Wie?a jask??ki
Wie?a jask??ki читать книгу онлайн
Czwarty tom tak zwanej "Sagi o wied?minie".
Ciri staje przed swoim przeznaczeniem.
Drakkar wioz?cy Yennefer trafia w oko czarodziejskiego cyklonu.
Czy w?r?d przyjaci?? wied?mina ukrywa si? zdrajca?
Czwarta, przedostatnia od?ona epopei o ?wiecie wied?mina i wojnach, jakie nim wstrz?saj?. W zagubionej w?r?d bagien chacie pustelnika ci??ko ranna Ciri powraca do zdrowia. Jej tropem pod??aj? bezlito?ni zab?jcy z Nilfgaardu. Tymczasem dru?yna Geralta, unikaj?c coraz to nowych niebezpiecze?stw, dociera wreszcie do ukrywj?cych si? druid?w. Czy wied?minowi uda si? odnale?? Ciri? Jak? rol? odegra osnuta legend? Wie?a Jask??ki?
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
— Co to ma — chrząknął Geralt — wspólnego ze mną?
— Z tobą? Absolutnie nic. Ale z Ciri wiele. Ciri jest wszak potomkiem Lary Dorren aep Shiadhal, a Lara Dorren była orędowniczką współistnienia z ludźmi. Głównie z jednym człowiekiem. Z Cregennanem z Lod, ludzkim czarodziejem. Lara Dorren współistniała z owym Cregennanem często i skutecznie. Mówiąc prościej: zaszła w ciążę.
Wiedźmin i tym razem zachował milczenie.
— Problem tkwił w tym, że Lara Dorren nie była zwykłą elfką. Była ładunkiem genetycznym. Specjalnie przygotowywanym. Rezultatem wieloletnich prac. W połączeniu z innym ładunkiem, elfim, ma się rozumieć, miała urodzić dziecko jeszcze bardziej specjalne. Poczynając z nasienia człowieka, pogrzebała te szansę, zmarnowała rezultaty setek lat planowania i przygotowań. Tak przynajmniej wówczas myślano. Nikt nie przypuszczał, by spłodzony przez Cregennana metys mógł odziedziczyć po pełnowartościowej matce coś pozytywnego. Nie, taki mezalians nie mógł przynieść niczego dobrego…
— I dlatego — wtrącił Geralt — został surowo ukarany.
— Nie tak, jak myślisz — Ayallac'h spojrzał na niego szybko. - Chociaż związek Lary Dorren i Cregennana przyniósł nieobliczalne szkody elfom, a ludziom mógł wyjść tylko na dobre, jednak to ludzie, nie elfy, zamordowali Cregennana. Ludzie, nie elfy, zgubili Larę. Tak właśnie było, mimo tego, że wielu elfów miało powody, by nienawidzić kochanków. Również osobiste.
Geralta już po raz drugi zastanowiła nieznaczna zmiana w głosie elfa.
— Tak czy inaczej — podjął Avallac'h — współistnienie pękło jak bańka mydlana, rasy skoczyły sobie do gardeł. Zaczęła się wojna, która trwa do dziś. A tymczasem materiał genetyczny Lary… Istnieje, jak się już zapewne domyśliłeś. I nawet rozwinął się. Niestety, zmutował. Tak, tak. Twoja Ciri jest mutantem.
Elf i tym razem nie doczekał się komentarza.
— Maczali w tym oczywiście palce wasi czarodzieje, sprytnie łącząc hodowlane osobniki w parki, ale im również wymknęło się to spod kontroli. Mało kto domyśla się, jakim cudem materiał genetyczny Lary Dorren odrodził się tak potężnie w Ciri, co było wyzwalaczem. Myślę, że wie o tym Vilgefortz, ten sam, który na Thanedd porachował ci kości. Czarodzieje, którzy eksperymentowali z potomstwem Lary i Riannon, prowadząc przez czas jakiś regularną hodowlę, nie doszli do oczekiwanych rezultatów, znudzili się i zaniechali eksperymentu. Ale eksperyment trwał, z tym, że teraz już samorzutnie. Ciri, córka Pavetty, wnuczka Calanthe, prapraprawnuczka Riannon, była prawdziwym potomkiem Lary Dorren. Vilgefortz dowiedział się o tym, prawdopodobnie przypadkiem. Wie o tym też Emhyr var Emreis, cesarz Nilfgaardu.
— I wiesz o tym ty.
— Ja wiem nawet więcej niż oni obaj. Ale to nie ma znaczenia. Młyn przeznaczenia działa, żarna losu mielą… To, co przeznaczone, musi się stać.
— A co musi się stać?
— To, co przeznaczone. Co zostało ustalone odgórnie, w przenośnym rzecz jasna znaczeniu. Coś, o czym przesądza działanie niezawodnie funkcjonującego mechanizmu, u podstaw którego leżą Cel, Plan i Rezultat.
— To jest albo poezja, albo metafizyka. Albo jedno i drugie, bo czasami trudno rozgraniczyć. Czy możliwe są jakieś konkrety? Choćby minimalne? Chętnie podyskutowałbym z tobą o tym i owym, ale tak się składa, że mi pilno.
Avallac'h zmierzył go przeciągłym spojrzeniem.
— A dokąd to tak ci pilno? Ach, wybacz… Ty, jak mi się zdaje, nie zrozumiałeś nic z tego, co mówiłem. Powiem więc prosto: twoja wielka wyprawa ratunkowa pozbawiona jest już sensu. Całkowicie go straciła.
— Powodów jest kilka — podjął elf, patrząc na kamienną twarz wiedźmina. - Po pierwsze, jest już za późno, zasadnicze zło już się dokonało, nie jesteś już w stanie ocalić przed nim dziewczyny. Po drugie, teraz, gdy wstąpiła już na właściwą drogę, Jaskółka świetnie poradzi sobie sama, zbyt potężną moc nosi w sobie, by lękać się czegokolwiek. Twoja pomoc jest jej zbędna. A po trzecie… Hmmm…
— Ja cię cały czas słucham, Ayallac'h. Cały czas.
— Po trzecie… Po trzecie, ktoś inny jej teraz pomoże. Chyba nie jesteś aż tak arogancki, by myśleć, że tę dziewczynę tylko i wyłącznie z tobą powiązało przeznaczenie.
— To wszystko?
— Tak.
— Do widzenia zatem.
— Zaczekaj.
— Mówiłem. Pilno mi.
— Załóżmy przez chwilę — rzekł spokojnie elf — że ja faktycznie wiem, co się stanie, że widzę przyszłość. Jeżeli powiem ci, że to, co ma się stać, stanie się i tak, niezależnie od czynionych przez ciebie wysiłków? Od podejmowanych inicjatyw? Jeśli zakomunikuję ci, że mógłbyś wyszukać sobie jakieś spokojne miejsce na ziemi i siedzieć tam, nic nie robiąc, czekając na nieuniknione konsekwencje biegu wydarzeń, czy zdecydujesz się na coś takiego?
— Nie.
— A jeżeli zakomunikuję ci, że twoja aktywność, świadcząca o braku wiary w niezachwiane mechanizmy Celu, Planu i Rezultatu, może, choć prawdopodobieństwo jest nikłe, rzeczywiście zmienić co nieco, ale wyłącznie na gorsze? Czy przemyślisz sprawę ponownie? Ach, już z twojej miny widzę, że nie. Zapytam więc po prostu: dlaczego nie?
— Naprawdę chcesz wiedzieć?
— Naprawdę.
— Dlatego, że ja zwyczajnie nie wierzę w twoje metafizyczne komunały o celach, planach i odgórnych zamysłach stwórców. Nie wierzę również w waszą słynną wieszczbę Itliny i inne proroctwa. Mam je, wyobraź sobie, za taki sam kit i humbug, jak twoje naskalne malowidło. Fioletowy bizon, Avallac'h. Nic więcej. Nie wiem, czy nie potrafisz, czy też nie chcesz mi pomóc. Nie mam jednak do ciebie żalu…
— Powiadasz, nie potrafię czy też nie chcę ci pomóc. A w jaki sposób mógłbym?
Geralt zastanawiał się przez moment, absolutnie świadom, że od właściwego sformułowania pytania zależy wiele.
— Odzyskam Ciri?
Odpowiedź była natychmiastowa.
— Odzyskasz. Po to tylko, by natychmiast ją utracić. I to na zawsze, nieodwołalnie. Zanim do tego dojdzie, stracisz wszystkich, którzy ci towarzyszą. Jednego z twych towarzyszy stracisz w ciągu najbliższych tygodni, może nawet dni. Może nawet godzin.
— Dziękuję.
— Jeszcze nie skończyłem. Bezpośrednim i rychłym skutkiem twojej ingerencji w mielące żarna Celu i Planu będzie śmierć kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Co zresztą nie ma wielkiego znaczenia, albowiem niedługo później życie straci kilkadziesiąt milionów ludzi. Świat, jakim go znasz, po prostu zniknie, przestanie istnieć, by po upływie stosownego czasu odrodzić się w zupełnie odmienionej postaci. Ale na to akurat nikt nie ma i nie będzie miał żadnego wpływu, nikt nie jest w stanie temu zapobiec ani odwrócić kolei rzeczy. Ani ty, ani ja, ani czarodzieje, ani Wiedzący. Ani nawet Ciri. Co ty na to?
— Fioletowy bizon. Tym niemniej dziękuję ci, Avallac'h.
— Swoją drogą — wzruszył ramionami elf — trochę ciekawi mnie, co może zdziałać kamyczek wpadający w tryby żaren… Czy jeszcze coś mogę dla ciebie zrobić?
— Raczej nie. Bo pokazać mi Ciri, jak sądzę, nie możesz?
— Kto tak powiedział?
Geralt wstrzymał oddech.
Ayallac'h skierował szybkie kroki w stronę ściany jaskini, dając znak, by Wiedźmin szedł za nim.
- Ściany Tir na Bea Arainne — wskazał na skrzące się górskie kryształy — mają szczególne właściwości. A ja, bez pychy, mam szczególne umiejętności. Połóż na tym ręce. Wpatrz się. Myśl intensywnie. O tym, jak ona bardzo cię teraz potrzebuje. I zadeklaruj, że się tak wyrażę, mentalną chęć pomocy. Myśl o tym, że chcesz biec na ratunek, być u boku, coś w tym guście. Obraz powinien pojawić się sam. I być wyraźny. Patrz, ale powstrzymuj się od gwałtownych reakcji. Nic nie mów. To będzie wizja, nie komunikacja.
Usłuchał.
Pierwsze wizje, wbrew obietnicy, nie były wyraźne. Były niejasne, ale za to tak gwałtowne, że cofnął się odruchowo. Odrąbana ręka na blacie stołu… Krew rozbryzgnięta na szklistej tafli… Kościotrupy na szkieletach koni… Yennefer, zakuta w kajdany…
Wieża? Czarna wieża? A za nią, w tle… Zorza polarna?
I nagle, bez ostrzeżenia, obraz stał się klarowny. Aż nadto klarowny.
— Jaskier! — wrzasnął Geralt. - Milva! Angouleme!
— Hę? - zainteresował się Avallac'h. - Ach, tak. Zdaje mi się, żeś wszystko zepsuł.
Geralt odskoczył od ściany jaskini, o mało nie przewracając się o bazaltowy postument.
— Nieważne, do cholery! — krzyknął. - Słuchaj, Avallac'h, ja muszę jak najprędzej dostać się do tego druidzkiego lasu…
— Caed Myrkvid?
— Bodajże! Moim druhom grozi tam śmiertelne niebezpieczeństwo! Walczą o życie! W zagrożeniu są również inni ludzie… Którędy najprędzej… Ach, do diabla! Wracam po miecz i konia…
- Żaden koń — przerwał spokojnie elf — nie zdoła zanieść cię do Gaju Myrkyid przed zapadnięciem zmroku…
— Ale ja…
— Jeszcze nie skończyłem. Idź po ten twój słynny miecz, a ja tymczasem załatwię ci wierzchowca. Doskonałego wierzchowca na górskie ścieżki. Jest to wierzchowiec trochę, powiedziałbym, nietypowy… Ale dzięki niemu będziesz w Caed Myrkvid za niecałe pół godziny.
Pukacz śmierdział jak koń — i tu kończyło się podobieństwo. Geralt oglądał kiedyś w Mahakamie urządzone przez krasnoludy zawody w ujeżdżaniu górskich muflonów i wydało mu się to sportem absolutnie ekstremalnym. Ale dopiero teraz, siedząc na grzbiecie pędzącego jak wariat pukacza, dowiadywał się, czym jest prawdziwa ekstremalność.
Aby nie spaść, kurczowo wpijał palce w szorstkie kudły i ściskał udami kosmate boki potwora. Pukacz śmierdział potem, uryną i wódką. Gnał jak opętany, od uderzeń jego gigantycznych stóp ziemia dudniła, jak gdyby podeszwy miał ze spiżu. W niewielkim stopniu zwalniając, piął się na zbocza, a zbiegał z nich tak szybko, że powietrze wyło w uszach. Pędził po graniach, perciach i półkach tak wąskich, że Geralt zaciskał powieki, by nie patrzeć w dół. Przesadzał wodogrzmoty, kaskady, przepaście i rozpadliny, których nie przeskoczyłby muflon, a każdemu udanemu skokowi towarzyszył dziki i ogłuszający ryk. To znaczy, jeszcze dzikszy i bardziej ogłuszający niż zwykle pukacz ryczał bowiem praktycznie bez przerwy.
— Nie pędź tak! — pęd powietrza wciskał słowa z powrotem do gardła.