Palimpsest
Palimpsest читать книгу онлайн
Mi?dzy ?yciem i ?mierci?, snem i jaw?, przy dworcu kolejowym poza kra?cami ?wiata znajduje si? miasto Palimpsest. Trafienie do niego jest cudem, tajemnic?, darem i przekle?stwem; podr?? jest zastrze?ona dla tych, kt?rzy zawsze wierzyli, ?e istnieje jeszcze inny ?wiat poza tym, kt?ry na co dzie? postrzegamy. Ci, kt?ry dane jest do niego trafi?, zostaj? naznaczeni — po upojnej nocy na ich sk?rze pojawia si? wytatuowana mapa cudownego miasta. Do tego kr?lestwa poci?g?w-widm, lwich kap?an?w, ?ywych kanji i kana??w pe?nych ?mietanki przybywa czworo podr??nych: Oleg — ?lusarz z Nowego Jorku; November — pszczelarka; Ludovico — introligator, specjalista od oprawiania bia?ych kruk?w; i m?oda Japonka imieniem Sei. Ka?de z nich straci?o co? wa?nego — ?on?, kochanka, siostr?, cel w ?yciu. to, co znajd? w Palimpse?cie, przejdzie ich naj?mielsze wyobra?enia.
Cudownie napisany i zachwycaj?co pomys?owy Palimpsest to ksi??ka dla wszystkich tych, kt?rzy kochaj? stare mapy i odczuwaj? t?sknot? na d?wi?k turkocz?cego noc? poci?gu. Wsp??czesne arcydzie?o, opowiedziane niepowtarzalnym g?osem i z wyj?tkow? wra?liwo?ci?.
Opowie?ci sieroty wprowadzi?y czytelnik?w w niepowtarzalny i odurzaj?cy ?wiat wyobra?ni Catherynne M. Valente. Tym razem autorka tworzy lirycznie erotyczne miejsce magiczne, w kt?rym groteska miesza si? z pi?knem, a podr?? do niego zaczyna si? od poca?unku nieznajomego…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Kiedy się poruszali w starym, dawno wypracowanym rytmie, namacał zgięcie jej kolana i poczuł, jak ulice jakiegoś nienazwanego miasta drżą mu pod palcami.
Śnią w domu Orlande, wtuleni w ciepłą pierś i puste łóżka czterech czarnych mis w jej domu. Patrzą przed siebie, prosto w jej różowe, szaro nakrapiane usta. Czerwona przędza wrzyna im się w nadgarstki. Żabia wyrocznia składa na ich kolanach cztery karty, ale oni na nie nie patrzą. Jeszcze nie teraz.
My jednak możemy spojrzeć. My, którzy mącimy.
Na jej odsłoniętych kolanach spoczywa Koń Bez Skóry, symbolizujący Próżne Poświęcenie, Pogoń Bez Miłości, Nieoczekiwaną Płodność. Jej niebieskie włosy muskają twarde, pogięte krawędzie starej karty.
Na przetartym materiale okrywającym jego nogi leży Trójka Kamienic, zapowiedź Halucynacji Słuchowych, Marskości Wątroby, Człowieka Oddalającego Się Od Zbawienia. Bawi się kluczami. Mamy wrażenie, że ich brzęk go uspokaja.
Na jej obleczonych w dżins udach widzimy Nieszczęśliwą Wieżę, zwiastunkę Bezimiennego Żalu, Symetrii Doświadczenia i Pustej Spiżarni. Tylko ona jedna podnosi kartę i przykłada do policzka. Ponurym rysunkiem pękniętej figury szachowej zasłania ślad po użądleniu.
Na jego płóciennych spodniach ląduje Archipelag, znak Plagi Węgorzy, Pogoni Bez Miłości i Ciemnowłosej Kobiety Bez Dwóch Palców. Zaciska pięści, wbija poplamione atramentem palce w miękkie wnętrza dłoni.
Odruchowo łapią się za ręce, gdy Orlande plącze przędzę w węzły: liczne palce wyciągają się na oślep, wątłe i spragnione. Przed ich oczami unosi się olbrzymi, zielony łeb Orlande, obramowany srebrem, jak na ikonie. Żabia kobieta pokazuje im żółtą karteczkę z równo nadrukowanymi czerwonymi słowami:
„Odejdźcie. Zostaliście połączeni. Tworzycie quarto”.
Węzły się rozluźniają, przędza spada. Wszyscy czworo wychodzą za osłonięty palmami próg, w noc pachnącą sasafrasem i rumem, na szeroką Hieratyczną, która ma kolor cynamonu. Potykają się w usłanym łodygami trzcin mroku. Mają brudne stopy, w głowach kręci im się od wiatru znad morza.
Tę chwilę lubię najbardziej. Kiedy są tacy nowi. Nawet nowo narodzone źrebięta nie są tak niewinne.
Żaba wypycha ich za drzwi saloniku jak matka ponaglająca dzieci w pierwszym dniu szkoły, żeby biegły do autobusu: „Nie lękajcie się, kochaniutcy! Wszystkie te potworności nie mogą się doczekać chwili, kiedy je przeżyjecie!”.
Czy to kaprys zegara sprawia, że wytaczają się we czworo na szeroką ulicę w tej samej chwili, gdy od strony fabryki falą nadciągają skaczące świerszcze, tańcząc złożonego binarnego menueta na platynowych odnóżach? A może to czysta poezja? Casimira bije swoich podopiecznych w porcelanowych i chitynowych formach, Orlande wypuszcza swoich spod czerwonej przędzy i razem ruszają w miasto, świeży, surowi i puści jak rondel. Symetria godna podziwu.
Stoją we czworo na ulicy szrafowanej suchymi liśćmi lilii, jakby nieświadomi, że coś może ich tam rozjechać. Patrzą tępo po sobie, jak stado skretyniałych gazeli. Nadal trzymają się za ręce, nie są w stanie znieść myśli, że mogliby się rozdzielić — jeszcze nie teraz! Jeszcze nie! Po ich pozbawionych czucia stopach przepływa rój świerszczy o szklanych skrzydłach.
Są pewne oczywistości, które można by wypowiedzieć na głos, lecz żadne z nich nie potrafi dobyć pogrzebanego pod żebrami głosu. Długo zamierzacie tak stać? Chcecie się zmienić w grupę posągów, po których będą się piąć dzieci i bluszcz?
Ale nie… Oto nadjeżdża złocony powóz zaprzężony w parę czapli; ich długie czarne nogi roztrącają szeleszczące liście. Z przysłoniętego zielonymi firankami okna wychyla się głowa trzeciej czapli, efektownie turkusowa, z oczami po ptasiemu zwężonymi w szparki.
— Z drogi! Z drogi, bo rozjadę!
Czaple w zaprzęgu skrzeczą chrapliwie, gwałtownym manewrem wymijają czwórkę przybyszów i wyciągniętym, wdzięcznym krokiem pędzą Szesnastą przed siebie. Osiem rąk się rozdziela. Podenerwowani mężczyźni chwytają się za łokcie. Dziewczyna o niebieskich włosach wpatruje się w nich ciemnymi oczami.
— Którędy do pociągu? — pyta szeptem.
To złe pytanie, moje dziecko! Chciałaś powiedzieć „Gdzie jestem? Kim jesteście? Co się z nami stało?” ale nikt nigdy nie zadaje sensownych pytań. Tamci kręcą głowami; nie umieją jej pomóc. Zaczyna więc biec w kierunku, który wydaje jej się najlepszy. Skręca ostro, jak czaple, i wypada na lśniącą aleję, która jak złamana gałąź odchodzi w bok od Hieratycznej.
Porzucona trójka rozprasza się jak rozwiany popiół. Droga ciągnie się w przód i w tył, oświetlona latarniami z pękatymi kloszami w kształcie dyń.Rynsztokami spływa nagły, obfity deszcz.
Część I
Incipit liber de naturis bestiarum
Jeden
Koń Bez Skóry
Sei obudziła się z twarzą mokrą od łez i nozdrzami wypełnionymi trawiastą, gnilną wonią ryokan-tatami.Próbowała znów zasnąć, dogonić rozpływające się na jawie czaple, ale niestety! Nie sposób odzyskać utracone sny. Poczuła jakieś brzemię na nadgarstkach, jakby wspomnienie ciężkich bransolet. Przyszło jejdo głowy, żeby odszukać Sato Kenjiego, potrząsnąć nim, ukąsić go w wargę i zapytać, czy napisał także książkę o mieście i czy mogłaby ją dorzucić do tamtej, czarnej i zimnej, spoczywającej u niej w plecaku. Kiedy będzie leciał do Tokio na grzbiecie ich smukłego białego węża? Jutro? Nigdy? W którym wagonie mógłby na nią czekać? Uznała, że nie ma sensu zadawanie takich pytań.
Ubrała się bez specjalnego namysłu, zabrała ze sobą dwie kulki ryżowe (jedną z soloną śliwką, drugą z łososiem) i książkę Sato Kenjiego i uciekła z zatłoczonego, hałaśliwego schroniska do miasta. Plan Kioto — dzieło figlarnych i pełnych polotu urbanistów, zapewne obficie zakrapiane alkoholem — był wzorowany na planszy do gry w go. Podążając z placu na plac i prześlizgując się wzrokiem po krytych grubą cyprysową korą dachach i szczerzących zęby psach fu,miała dziwne wrażenie szybowania w powietrzu. Była gładkim białym krążkiem, bezradnie odbijającym niebo i zewsząd otoczonym przez śliskie czarne kamienie. Z jednej strony miała linię shinkansena, z drugiej niekończące się szeregi pawilonów.
Ze wszystkich świątyń wybrała Srebrny Pawilon. Był ulubionym pawilonem jej matki i odziedziczyła go po niej niczym spadek. Stał w cieniu jesiennych liści, tak jaskrawych, że można było odnieść wrażenie, że drzewa krwawią. Złoto persymon aż biło w oczy, przenikające owoce słońce oślepiało. W ustach, miała paskudny, suchy posmak, jakby za dużo wypiła, mimo że od Tokio piła wyłącznie wodę.
Na terenie świątyni nikogo nie było. Usiadła na trawie z dala od pawilonu i patrzyła na jego srebrne ściany pokryte czarnymi plamami, wiekowym nalotem, którego mnisi w swych niezbadanych wędrówkach nigdy nie próbowali zetrzeć, zadowalając się świętością spatynowanego metalu. Przypominał jej groźnie przycupnięty dom sukuba z jednej z należących do matki książek. Miała wrażenie, że niewiele brakuje, by jakiś żółtooki potwór o skrzydłach utkanych z grzechu otworzył z impetem drzwi i wyskrzeczał jakiś piekielny koan. Lubiła jednak tę omszałą, przesadnie wrażliwą świątynię; wydawała się jej szczera i niewzruszona, jak stary, zgarbiony słoń.
Otworzyła trzymaną na kolanach książkę Kenjiego i zaczęła ją kartkować. Nie chciała jej czytać od deski do deski; książka mogłaby tego nie chcieć. Postanowiła więc spróbować sztuki bibliomancji i zdać się na książkę, żeby ta sama udzieliła jej odpowiedzi.
W Osace usłyszałem niezwykłą opowieść o prastarym rytuale inicjacyjnym wśród maszynistów. Pewien emerytowany pracownik kolei (nalegał, abym pod żadnym pozorem nie podawał jego nazwiska) mówił mi, że przed wojną, kiedy nowemu maszyniście przydzielano pierwszy pociąg, wprowadzano go do lokomotywy w lodowatą zimową noc, kiedy pociąg stał i nikt nie kręcił się po pustych wagonach. W ciasnej kabinie zbierali się wszyscy starsi maszyniści. Kazali młodemu kandydatowi położyć ręce na pulpicie sterowniczym, smarowali mu je lepkim olejem silnikowym, a następnie wyrywali kilka przewodów z pulpitu i obwiązywali mu nimi palce. Wtedy zdradzali mu tajemne imię pociągu, którego nikomu nie wolno było mu powtórzyć. Nacinali mu również palec środkowy lewej dłoni i mieszali jego krew z olejem, który następnie wracał do obiegu w silniku. W ten sposób pociąg stawał się wybranką maszynisty. Człowiek, który mi o tym opowiadał, twierdził, że ceremonia do złudzenia przypominała uroczystość zaślubin.