Wie?a jask??ki
Wie?a jask??ki читать книгу онлайн
Czwarty tom tak zwanej "Sagi o wied?minie".
Ciri staje przed swoim przeznaczeniem.
Drakkar wioz?cy Yennefer trafia w oko czarodziejskiego cyklonu.
Czy w?r?d przyjaci?? wied?mina ukrywa si? zdrajca?
Czwarta, przedostatnia od?ona epopei o ?wiecie wied?mina i wojnach, jakie nim wstrz?saj?. W zagubionej w?r?d bagien chacie pustelnika ci??ko ranna Ciri powraca do zdrowia. Jej tropem pod??aj? bezlito?ni zab?jcy z Nilfgaardu. Tymczasem dru?yna Geralta, unikaj?c coraz to nowych niebezpiecze?stw, dociera wreszcie do ukrywj?cych si? druid?w. Czy wied?minowi uda si? odnale?? Ciri? Jak? rol? odegra osnuta legend? Wie?a Jask??ki?
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Z zewnątrz dobiegł ich łomot kopyt, rżenie i prychanie koni, okrzyki.
— I co teraz? — zaśmiał się Schirru. - Na to czekałem. To już nie pat, lecz mat! Przybyli moi przyjaciele.
— Doprawdy? — powiedział Cahir, wyglądając oknem. - Widzę uniformy cesarskiej lekkiej kawalerii.
— A więc to mat, ale dla ciebie — rzekł Geralt. - Przegrałeś, Schirru. Puść dziewczynę.
— Akurat.
Drzwi baraku ustąpiły pod kopnięciami, do środka wkroczyło kilkunastu ludzi, w większości czarno i jednolicie umundurowanych. Wiódł ich jasnowłosy brodacz ze srebrnym niedźwiedziem na naramienniku.
— Que aen suecc's? — spytał groźnie. - Co się tu dzieje? Kto odpowiada za tę rozróbę? Za te trupy na dziedzińcu? Gadać mi tu natychmiast!
— Panie dowódco…
— Glaeddyvan vort! Rzucić miecze!
Posłuchali. Bo mierżono do nich z kusz i arbaletów. Puszczona przez Schirru Angouleme chciała zerwać się ze stołu, ale nagle znalazła się w uścisku krępego, kolorowo odzianego draba o wyłupiastych jak u żaby oczach. Chciała krzyknąć, ale drab zacisnął jej na ustach urękawiczoną pięść.
— Powstrzymajmy się od przemocy — zaproponował chłodno Geralt dowódcy z niedźwiedziem. - Nie jesteśmy przestępcami.
— A to ci dopiero.
— Działamy za wiedzą i zgodą pana Fulka Artevelde, prefekta z Riedbrune.
— A to ci dopiero — powtórzył Niedźwiedź, dając znać, by podniesiono i zabrano miecze Geralta i Cahira. - Za wiedzą i zgodą. Pana Fulka Artevelde. Ważnego pana Artevelde. Słyszeliście, chłopcy?
Jego ludzie — ci czarni i ci kolorowi — zarechotali chórem.
Angouleme zaszamotała się w uścisku żabiookiego, nadaremnie usiłując krzyczeć. Niepotrzebnie. Geralt już wiedział. Zanim jeszcze uśmiechnięty Schirru zaczął ściskać podawane mu prawice. Zanim czterech czarnych Nilfgaardczyków chwyciło Cahira, a trzech innych skierowało kusze prosto w jego twarz.
Żabiooki pchnął Angouleme w ręce kamratów. Dziewczyna zawisła w ich chwycie jak szmaciana lalka. Nawet nie próbowała stawiać oporu.
Niedźwiedź wolno podszedł do Geralta i nagle łupnął go w krocze pięścią w pancernej rękawicy. Geralt zgiął się, ale nie upadł. Na nogach trzymała go zimna wściekłość.
— Może pocieszy cię wieść — powiedział Niedźwiedź — że nie jesteście pierwszymi durniami, których Jednooki Fulko wykorzystał do własnych celów. Solą w oku są mu zyskowne interesy, jakie ja tutaj prowadzę z panem Homerem Straggenem, przez niektórych zwanym Słowikiem. Fulka szlag trafia, że w ramach tych interesów przyjąłem Homera Straggena na służbę cesarską i mianowałem dowódcą ochotniczej kompanii ochrony górnictwa. Nie mogąc więc mścić się oficjalnie, najmuje różnych łotrzyków.
— I wiedźminów — wtrącił zjadliwie uśmiechnięty Schirru.
— Na zewnątrz — rzekł głośno Niedźwiedź — moknie na deszczu pięć trupów. Zamordowaliście ludzi będących w służbie cesarskiej! Zakłóciliście pracę w kopalni! Nie mam żadnych wątpliwości: jesteście szpiedzy, dywersanci i terroryści. Na tym terenie obowiązuje prawo wojenne. Niniejszym w trybie doraźnym skazuję was na śmierć.
Żabiooki zarechotał. Podszedł do podtrzymywanej przez bandytów Angouleme, szybkim ruchem chwycił ją za pierś. I mocno ścisnął.
— No i co, Jasna? — zaskrzeczał, a glos, okazało się, miał jeszcze bardziej żabi aniżeli oczy. Bandycki sobrykiet, o ile sam go sobie nadał, dowodził poczucia humoru. A jeśli miał to być mający kamuflować alias, to sprawdzał się ekstraordynaryjnie.
— Spotkaliśmy się jednak znowu! — zaskrzeczał znowu żabi Słowik, szczypiąc Angouleme w pierś. - Cieszysz się? Dziewczyna jęknęła boleśnie.
— Gdzie masz, kurwo, perły i kamienie, któreś mi ukradła?
— Wziął je w depozyt Jednooki Fulko! — wrzasnęła Angouleme, nieudolnie udając, że się nie boi. - Zgłoś się do niego po odbiór!
Słowik zaskrzeczał i wybałuszył oczy — wyglądał teraz jak najprawdziwsza żaba, tylko było patrzeć, jak zacznie łowić muchy językiem. Jeszcze mocniej uszczypnął Angouleme, która zaszamotała się i jęknęła jeszcze boleśniej. Zza czerwonej mgły wściekłości, która zasnuła oczy Geralta, dziewczyna znowu zaczęła przypominać Ciri.
— Brać ich — rozkazał zniecierpliwiony Niedźwiedź. - Na podwórze z nimi.
— To Wiedźmin — rzekł niepewnie jeden z bandytów ze Słowikowej kompanii ochrony górnictwa. - Charakternik! Jak tu jego gołą ręką brać? Gotów nas jakim urokiem zaczarować, albo czym inszym…
— Nie ma strachu — uśmiechnięty Schirru poklepał okolice kieszeni. - Bez Wiedźminskiego amuletu nie wydoli czarować, a amulet mam ja. Bierzcie go śmiało. Na podwórzu czekali dalsi zbrojni Nilfgaardczycy w czarnych płaszczach i kolorowa Słowikowa hassa. Zebrała się też grupka górników. Kręciły się wszędobylskie dzieci i psy.
Słowik stracił nagle panowanie nad sobą. Zupełnie jakby diabeł w niego wstąpił. Skrzecząc wściekle zdzielił Angouleme pięścią, gdy upadła, kopnął ją kilkakrotnie. Geralt zaszarpał się w uścisku bandytów, za co dostał w kark czymś twardym.
— Mówili — skrzeczał Słowik, skacząc nad Angouleme jak oszalała ropucha — że cię w Riedbrune wbili na pal przez zadek, ty mała gamratko! Był ci tedy pal pisany! I na palu zdechniesz! Hej, chłopy, wyszukajcie tu gdzie jaki drążek i zasieczcie go w szpic. Żywo!
— Panie Straggen — skrzywił się Niedźwiedź. - Nie widzę powodu, by bawić się w tak czasochłonne i bestialskie egzekucje. Jeńców należy zwyczajnie powiesić…
Zamilkł pod złym spojrzeniem żabich oczu.
— Bądźcie no cicho, kapitanie — skrzeknął bandyta. - Za dużo wam płacę, byście mi uwagi niestosowne czynili. Ja Angouleme złą śmierć przyrzekłem i teraz sobie z nią poigram. Chcecie, to powieście se tych dwóch. O nich nie stoję.
— Ale ja o nich stoję — wtrącił się Schirru. - Obaj są mi potrzebni. Zwłaszcza Wiedźmin. Zwłaszcza on. A ponieważ nawlekanie dziewczyny potrwa trochę, ten czas i ja wykorzystam.
Podszedł, utkwił w Geralcie swe kocie oczy.
— Trzeba ci wiedzieć, odmieńcze — powiedział — że to ja wykończyłem twego druha Codringhera w Dorian. Zrobiłem to z rozkazu mego pana, mistrza Vilgefortza, któremu służę od lat. Ale zrobiłem to z wielką przyjemnością.
— Stary łajdak Codringher — podjął półełf, nie doczekawszy się reakcji — miał czelność wścibić nos w sprawy mistrza Vilgefortza. Wybebeszyłem go nożem. A tego obmierzłego potworka Fenna podpaliłem wśród jego papierów i upiekłem żywcem. Mogłem go zwyczajnie zadźgać, ale poświęciłem trochę czasu i zachodu, by posłuchać, jak wyje i kwiczy. A wył i kwiczał, powiadam ci, jak zarzynane prosię. Nic, absolutnie nic ludzkiego nie było w tym wyciu.
— Wiesz, dlaczego ci o tym wszystkim mówię? Bo ciebie mógłbym również po prostu zadźgać albo kazać zadźgać. Ale poświęcę trochę czasu i zachodu. Posłucham sobie, jak ty będziesz wył. Mówiłeś, że śmierć jest zawsze taka sama? Zobaczysz zaraz, że nie każda. Podpalcie, chłopcy, smołę w maźnicy. I przynieście jakiś łańcuch.
Coś z hukiem rozbiło się o węgieł baraku i natychmiast eksplodowało ogniście i ze straszliwym hukiem.
Drugie naczynie z olejeni skalnym — Geralt rozpoznał po zapachu — trafiło prosto w maźnicę, trzecie roztrzaskało się tuż obok trzymających konie. Huknęło, płomień buchnął, konie wpadły w szał. Zakotłowało się, z kotłowiska wypadł płonący i wyjący pies. Jeden z bandytów Słowika rozłożył nagle ręce i plasnął w błoto ze strzałą w plecach.
— Niech żyją Wolne Stoki!
Na szczycie wzgórza, na rusztowaniach i pomostach, zamajaczyły sylwetki w szarych opończach i futrzanych czapkach. Na ludzi, konie i kopalniane baraki poleciały dalsze pociski zapalające, niczym szmermele wlokące za sobą warkocze ognia i dymu. Dwa wpadły do warsztatu, na podłogę usłaną wiórami i trocinami.
— Niech żyją Wolne Stoki! Śmierć nilfgaardzkim okupantom!
Zaśpiewały lotki strzał i bełtów.
Runął pod konia jeden z czarnych Nilfgaardczyków, zwalił się z przebitym gardłem jeden ze Słowikowych bandytów, upadł z bełtem w karku jeden z ostrzyżonych osiłków. Upadł z makabrycznym jękiem Niedźwiedź. Strzała trafiła go w pierś, pod mostek, poniżej ryngrafu. Była to — choć nikt wiedzieć tego nie mógł — strzała ukradziona z wojskowego transportu, standardowy wzór cesarskiej armii, lekko przerobiony. Szeroki dwubrzeszczotowy grot został w kilku miejscach nadpiłowany celem uzyskania efektu rozprysku.
Grot pięknie rozprysnął się w trzewiach Niedźwiedzia.
— Precz z tyranem Emhyrem! Wolne Stoki!
Słowik skrzeknął, chwytając się za draśnięte bełtem ramię.
Pokulał się w czerwonym błocie jeden z dzieciaków, przeszyty na wylot strzałą któregoś z gorzej celujących bojowników o wolność. Padł jeden z trzymających Geralta. Zwalił się jeden z trzymających Angouleme. Dziewczyna wyrwała się drugiemu, błyskawicznie wyciągnęła nóż z cholewy, cięła z szerokiego rozmachu. Z gorącości chybiła gardło Słowika, ale pięknie rozwaliła mu policzek, niemal do samych zębów. Słowik zaskrzeczał jeszcze skrzekliwiej niż zazwyczaj, a oczy wyłupił jeszcze wyłupiaściej.
Osunął się na kolana, bluzgając krwią spomiędzy dłoni, którymi trzymał się za twarz. Angouleme zawyła potępieńczo, doskoczyła, by dokończyć dzieła, ale nie zdołała, bo między nią a Słowikiem eksplodowała kolejna bomba, buchając ogniem i kłębami smrodliwego dymu.
Dookoła już huczał pożar i panowało ogniste pandemonium. Konie szalały, rżały i wierzgały. Bandyci i Nilfgaardczycy wrzeszczeli. Górnicy biegali w popłochu — jedni uciekali, drudzy usiłowali gasić płonące budynki.
Geralt zdążył już podnieść upuszczony przez Niedźwiedzia sihill. Wysoką kobietę w kolczudze, która zamierzała się na wstającą Angouleme morgensternem, krótko ciął w czoło. Czarnemu Nilfgaardczykowi, nadbiegającemu ze szpontonem, rozplatał udo. Następnemu, który po prostu znalazł się na drodze, rozsiekł gardło.
Tuż obok szalejący, poparzony, pędzący na oślep koń obalił i stratował drugiego dzieciaka.
- Łap konia! Łap konia! — Cahir znalazł się tuż obok niego, czynił im obu rum zamaszystymi ciosami miecza.
Geralt nie słuchał, nie patrzył. Zarąbał następnego Nilfgaardczyka. Rozglądał się za Schirru.