We?misz czarn? kur?
We?misz czarn? kur? читать книгу онлайн
Z k?ta recenzenta
Dzi?, w naszym wrednym k?cie kulturalnym literata ocenia literat. W filmowym skr?cie. „We?misz czarno kure…” to „Blade Runner” opisany w klimacie „Samych swoich” – podsumowuje Andrzej Ziemia?ski.
Hymn bimbrownika
Wytw?rnie p?ytowe ju? bij? si? o to nagranie. Po wczorajszej konferencji prasowej zwi?zanej z afer? pods?uchow? w stodole Jakuba W., znanego bimbrownika i wiejskiego egzorcysty, nasz reporter, na dyktafon wszyty w ucho, nagra? piosenk? nucon? pod nosem przez Rafa?a A. Ziemkiewicza. Oto tre?? zapisu:
Powtarza mi codziennie moja luba:
dlaczego ty nie przypominasz mi Jakuba?
A ty maszeruj, maszeruj, g?o?no krzycz:
Niech ?yje nam Jakub W?drowycz. (x2)
Jakub W?drowycz to wspania?y egzorcysta,
A jego bimber lepszy jest ni? w?dka czysta
A ty maszeruj… etc.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Znalezisko
Jakub Wędrowycz ocknął się niespodziewanie. Spojrzał na swoje przedramię. W szarym blasku świtu widział wyraźnie, że czarna szczecina porastająca jego łapy nastroszyła się jak u dzikiego zwierza. Jasna cholera – mruknął – znowu się zaczyna… Pociągnął łyk karbidówki. Przeciągnął się, ale jeszcze nie wstawał. Żal mu było opuszczać ciepły dołek wygnieciony w sienniku. Nad głową brzęczały mu sennie muchy. Wyciągnął rękę spod kożucha, którym był nakryty i w zadumie poskrobał się w ciemię. – Cholera – powtórzył. – Przecież przez ostatnie 50 lat był spokój… Powoli zmęczenie wzięło górę i egzorcysta zasnął.
Cadyk Mojsze Apfelbaum stał na lotnisku im. Kennedy'ego w Nowym Jorku. Przymknął oczy. Szukał informacji. Mrowienie skóry było tak silne, że ledwo mógł wytrzymać. Wreszcie otworzył oczy. – Dokąd teraz – rzucił pytanie w przestrzeń. Jak do tej pory znaki doprowadziły go na lotnisko. Nie wątpił, że wskażą mu dalszą drogę… Koło niego zatrzymała się kobieta z walizką na wózku. Do rączki bagażu przyczepiony miała kwit. Kilka cyfr, dla laika jedynie numer lotu, dla znawcy matematyki sefiriotycznej bezcenna wskazówka. Wytrenowany w tajnikach kabały umysł natychmiast podstawił pod cyfry odpowiednie litery alfabetu.Polska – odczytał półgłosem. Zsumował wszystkie cyfry i gwizdnął cicho przez zęby. Dwójka. Niebezpieczeństwo. Podszedł do kontuaru. – Chciałbym się dostać do Polski – powiedział, kładąc na ladzie platynową kartę kredytową. – Jest lot do Warszawy, ale za dwadzieścia minut. wyjaśniła dziewczyna. – Nie zdąży pan przejść odprawy bagażowej. – Nie mam bagażu.
Punkt ósma rano otworzyłem furtkę w płocie zabezpieczającym teren wykopalisk. Przed sobą miałem ulicę Lwowską. Ruscy, Ukraińcy i Białorusini przewalali się popękanymi chodnikami na trasie dworzec PKS – centrum miasta. Ciągnęli za sobą torby wypełnione wszelakim przeszmuglowanym dobrem – papierosami i spirytusem. Snuła się za nimi woń jaśminowej wody kolońskiej, tandetnych perfum, dziegciu i juchtowej skóry. Kolejny piękny, lipcowy dzień. Studenci pojawili się po chwili, wchodzili na teren, niepewnie popatrując w moją stronę. Część usiadła na stosikach cegieł. Liczyłem ich wzrokiem. Wreszcie przybyła cała dwunastka. – W szeregu zbiórka – huknąłem nieoczekiwanie. Przestraszyli się i zdezorientowani usiłowali wykonać polecenie. Wreszcie jakoś się ustawili. Popatrzyłem na nich ciężko, z wystudiowaną nienawiścią.Nazywam się magister Tomasz Olszakowski – powiedziałem – i przez najbliższy miesiąc będę waszym kierownikiem. Oznacza to, że macie wykonywać moje polecenia. Wszelkie polecenia i to natychmiast. Za uchybienia będę bez litości wlepiał punkty karne. Kto zbierze 15, wylatuje z praktyk. Czy to jasne? Mruknęli coś ni to potakująco, ni to zaczepnie.Jest godzina ósma siedemnaście. Mieliście się tu stawić na ósmą. Zostaniecie dziś za karę pół godziny dłużej.Od jutra za każdą minutę spóźnienia będzie jeden punktkarny. Wpatrywali się w ziemię. A więc udało mi się ich skutecznie przestraszyć. Cóż, ze studentami archeologii, zwłaszcza tymi przybyłymi z Warszawy, tak trzeba. Jeśli się na początku nie huknie, później nie chcą pracować…Spocznij – mruknąłem nieco już łagodniej. – Czy ktoś z was był już wcześniej na wykopaliskach? Pokręcili przecząco głowami.To dobrze, jest szansa, że nie staliście się jeszcze alkoholikami – mruknąłem bardziej do siebie niż do nich. A zatem parę słów na początek o miejscu, w którym sięznajdujemy. To parcela miejska przy ulicy Lwowskiej.Gdyby ktoś nie pamiętał, jesteśmy w Chełmie – dodałem złośliwie. – A więc ulica Lwowska została wytyczona jako podmiejska prawdopodobnie w XVII wieku. Sprawdzenie tej informacji będzie między innymi naszym zadaniem.Od strony ulicy – wskazałem, resztki cegieł pozostawione przez ekipę rozbiórkową – stała niewysoka, dwu lub trzypiętrowa kamieniczka. Zbudowano ją w XVIII lub XIXwieku. Domy przy ulicy były podpiwniczone, z piwnic mogły być przebite przejścia do słynnych, chełmskich podziemi kredowych. W ciągu najbliższego miesiąca wykonać musimy odgruzowanie tych piwnic, następnie przekopiemy cały ten kawałek aż do płotu – wskazałem im glinę, na której staliśmy – to około 400 metrów kwadratowych… To po czterdzieści na każdego – zauważył student z żółtymi włosami. Wyglądały na farbowane. Paskudna gęba, trzeba będzie zwrócić na niego uwagę. – Jak sądzę archeologiczny calec – czyli warstwa nietknięta przez człowieka znajduje się około półtora metra pod nami – powiedziałem ze sztucznym spokojem – co oznacza, że przekopać będziecie musieli po około 60 metrów sześciennych na osobę. Mam nadzieję, że poważnie podejdziecie do tego zadania, bo w razie niewypełnienia planu, nikt z was nie dostanie zaliczenia praktyk… – To chyba niemożliwe – zauważył ten w kowbojskimkapeluszu. Przez ramię miał przerzuconą skórzaną torbę.Ależ możliwe panie Indiana Jones – powiedziałem i wy to wykonacie… Albo zdechniecie. Tu macie identyfikatory – rzuciłem im tekturowe pudełko – przypinać nawidocznym miejscu, najlepiej po lewej stronie piersi. Byli na tyle przestraszeni, że żaden się nie roześmiał. Bardzo dobrze. – Narzędzia są w szopie – wskazałem małą, drewnianą komórkę. – Obok macie kibel, drzwi zaopatrzone sąw zatrzask. Jeśli któryś będzie siedział w środku dłużej niż dwie minuty, zostanie zablokowany. Oczywiście go wypuszczę, ale zainkasuję trzy punkty karne. – Dobra – odezwał się Indiana, wyjmując z torby ładny pędzelek do odkurzania znalezisk – to od czego mamy zacząć? – Łopaty w dłoń, zjechać mi cały teren plantem, dziesięć centymetrów – poleciłem. – Potem doczyścicie to grackami i narysujemy. Ziemię na taczki i wsypywać tam – wskazałem kąt podwórza – potem koparka zabierze. No, na co czekacie? – rzuciłem spojrzeniem jak cegłą. Pobiegli po łopaty. Wziąłem w dłoń listę uczestników i za pamięci przy każdym nazwisku wpisałem punkty karne. Pięć minut później przeszedłem się pomiędzy nimi. Skrobali ziemię z zapałem, tyle że zupełnie nieprawidłowo… Wyjąłem łopatę z ręki Jonesa.Popatrzcie na mnie i postarajcie się zapamiętać, bo niebędę powtarzał – huknąłem. – Prowadzimy płasko, podcinając warstwę ziemi i lekkim ruchem odrzucamy ją do przodu. Potem przesuwamy się krok i znowu… Rozumiecie? Pokiwali głowami. Podszedłem do jednego. Miał mocno zarysowane wały nadoczodołowe i lekko się garbił. – Ty, neandertalczyk, punkt karny.
– Za co? – tak się przestraszył, że nawet nie obraził się za tego neandertalczyka. – Brak znajomości podstawowego sprzętu archeologicznego! – zawyłem. – To co trzymasz w ręce, to szpadel, a nie łopata…
– O, a czym to się różni?Faktycznie neandertalczyk.
– Porównaj z narzędziami kolegów i sam zgadnij!Wycofałem się w cień szopki i usiadłem na krzesełku. Z zadowoleniem patrzyłem, jak skrobią ziemię. Minęła godzinka, gdy ten z żółtymi włosami wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i wsadziwszy jednego do ust, zajarał. Ty blondas! – huknąłem na niego. – Pięć punktów karnych! Za co?jęknął.
– Sabotaż! wrzasnąłem ochoczo.
– Jak to sabotaż? – przeraził się. Popiół z papierosa może zakłócić wyniki analizy radiowęglowej – wyjaśniłem z sadystycznym uśmieszkiem. Znalezisko Skrajny idiotyzm, ani kawałek drewna stąd nie trafi na badania radioizotopu C14, ale skąd mieliby o tym wiedzieć studenci pierwszego roku? Nienawidziłem palenia papierosów… O jedenastej zarządziłem czterominutową przerwę śniadaniową.
Jakub siedział na ławie, przed domem. Dziwne mrowienie ustąpiło, ale on wiedział, że to tylko na jakiś czas… Przymknął oczy. 1942 rok, Chełm ulica Lwowska. Dom cadyka Aarona Goldberga. Młody Jakub stoi po drugiej stronie ulicy. Esesmani wyłamują drzwi. Przyszły egzorcysta wie, co stanie się za chwilę. Trzask pękającego drewna. Sześciu wpada do środka. Tupot podkutych buciorów na kafelkach podłogi. Trzask drzwi prowadzących na wewnętrzne podwórko. Dziki skowyt hitlerowców pozbawianych kończyn potężnymi szarpnięciami rąk… Ich kumple czekający na ulicy wpadają do środka. Wybucha dziki tumult. Przez okno, wybijając szybę, wylatuje oderwana głowa w hełmie. – Rozwalcie to – krzyczy po niemiecku dowódca. Długie serie z broni maszynowej, eksplodują granaty, jeden, drugi, piąty… Rozpryskują się szyby. Pękają mury… I nagle zapada cisza. Słychać tylko tupot patrolu nadbiegającego z góry, ulicą. W wyłamanych drzwiach pojawia się jeden jedyny esesman. Lewą ręką podtrzymuje kikut prawej. Stracił dłoń… Brakuje mu połowy szczęki. Mózg z cichym plaśnięciem wysuwa się z pękniętej głowy i upada pod jego nogi. Niedoszły zdobywca świata przewraca się na chodnik. Nowo przybyli zaglądają ostrożnie do środka, a potem wrzucają granaty przez okna. Podłogi z łoskotem zapadają się do piwnic. Pękają ściany, sufit osuwa się na gruzowisko… Jeszcze przez chwilę, w powietrzu, unosi się biały, kredowy pył… A potem zapada świdrująca w uszach cisza. Jakub cofa się głębiej w bramę, w zbawczy cień. Niemcy rozglądają się po ulicy, szukając świadków masakry. Na szczęście nie widzą go… Ocknął się jakby z głębokiego snu. Wtedy na Lwowskiej czuł to nieznośne mrowienie, czuł włoski prostujące się na przedramionach. Czuł ten ohydny lęk podchodzący do gardła. Zanim nadbiegli ci z góry, widział przez chwilę sylwetkę sunącą przez zasnute dymem wnętrze domu. I wie, że do końca życia nie zapomni tego widoku. Mrowienie nasila się. Pora jechać. Zostawić nastawiony w piwnicy zacier, zostawić suszący się na strychu kukurydziany słód. Jakub pociągnął jeszcze jeden maleńki łyczek bimbru. Tylko tyle, by odpędzić od siebie dominujące przeczucie zagłady.
Po przerwie zebrałem całą grupę w północnej części podwórza, przy płocie oddzielającym nas od ulicy. – Skupcie się – powiedziałem. – Jak widzicie, mamy tu zarys ścian budynku… – To fundament? – zapytał neandertalczyk.
– Nie, to ściany zachowane na poziomie około 20 centymetrów nad ziemią – wyjaśniłem. – Fundament jest niżej. Jak widzicie, po tej stronie poniewiera się cała masa odłamków gruzu i kredowych bloków, z których wzniesiono ściany – wskazałem podwórko nieistniejącego domu. – To kawałki, które poupadały tam, gdy budynek się walił – zauważył Jones – a tu w środku jest jednolite zasypisko… – Właśnie – potwierdziłem. – Tu w środku nie będzie żadnych warstw kulturowych. To po prostu piwnica zawalona resztkami domu, który na nią runął. Zaczniemy od wybrania całego tego rumowiska. Odsłonimy aż do podłogi. Może nawet coś uda się tam znaleźć… Jakieś graty, które zostały zasypane. Może nawet rytualne judaica… Ale specjalnie na to bym nie liczył. Nie wiem, jak to się stało, że ten dom uległ zniszczeniu, ale przypuszczam, że po prostu w czasie wojny trafiła tu bomba… Tak czy inaczej, zdejmiemy niwelacje na tym poziomie, a następnie te dwa, czy trzy metry niżej… Wspomnienie o skarbach było bardzo sprytnym posunięciem. Gwarantowało, że ze zdwojoną uwagą będą patrzyć na wybierany gruz, dzięki czemu rosła szansa, że nie przeoczą niczego ciekawego… Zabraliśmy się do roboty. Połowa wyciągała kamienie rękami, reszta wywoziła taczkami na hałdy. Zarządziłem zmiany co pół godziny. Słońce stało wysoko i przygrzewało coraz ostrzej, więc wysłałem dwie dziewczyny po wodę mineralną. Kreda była lekko wilgotna, brudziła dłonie na biało. Zapewne, pierwotnie mury budynku wzniesiono z kamiennych bloczków spajanych gliną, zamiast wapnem. Gdzieniegdzie w gruzie leżały kawałki desek.Dziwne to jakieś – mruknął blondas, podnosząc jedną niech pan zwróci uwagę, szefie… – podał mi. Na desce widać było ślad osmalenia układający się wyraźnie we wzór liścia paproci.To ślad jaki zostawia trotyl – wyjaśniłem. – Ktoś to wysadzał w powietrze albo wybuchła tu bomba. Ewentualnie granat – wygrzebałem z gruzu zardzewiały kawałek metalu. – Proszę o uwagę. Znieruchomieli natychmiast. Dobrze ich wytresowałem.Czy ktoś z was domyśla się, co to jest?Pokazałem znalezisko. Milcząc, pokręcili głowami.