-->

Chromosom 6

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Chromosom 6, Cook Robin-- . Жанр: Триллеры. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Chromosom 6
Название: Chromosom 6
Автор: Cook Robin
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 241
Читать онлайн

Chromosom 6 читать книгу онлайн

Chromosom 6 - читать бесплатно онлайн , автор Cook Robin

Z kostnicy znikaja zw?oki Carla Franconiego, znanej postaci ?wiata przest?pczego. Kilka dni p??niej trafiaj? one, mocno okaleczone, na st?? autopsyjny Jacka Stapletona. Poszukiwania odpowiedzi na nasuwajace si? pytania prowadz? a? do Gwinei R?wnikowej…

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 90 91 92 93 94 95 96 97 98 ... 101 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Ucieczka była dla wszystkich wielkim przeżyciem: dla Kevina, Candace i Melanie była triumfem, dla nowojorczyków – zaskoczeniem i niewymowną ulgą. Przedstawili się sobie. Teraz dopiero rozsupłał się worek z pytaniami. Wszyscy mówili jednocześnie.

– Zaraz, zaraz! – Jack przekrzyczał zgiełk. – Po kolei.

– Do cholery! – odezwał się Warren. – No to ja pierwszy! Muszę wam, ludzie, podziękować, że zjawiliście się wtedy, kiedy się zjawiliście.

– Ja się przyłączam – dodała Laurie.

W tej części miasta panował spokój, Kevin skręcił na parking przy supermarkecie, zatrzymał się i wyłączył światła. Stało tam kilka innych samochodów.

– Zanim porozmawiamy o innych sprawach, musimy zastanowić się, jak wyjechać z miasta – odezwał się Kevin. – Nie mamy wiele czasu. W jaki sposób planowaliście pierwotnie opuścić Cogo? – zapytał nowych towarzyszy niedoli.

– Tą samą łodzią, którą przypłynęliśmy – wyjaśnił Jack.

– Gdzie ona jest? – spytał Kevin.

– Przypuszczamy, że tam, gdzie ją zostawiliśmy. Wciągnięta na plażę pod pomostem przystani – odparł Jack.

– Dość duża dla wszystkich?

– Jeszcze trochę miejsca zostanie – zapewnił Jack.

– Świetnie! – z zadowoleniem stwierdził Kevin. – Miałem nadzieję, że przypłynęliście łodzią. W ten sposób będziemy mogli popłynąć wprost do Gabonu. – Rozejrzał się szybko i włączył ponownie silnik. – Módlmy się, by okazało się, że jej nie znaleźli.

Wyjechał z parkingu i okrężną drogą skierował się na przystań. Starał się trzymać jak najdalej od ratusza i swojego domu.

– Mamy problem – odezwał się Jack. – Zabrali nam dokumenty i pieniądze.

– Nam też zabrali paszporty, zanim zamknęli nas w domowym areszcie – odparł Kevin. – Ale mamy trochę pieniędzy i czeków podróżnych. Był nam przeznaczony ten sam los co i wam: chcieli nas przekazać władzom gwinejskim.

– A to mogło przysporzyć nam kłopotów? – spytał Jack.

Kevinowi wyrwał się cichy, szyderczy śmiech. Przed oczyma stanęły mu trzy czaszki z biurka Siegfrieda.

– Więcej niż kłopotów. Przeprowadziliby w tajemnicy cichy proces, po którym stanęlibyśmy przed plutonem egzekucyjnym.

– Nie chrzań! – z niedowierzaniem powiedział Warren.

– W tym kraju wystąpienie przeciwko operacjom prowadzonym przez GenSys to atak na państwo i jego interesy – wyjaśnił Kevin. – A tutejszy szef jest jedyną osobą, która orzeka, czy działanie było skierowane przeciwko firmie, czy nie.

– Pluton egzekucyjny? – powtórzył z przerażeniem Jack.

– Obawiam się, że owszem – potwierdził Kevin. – Tutejsza armia jest w tym dobra. Po wielu latach ćwiczeń nabrali praktyki.

– W takim razie mamy wobec was znacznie większy dług wdzięczności niż początkowo sądziłem – stwierdził poruszony Jack. – Nie miałem pojęcia, że grozi nam aż takie niebezpieczeństwo.

Laurie popatrzyła przez okno samochodu i zadrżała. Dopiero teraz zaczęło do niej docierać, jak poważnie zagrożone było jej życie oraz że sytuacja wcale nie jest jeszcze opanowana.

– Jak znaleźliście się w tym bigosie? – zapytał Warren.

– To długa historia – odpowiedziała Melanie.

– Tak jak i nasza – dodała Laurie.

– Mam pytanie – wtrącił Kevin. – Czy przyjechaliście tu w związku z Carlem Franconim?

– Ooo! – zawołał Jack. – Jasnowidz! Jestem pod wrażeniem. Jak zgadłeś? Co ty właściwie robisz w Cogo?

– Tylko ja?

– No, właściwie wy wszyscy.

Kevin, Melanie i Candace popatrzyli po sobie, zastanawiając się, kto ma zacząć pierwszy.

– Wszyscy jesteśmy częścią tego samego programu – wyjaśniła Candace. – Ale ja jestem właściwie statystką. Jestem pielęgniarką z oddziału intensywnej opieki medycznej i pracuję w zespole chirurgii transplantacyjnej.

– Ja jestem technikiem z oddziału zapłodnień – zaczęła Melanie. – Przygotowuję materiał dla Kevina, aby mógł wykonać swe sztuki magiczne, a kiedy on jest gotowy, pilnuję, aby efekt jego pracy ujrzał światło dzienne.

– Jestem biologiem molekularnym. – Mówiąc to, Kevin westchnął z żalem. – Kimś, kto przekroczył swe uprawnienia i powtórzył błąd Prometeusza.

– Chwileczkę – przerwał Jack. – Tylko bez literatury, proszę. Co prawda słyszałem o Prometeuszu, ale nie bardzo pamiętam w tej chwili, kim był.

– Był jednym z Tytanów w greckiej mitologii. Wykradł bogom z Olimpu ogień i podarował go człowiekowi – wyjaśniła Laurie.

– Tymczasem ja nierozważnie podarowałem ogień zwierzętom. Stało się to za sprawą przesunięcia części chromosomu, dokładniej krótkiego ramienia chromosomu szóstego z jednej komórki do drugiej, z jednego gatunku do drugiego.

– A więc pobierałeś fragmenty chromosomu człowieka i umieszczałeś je u małpy – wywnioskował Jack.

– W zapłodnionym jaju małpy – sprecyzował Kevin. – Żeby być dokładnym, chodzi o bonobo.

– Czyli tworzyliście po prostu doskonale pasujący rezerwuar organów zastępczych dla określonych z góry biorców – Jack dalej formułował wnioski.

– No właśnie – potwierdził Kevin. – Prawdę powiedziawszy, na samym początku nie to miałem na myśli. Byłem wyłącznie uczonym. To, w co zostałem ostatecznie zwabiony, wzięło się z materialnej atrakcyjności przedsięwzięcia.

– O rany! Genialne i imponujące, ale i nieco przerażające – ocenił Jack.

– Bardziej niż przerażające. To prawdziwa tragedia. Problem w tym, że przetransferowałem zbyt wiele ludzkich genów. Przypadkowo stworzyłem gatunek praczłowieka.

– Chcesz powiedzieć jakby neandertalczyka? – spytała Laurie.

– O wiele bardziej prymitywnego przodka, sprzed kilku milionów lat. Raczej kogoś jak Lucy [15] . Ale są dość inteligentni, by używać ognia, wytwarzać narzędzia, a nawet porozumiewać się głosem. Wydaje mi się, że znajdują się na etapie, na którym my byliśmy jakieś cztery, może pięć milionów lat temu.

– Gdzie są te stworzenia? – zapytała nieco przestraszona Laurie.

– Na pobliskiej wyspie, gdzie żyły we względnym poczuciu wolności. Niestety, to się zmieni.

– Dlaczego? W wyobraźni Laurie widziała te stworzenia. Jako dziecko fascynowała się jaskiniowcami.

Kevin szybko opowiedział historię o dymie, który ostatecznie jego, Melanie i Candace sprowadził na wyspę. Powiedział o ich uwięzieniu i uratowaniu, a także o przeznaczeniu, jakie zgotowano tym istotom, o życiu w małych betonowych klatkach, które przygotowano dla nich, gdyż okazały się nieco zbyt ludzkie.

– To okrutne – stwierdziła Laurie.

– Katastrofa – uznał Jack, kręcąc głową. – Cóż za historia!

– Ten świat nie jest przygotowany na przyjęcie nowej rasy – wtrącił Warren. – Mamy dość kłopotów z tym, co tu już jest.

– Dojeżdżamy. Plac przed przystanią jest za następnym zakrętem – zakomunikował Kevin.

– W takim razie zatrzymaj się tu – polecił Jack. – Gdy przypłynęliśmy, stał tam żołnierz.

Kevin zjechał na pobocze i zgasił światła. Silnika nie wyłączył, aby nadal działała klimatyzacja. Jack i Warren wysiedli i podeszli do narożnika.

– Jeżeli nie będzie naszej łodzi, znajdziemy tu inną? – spytała Laurie.

– Obawiam się, że nie – odpowiedział Kevin.

– Czy poza główną drogą jest jakaś inna prowadząca z miasta?

– Nie.

– Niech nas w takim razie niebiosa mają w opiece – stwierdziła Laurie.

Jack i Warren szybko wrócili. Kevin opuścił szybę.

– Jest żołnierz – powiedział Jack. – Niezbyt czujny. Chyba nawet śpi. Ale uznaliśmy, że musimy go załatwić. Najlepiej będzie, jeśli tu zostaniecie i poczekacie.

– Dobrze – odparł Kevin. Był bardziej niż szczęśliwy, mogąc zostawić taką sprawę innym. Gdyby spadło to na niego, nie wiedziałby, co zrobić.

Jack i Warren znowu podeszli do rogu i po chwili zniknęli za nim.

Kevin podniósł szybę.

Laurie spojrzała na Natalie i pokręciła głową.

– Przykro mi z powodu tego wszystkiego. Powinnam była to przewidzieć. Jack ma zdolności do wyszukiwania kłopotów.

– Nie ma potrzeby przepraszać. To zupełnie nie twoja wina. Poza tym sprawy wyglądają teraz znacznie lepiej niż piętnaście, dwadzieścia minut temu.

Jack i Warren wrócili po zaskakująco krótkiej chwili. Jack niósł pistolet, Warren karabin. Wsiedli do auta.

– Jakieś problemy? – spytał Kevin.

– Nie. Był niezwykle uprzejmy.

– Oczywiście Warren potrafi być w takich razach niezwykle przekonujący – stwierdził Jack.

– Czy "Chickee Hut Bar" ma swój parking? – spytał Warren.

– Tak – przytaknął Kevin.

– Jedziemy tam! – zakomenderował Warren.

Kevin cofnął się, następnie skręcił w prawo i później w pierwszą w lewo. Na końcu drogi znajdował się obszerny, wyasfaltowany parking. Ciemna sylwetka baru rysowała się w tle. Za nią iskrzyła się w świetle księżyca tafla wody szerokiego ujścia rzeki.

Kevin podjechał prosto do baru i zatrzymał się.

– Wy tu poczekacie, a ja sprawdzę, co z łodzią – powiedział Warren. Wysiadł i szybko zniknął za barem.

– Sprawnie się porusza – stwierdziła Melanie.

– Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić jak bardzo – dodał Jack.

– Czy Gabon jest już po drugiej stronie rzeki? – zapytała Laurie.

– Dokładnie tam – potwierdziła Melanie.

– Jak to daleko? – spytał Jack.

– Około czterech mil w prostej linii – poinformował Kevin. – Ale my powinniśmy spróbować dostać się do Cocobeach, a to mniej więcej dziesięć mil stąd. Stamtąd będziemy mogli skontaktować się z ambasadą amerykańską w Libreville, która powinna okazać się pomocna.

– Ile czasu zabierze nam droga do Cocobeach? – zapytała Laurie.

– Myślę, że trochę ponad godzinę. Oczywiście wszystko zależy od prędkości łodzi.

Warren podszedł do samochodu, więc Kevin opuścił szybę.

– Pasuje. Łódź stoi na swoim miejscu. Bez problemów.

– Hura – zawołali wszyscy ściszonymi głosami. Wysypali się z auta. Kevin, Melanie i Candace zabrali swoje brezentowe worki.

– To wasze bagaże? – zażartowała Laurie.

– Tak – odpowiedziała Candace.

1 ... 90 91 92 93 94 95 96 97 98 ... 101 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название