
aktywującym pole osobiste. Po błękitnym niebie sunęło coś wielkiego, szarego, kapiącego…
Rozmazał palcem kolejną kropelkę na wizjerze i przytknął opuszkę do ekranu skanera.
– To tylko deszcz – usłyszał na sekundę przed tym, zanim komputer zakończył analizę cieczy.
H2O z niewielkimi domieszkami innych, na szczęście niegroźnych pierwiastków.
Zażenowany Henryan spojrzał bykiem na szczerzących się gospodarzy. Jeszcze nie zdążył
podać im swojego nazwiska, a już wyszedł na przestrzennego głupka, który nie wie, że na
planetach tlenowych dochodzi do procesu kondensacji wilgoci obecnej w atmosferze.
Wyprostował się pośpiesznie, zerknął na stojących za nim żołnierzy – większość z nich
także gapiła się w niebo albo próbowała łapać lecące z chmur krople. Tyle dobrego, że nie
ośmieszył się także w ich oczach.
– Witamy na Delcie – odezwała się rozbawiona szczerze brunetka. – Nazywam się Ninadine
Truffaut. Jestem menadżerem trzeciego szczebla korporacji Etoile Blanc. Panowie, którzy mi
towarzyszą, to Jeantoine Lescaud, szef naszej policji. – Wskazała jednego z barczystych,
łysych jak kolano drągali, którzy z większej odległości wydali się Święckiemu bliźniakami. –
Obok niego stoi Xavieric Dupree, tymczasowy dyrektor kopalni. – Henryan pochylił głowę,
odpowiadając na podobny gest przedstawianego. – A to nasz nieoceniony doktor Jerryan
Pallance…
– Muszę się natychmiast widzieć z zarządcą kolonii – przerwał jej bezceremonialnie
Święcki, gdy zrozumiał, że w komitecie powitalnym nie ma żadnego przedstawiciela
faktycznego zarządu kolonii. Poirytowany tym, że wyszli mu naprzeciw podrzędni urzędnicy,
nie krył oburzenia. Każda minuta zwłoki mogła oznaczać konieczność pozostawienia na Delcie
kolejnych setek kolonistów.
– Pan prezes Mountavon jest niestety nieobecny. – Uśmiech nadal nie znikał z ust brunetki,
choć musiała poczuć się dotknięta obcesowością jego reakcji.
– W takim razie proszę mnie natychmiast zaprowadzić do osoby, która go zastępuje –
naciskał.
– Próbuję właśnie panu wytłumaczyć, że…
– Proszę nie próbować, tylko prowadzić mnie do biur zarządu. Nie mam czasu na czcze
gadanie.
Hondo, stojący tuż za Święckim, odchrząknął znacząco.
– Co jest? – Henryan spojrzał na niego przez ramię.
– Wygląda na to, że stoi pan przed obecnym zarządem tutejszej kolonii. – Porucznik
uśmiechnął się przepraszająco, stukając palcem w holopad.
Święcki przygryzł wargę. Druga wpadka wizerunkowa w ciągu minuty. Ta misja była zbyt
ważna, by spieprzyć ją na samym początku. Koloniści muszą mu się w pełni podporządkować,
jeśli ma zrealizować swój plan. A najgorsze przecież dopiero go czekało.
.
CZTERY
Centrum łączności mieściło się kilka pięter niżej, pod apartamentami zarządu, na sto
dziewięćdziesiątej siódmej kondygnacji wieży. Incydent na lądowisku wbrew pozorom
pozwolił Święckiemu na zaoszczędzenie czasu. Skoro w kolonii zostały tylko płotki, nie
musiał się płaszczyć przed rekinami biznesu i mógł przejść od razu do rzeczy. Kazał się więc
zawieźć prosto tam, gdzie miał trafić po wizycie w biurach zarządu.
Barki desantowe, którymi miano ewakuować ludność Delty na pokłady transportowców
i arek, powinny wejść w atmosferę już za niespełna pół godziny. Do tego czasu przez punkty
kontrolne w kosmoporcie – w tym momencie przejmowane i obsadzane przez ludzi Henryana –
musi przejść co najmniej pięć tysięcy kolonistów. A przekonanie tych twardych ludzi, by w tak
krótkim czasie porzucili cały swój dobytek i uciekali, na pewno nie będzie łatwe. Zwłaszcza
że mieli opuścić jedno z nielicznych miejsc w kosmosie, które naprawdę zasługiwało na
miano raju. Nawet jeśli spędzali w nim tylko trzecią część życia, poświęcając całą resztę na
harówkę w kopalniach ulokowanych na księżycach Delty.
Co oferował im w zamian? Z jednej strony ocalenie, a z drugiej… Miesiące albo i całe lata
poniewierki po odległych stacjach orbitalnych bądź planetach najniższej kategorii,
znajdujących się gdzieś na drugim krańcu znanej przestrzeni. Najbystrzejsi domyślą się tego
bardzo szybko, pytanie tylko, ile innych osób zdołają za sobą pociągnąć. Gdyby Święcki
podchodził do sprawy cynicznie, mógłby sobie życzyć, aby niezadowolonych było jak
najwięcej – dzięki temu pozostawienie ich na Delcie nie obciążałoby jego sumienia. Sami
przecież odmówiliby ewakuacji i zgotowaliby sobie ten los.
Problem polegał jednak na tym, że Henryan nie umiał i nie chciał skazać nikogo na pewną
śmierć. Nie po tym, co obejrzał na przekazach z kilkunastu już zniszczonych kolonii. Nie po
tym, co sam przeżył w kolonii karnej Draccosa.
Jako że korporacja prowadziła rozległe interesy we wszystkich metasektorach, wielu
kolonistów z pewnością znajdzie nowy dom na dopiero odkrywanych światach przeciwległych
Rubieży. Inni natomiast wrócą do egzystencji w warunkach, jakie znali, zanim trafili kilka lat
temu na Deltę. Jedni i drudzy zrozumieją, że to była konieczność, z czasem może nawet
zapomną o utraconym raju. Wmawiał to sobie nieustannie, choć sam do końca nie wierzył
w prawdziwość tych zapewnień. Zbyt dobrze znał ludzi… Nie mógł jednak okazywać
słabości. Nie teraz.
Wkroczył do centrum łączności i natychmiast zaczął wydawać rozkazy.
– Kapralu White, proszę zabezpieczyć stanowiska.
Żołnierze specgrupy ściągnęli obu techników z obrotowych foteli, by zająć ich miejsca.
Uzbrojeni po zęby żandarmi ustawili wyrywających się mężczyzn pod jedną ze ścian. Nikt nie
zwracał uwagi na protesty czwórki oficjeli. Henryan wybrał ten sposób przejęcia centrum
w czasie lotu. Wiedział, że mógłby to załatwić w bardziej cywilizowany sposób, ale przecież
najbardziej liczył się czas.
– Poruczniku, nagrania!
Hondo podał White’owi kryształ, drugi identyczny nośnik trafił w ręce siedzącego obok
plutonowego.
– Kamery!
– Są kamery, kapitanie! – zameldował kapral, gdy kilka kulistych obiektów zawisło przed
twarzą Henryana.
Święcki uniósł znacząco dłoń, by uciszyć utyskującego wciąż szefa policji i sekundującą mu
dzielnie Ninadine. Na wszystkich ekranach centrum pojawiło się logo trzeciej floty. Moment
później obraz ściemniał, a gdy ponownie pojaśniał, ukazała się na nim twarz Święckiego oraz
znajdujący się w tle rozwścieczeni oficjele. To także była część planu.
– Trzy, dwa, jeden! – odliczał White, zginając palce.
– Obywatele kolonii Ulietty, mówi kapitan Henryan Święcki, współdowódca krążownika
Djangonzalo Cervantes. Z rozkazu admiralicji połączonych flot przejmujemy kontrolę nad
waszym systemem. Za niespełna czterdzieści godzin jedna z pobliskich gwiazd zamieni się