Ukochani poddani Cesarza – Tom 3 – Elfy i ludzie
Ukochani poddani Cesarza – Tom 3 – Elfy i ludzie читать книгу онлайн
Po ?mijach i kretach. po Szczurach i rekinach. przychodzi czas na prawdziwe bestie. Elfy i ludzie. Ostatni tom sagi Ukochani Poddani Cesarza. I ostatnia szansa. aby dowiedzie? si?. co si? sta?o z rudow?os? z?odziejk? Jong?. z tch?rzliwym genera?em Tundu Embroja. z pi?knym majorem Hengistem… i z samym Cesarzem. Czy opowie??. kt?ra dzieje si? w ?wiecie gorszym ni? nasz. mo?e sko?czy? si? dobrze?Ukochani poddani Cesarza znajduj? si? w Rombie. gdzie torturowane s? nawet ro?liny. a cierpienia fizyczne i psychiczne s? tak misternie kombinowane. aby po??czy?y si? w doskona?? jedno??. Tymczasem grupa gotowych na wszystko krasnolud?w przekrada si? do stolicy. aby zg?adzi? Cesarza. Kto? musi ponie?? kar? za m?czarnie wszystkich istot… Ale kto. je?li to wszystkie istoty s? winne?
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– I co teraz? – zapytał Ardżu.
– Darmowa spiżarnia – odpowiedział Agni cicho, ale najwyraźniej nie dość cicho, bo z chałupy dobiegł następny jęk:
– Nie, pan! Litości, pan krasnolud!
Krasnoludy w zaroślach uradowały się, widząc wracających Agniego i Ardżu. Jeszcze bardziej uradowały się, gdy dowiedziały się o wynikach rekonesansu.
– Nie będziemy siedzieć w wiosce – stwierdził Agni. – Zawsze może pojawić się jakiś patrol, żeby pośmiać się z kadłubków.
– Zbudujemy w lesie wędzarnię – ożywił się Saha.
– Ale bardzo prowizoryczną. Nie możemy tu być długo – przypominał Agni. – Po prostu podwiesimy ich na belce albo młodym pniu, który wyrwiemy i zawiesimy na dwóch drzewach. Na dole rozpalimy żar, ale zrobimy to w nocy. W dzień widać dym.
– Dobrze – powiedział Bima. – Bo tata z synkiem już się kończą.
Krasnoludy ruszyły do wioski, wywlekając kadłubki z chałup. Wbrew obawom, które po cichu żywił Agni, kaleki okazały się bardzo lekkie i poręczne ze względu na brak rąk, nóg i ogólne wygłodzenie.
– Hej ho! Hej ho! – zaintonował Bima, dziarsko dźwigając dwa kadłuby.
– Cicho, kretynie! A jeśli jakiś patrol kręci się po okolicy? Aj! – Ardżu nagle rozdarł się jeszcze głośniej niż Bima, bo niesiony przez niego kadłubek ugryzł go w plecy.
– Ty glizdo! – wojownik stracił panowanie nad sobą. – To ja będę cię gryzł, a nie ty mnie, glizdo!
– Nie nazywaj go glizdą – powiedział półgłosem Yudi.
– Tak? A to dlaczego?
– Bo robi mi się niedobrze na myśl o tym, że będę jadł glizdę.
Krasnoludy zaśmiały się i weszły w las z pierwszą partią kadłubków do wędzenia.
– Może trzeba ich jednak zabić przed zaniesieniem do lasu? – spytał Ardżu. – Tylko nie gryź, cholero!
– Nie – sprzeciwił się Agni. – Wlec za sobą krwawiące zwłoki to niebezpieczne. Nasz ślad byłby zbyt widoczny i wyczuwalny dla psów. Musielibyśmy ich wykrwawić na miejscu, a to by za długo trwało.
– To może ich udusić?
– W potrawce?
– Nie, rękami udusić! Żeby nie krwawili podczas transportu.
– Nie, nieśmy już ich tak. Nie chcę za długo przebywać w wiosce, nie chcę nic tam robić. Poza tym twoim, oni na razie nie sprawiają kłopotów. Są nawet zbyt wycieńczeni, żeby płakać.
– Tatusiu mamo, a co zrobisz z krasnoludami?
– Synku córeczko, już niedługo będziesz mnie pytać, co zrobię ze skowronkami. A wszystko po to, żeby przedłużyć przerwę.
– Nie, naprawdę nie!
– Wybieraj. Albo ci nie powiem i torturka będzie od razu, ale słabsza… Albo ci powiem, ale potem zacznie bardziej boleć.
– Potem, potem, potem… Ale powiedz, czy chcesz, żeby oni też cierpieli?
– Nie chcę! Oczywiście, że nie chcę! Ja nie chcę, żeby ktokolwiek cierpiał. Ale wszyscy muszą.
– A dlaczego oni?
– Bo każdy z nas jest odpowiedzialny za to, co dzieje się z innymi. Nie może być tak, że ludzie umierają po nieskończenie króciutkim życiu, a krasnoludy będą sobie żyć w nieskończoność i bez problemów. Mówiłem ci już przecież.
– Ale przecież one nie są winne temu, że ludzie powstali…
– Nie wiem sama, co jest gorsze, lekkomyślne, ryzykowne pragnienie elfów, żeby ludzie powstali… czy kompletna obojętność krasnoludów na te sprawy. Elfy cierpiały z tego powodu, że człowiek musi umrzeć, musi przestać istnieć. Krasnoludy nie cierpiały nawet z tego powodu, że nie istniał w ogóle… Kiedy człowiek nie istniał. Dlatego trzeba było przełamać ich obojętność i wciągnąć w sprawy tego świata. Twój ojciec pomagał mi zaangażować je w wojny, głównie z ludźmi. I bardzo dobrze. Musiały zakosztować ludzkiej śmierci, bo za nią też są odpowiedzialne. Każdy jest odpowiedzialny, gdy ktoś inny umiera. To za duże nieszczęście, żeby kogoś nie dotyczyło. To już lepiej po prostu tego kogoś zabić, niż powiedzieć sobie: „Nie mam z tym nic wspólnego, że on umiera”.
– Ale dlaczego każesz im zrywać brody?
– Dla tej samej przyczyny, dla której elfy muszą obcinać sobie spiczaste koniuszki uszu.
– Ale dlaczego?
– Żeby wszyscy poczuli się jak ludzie! Żeby nie oddzielali się swoim losem od masy śmiertelnych. Żeby zrozumieli, jak to jest, gdy ma się pewność, że śmierci się nie uniknie.
– To dlatego prędzej czy później kaźnisz wszystkich?
– Tak. Żeby nikt się wywinął. Jeżeli choć jedna osoba jest śmiertelna, to wszystkich nieśmiertelnych powinien spotkać ten sam los. Tylko tak jest sprawiedliwie. I muszę mieć pewność, że żaden nieśmiertelny nie żyje wiecznie, udając nieśmiertelnego. Dlatego represje muszą dotykać wszystkich.
– Ale jednak tylu śmiertelnych, ile tylko możesz, zabierasz do Rombu, żeby uodpornić ich na śmierć.
– Bo gdy choć jeden śmiertelny uzyska nieśmiertelność, to już jest lepiej, niż gdyby wszyscy mieli umrzeć.
– Ale jeśli śmiertelny uzyska nieśmiertelność, to staje się nieśmiertelny. A sam mówiłeś, że nieśmiertelny powinien umrzeć, żeby dzielić po bratersku los śmiertelnych.
– Tak, i gdybym tylko miał pewność, że któryś śmiertelny stał się definitywnie nieśmiertelny, mógłbym zacząć się zastanawiać, czy nie zabić go w najbardziej bolesny sposób w imię braterstwa z tymi, którzy już umarli.
– A nigdy nie masz takiej pewności?
– Nie można mieć takiej pewności. To, że ktoś przeżył tysiąc lat, jeszcze nie znaczy, że mi nie umrze następnego dnia. Albo za następny tysiąc lat. Zawsze może się okazać, że uodporniłem go na śmierć tylko w ograniczonym zakresie. Poza tym, pamiętaj, że technika uodporniania na śmierć polega na ciągłym przywodzeniu człowieka na samą granicę śmierci. Przy takiej technice łatwo jest przesadzić i człowiek wtedy tę granicę przekracza.
– A wielu ludziom przedłużyłeś życie poza normalną ludzką długość.
– Bardzo wielu, ale ciągle nie wiem, czy to nie są przypadkiem bardzo dobrze zakonspirowane elfy lub krasnoludy, zakonspirowane także mentalnie, które nawet nie myślą o swojej tożsamości, które myślą ludzkimi myślami, tak żebym ich nie przeniknął. Ale w takim razie cóż… Niech cierpią przez wieczność.
– Ale po co torturować nieśmiertelnych?!!!
– Nieśmiertelni powinni zakosztować nie tylko śmierci, ale także losu ludzi w Rombie. Choć ten los jest lepszy niż śmierć, przecież nie jest słodki. I za to też nieśmiertelni są odpowiedzialni. Dlatego jedni z nieśmiertelnych umrą, a inni będą cierpieć przez wieczność.
– Właściwie może nie należało wędzić ich wszystkich – powiedział Yudi z pełną gębą.
– Zwariowałeś? Dlaczego?! – krzyknął Bima.
– No bo wiecie… Dźwigać ich teraz wszystkich… My przecież nie musimy jeść, żeby przeżyć. Jemy tylko z łakomstwa.
– Z apetytu – poprawił Agni. – A jakbyście zużyli zapasy i pogłodowali przez dwa tygodnie, to zaczęlibyście myszkować za żarciem po ludzkich osadach, złapaliby was i mnie też, no i sami wiecie, co by się stało. A poza tym, to nie będzie żadne wielkie dźwiganie, one są lekkie.
Wędzone w dymie kadłubki kołysały się na wietrze, rozsiewając miły zapach. Ardżu podszedł do jednego z nich i odkroił sobie płat mięsiwa.
– Patrzcie – powiedział Agni i wyciągnął z plecaka sfatygowaną mapę, narysowaną na pogiętym, popękanym pergaminie. – Tu jesteśmy. Tą dróżką zejdziemy na równiny. To jest Rzeka Przeszywającej Miłości Cesarza, dawniej Ogga, po naszemu Narbada. Tu zaczynają się ludne okolice i musimy załapać się na jakiś transport, najlepiej rzeczny. Teraz będziemy musieli pozbyć się naszych bród. Mam na myśli pozbyć się definitywnie, nie tylko chować w plecaku, ale w ogóle wyrzucić w cholerę, najlepiej spalić, żeby nikt ich nie znalazł i nie zaczął zastanawiać się, skąd się wzięły. Narbadą dopłyniemy najpewniej do miasta Krańcowego Posłuszeństwa, dawniej Pimpech, po naszemu Rakszapur.
– Skąd taka paskudna nazwa?
– Jak to skąd? Od tak zwanego Cesarza. I to jest nawet dosyć ciekawa historia, ponieważ…
– Nie, ja mówię o naszej nazwie.
– Rakszapur? No, najwyraźniej tamtejsi mieszkańcy nie podobali się sąsiadom. Głównie były to elfy, a to je kiedyś nazywano „Raksza”, dopóki nazwa nie przeniosła się na ludzi i na wyjątkowych skurwysynów spośród krasnoludów, pamiętacie?
– Jak się ten cały bajzel zaczął, byliśmy bardzo młodzi. I byliśmy w Górach Czerwonych, tam elfów nigdy nie było, a o ludziach… O ludziach dowiedzieliśmy się późno. My zawsze „Raksza” mówiliśmy na chujów, może dlatego, że nie mieliśmy elfów pod ręką.
– Jedna samica tam mieszkała – przypomniał Yudi.
– A tak. Ta wariatka. Stare krasnoludy z tamtych okolic nazywały ją Pontianak.
– Pontianak – powtórzył Bima.
– Znałeś ją? U was na Południu też się pojawiała?
– Pojawiała – powtórzył znowu Bima i nic już więcej nie powiedział.
– Nie mam pojęcia, co to znaczy „Pontianak”, to było w dawnym dialekcie. Może ty wiesz?
– Nie – odpowiedział Agni. – Ja też jestem za młody. Język ewoluował jeszcze przed moim wykamienieniem. I co ta Pontianak?
– Chodziła ciągle po lesie z kamieniem w ramionach. Tuliła go, płakała i mówiła, że to jej dziecko. Żartowaliśmy, że chce małego krasnalka wyhodować. Ale ona wtedy się wkurwiała i jak to u elfów, robił się z niej samiec, bardzo nieprzyjemny.
– No dobra… Słuchajcie, w mieście Krańcowego Posłuszeństwa będziemy musieli przesiąść się na jakiś inny środek transportu, bo Narbada płynie dalej aż do Morza Złotego, czyli nam zupełnie nie po drodze. I ta przesiadka może być cokolwiek kłopotliwa, bo jak wam już chciałem powiedzieć, nazwa miasta Krańcowego Posłuszeństwa bierze się stąd, że Cesarz pociągnął do niego kanały odpływowe z czterech sąsiednich miast, z Vappendy, Kaodai, Scioppy i Miasta Pracowitej Pokory, dawnego Rytangu. Miasto Krańcowego Posłuszeństwa zbudowane jest w wąwozach, domy zwieszają się na ich ścianach, a dna wąwozów służyły za ulice. Mówię „służyły”, ponieważ teraz są całkowicie wypełnione kałem, ścierwem i odpadkami. Chociaż właściwie nadal służą, bo ludzie pracowicie brną w gównie po szyję, na tym polega ich Krańcowe Posłuszeństwo. Na tym polega, a opiera się na tym, że kto próbuje opuścić miasto, jest karmiony piętnastoma kilogramami gówna. Jeśli przeżyje, to idzie do Rombu. Trudno stamtąd wyjść, ale łatwo wejść, przynajmniej z urzędowego punktu widzenia łatwo…