Tozsamoic Bournea
Tozsamoic Bournea читать книгу онлайн
M??czyzna, kt?ry wypad? podczas sztormu za burt? ma?ego trawlera, nie pami?ta ?adnych fakt?w ze swojego ?ycia. Pewne okoliczno?ci sugeruj?, ?e nie by? on zwyczajnym cz?owiekiem – zbyt wiele os?b interesuje si? jego poczynaniami, zbyt wielu najemnych morderc?w usi?uje go zlikwidowa?. Sprawno??, z jak? sobie z nimi radzi, jednoznacznie wskazuje na specjalne przygotowanie, jakie przeszd?. Jego przeznaczeniem jest walka o prze?ycie i wyja?nienie tajemnic przesz?o?ci…
"To?samo?? Bourne'a" nale?y do najlepszych powie?ci Roberta Ludluma, pisarza przewy?szaj?cego popularno?ci? wszystkich znanych polskiemu czytelnikowi pisarzy gatunku sensacyjnego. Niekt?rzy twierdz?, ?e jest to jego najlepsze dzie?o, czego po?rednim dowodem kontynuacja w postaci nast?pnych dw?ch tom?w oraz doskona?y film i serial z Richardem Chamberlainem, ciesz?cy si? ogromnym powodzeniem na ca?ym ?wiecie.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
3
Nie widać było żadnych świateł i tylko zachodzący księżyc omywał nikłym blaskiem skaliste wybrzeże Francji. Znajdowali się niespełna dwieście metrów od brzegu. Trawler kołysał się łagodnie w zmiennych prądach zatoczki. Kapitan powiedział:
– Między tymi dwiema grupami skał jest mała plaża. – Wskazał kierunek ręką. – Krótka jest, ale trafisz, jeśli weźmiesz poprawkę na prawo. Możemy zdryfować najwyżej jeszcze dziesięć, piętnaście metrów i wysiadka. Za minutę, dwie…
– I tak zrobił pan więcej, niż oczekiwałem. Dziękuję.
– Nie trzeba, spłacam dług i tyle.
– Ten dług to ja?
– Ano, tak. Doktor z Port Noir połatał trzech ludzi z mojej załogi po tym piekle sprzed pięciu miesięcy. Nie ciebie jednego wtedy cerował.
– Po sztormie? Zna mnie pan?
– Leżałeś na stole blady jak śmierć, ale nie, nie znam cię i nie chcę cię znać. Akurat wtedy nie miałem pieniędzy; nic nie złowiliśmy. Doktor powiedział, że mogę zapłacić, kiedy nadejdą dla mnie lepsze czasy. Teraz płacę – tobą.
– Muszę zdobyć dokumenty – rzucił Jean-Pierre wyczuwając, że kapitan jest w stanie mu pomóc. – Muszę podrobić paszport.
– Nie ten adres, kolego – odparł szyper. – Obiecałem doktorowi, że wrzucę przesyłkę do morza na wysokości La Ciotat i na tym koniec.
– Nie obiecywałby pan tego, gdyby nie mógł pan załatwić i innych spraw, poważniejszych.
– Nie zabiorę cię do Marsylii. Nie będę ryzykował spotkania z łodziami patrolowymi. Oddziały Sûreté krążą po całym porcie, a ci od narkotyków to istni szaleńcy. Albo płacisz, albo bekasz dwadzieścia lat w ciupie.
– Co znaczy, że w Marsylii można zdobyć dokumenty, i że pan może mi pomóc.
– Tego nie powiedziałem.
– Powiedział pan. Muszę załatwić sobie papiery, a załatwić je można tam, dokąd nie chce mnie pan zabrać. Ale załatwić można. Sam pan to powiedział.
– Co powiedziałem?
– Że pogada pan ze mną w Marsylii, jeśli uda mi się tam dotrzeć bez pana. Niech mi pan tylko powie, gdzie mam się stawić.
Szyper trawlera wpatrywał się z uwagą w twarz swego pasażera; decyzja rodziła się z trudem, ale się rodziła.
– Na ulicy Sarrasin, w południowej części Starego Portu, jest taka kafejka, knajpa – „Le Bouc de Mer”. Będę tam dziś wieczorem między dziesiątą a jedenastą. Będzie trzeba płacić; część z góry.
– Ile?
– To sprawa między tobą i człowiekiem, z którym ją załatwisz.
– Ale mniej więcej. Muszę wiedzieć.
– Jeśli już masz jakieś papiery, wypadnie taniej. Bo jak nie, trzeba je ukraść.
– Mówiłem panu, mam. Szyper wzruszył ramionami.
– Tysiąc pięćset, dwa tysiące franków, i co? Tracimy czas?
Jean-Pierre myślał o pakieciku zawiniętym w ceratę i przytwierdzonym do pasa. Wkroczy do Marsylii jako bankrut, ale w kieszeni będzie miał sfałszowany paszport – paszport do Zurychu.
– Zgoda, jakoś sobie poradzę – odrzekł nie wiedząc, skąd wzięła się w jego głosie taka pewność siebie. – Zatem dzisiaj wieczorem.
Kapitan spojrzał w stronę mgliście oświetlonej linii wybrzeża.
– Dobra, dalej nie możemy dryfować – powiedział. – Teraz musisz radzić sobie sam. I pamiętaj, jeśli nie spotkamy się w Marsylii, nigdy mnie nie widziałeś, a ja nigdy nie widziałem ciebie; ludzie z mojej załogi też cię nie znają.
– Spotkamy się. „Le Bouc de Mer”, rue Sarrasin, południowa część Starego Portu.
– Z Bogiem. – Szyper dał znak sternikowi; na dole zadudniły silniki. – Jeszcze jedno – dodał. – Klientela w „Le Bouc” nie przepada za paryskim akcentem. Na twoim miejscu trochę bym go popsuł.
– Dzięki za radę – odparł Jean-Pierre. Przerzucił nogi za burtę i opuścił się do wody. Swój plecak trzymał wysoko i mocno pracował nogami, żeby utrzymać się na powierzchni. – Do zobaczenia wieczorem – dodał głośniej, spoglądając z dołu na czarny kadłub trawlera.
Ale przy relingu nie zobaczył już nikogo; kapitan odszedł. Jedynymi dźwiękami, jakie słyszał, był odgłos fal uderzających o drewno i stłumiony pomruk silników nabierających obrotów.
Teraz musisz radzić sobie sam…
Przeszył go dreszcz. Obrócił się w wodzie, kierując do brzegu. Nie zapomniał o poprawce na prawo i zmierzał ku grupie skał. Jeśli szyper wiedział, o czym mówi, prąd wody zaniesie go do niewidocznej plaży.
I zaniósł. Poczuł nagle, jak silny strumień ciągnie go w dół. Dotknął bosymi stopami piasku i z najwyższym trudem pokonał ostatnie trzydzieści metrów. Lecz płócienny chlebak był względnie suchy; wciąż trzymał go wysoko nad łamiącymi się falami.
Kilka minut później siedział na kępie dzikiej trawy; wysokie badyle gięły się w podmuchach morskiej bryzy, brzask wkraczał na nocne niebo. Słońce wzejdzie za godzinę, wtedy i on rozpocznie swoją wędrówkę.
Otworzył chlebak i wydostał zeń buty, grube skarpety, zwinięte ciasno spodnie i ciepłą, drelichową koszulę. Gdzieś, kiedyś, w przeszłości nauczył się pakować, wykorzystując miejsce do maksimum; chlebak zawierał o wiele więcej rzeczy, niż można by sądzić. Ale gdzie? Dlaczego? Po co? Pytaniom nie było końca.
Wstał i zdjął angielskie szorty, które darował mu Washburn. Rozpostarł je na trawie, by wyschły – nie mógł sobie pozwolić na luksus wyzbywania się czegokolwiek. Z podkoszulkiem postąpił tak samo.
Stojąc nago na wydmie, doznał uczucia dziwnego rozradowania zlewającego się z głuchym bólem idącym jak gdyby ze środka brzucha. Ten ból to strach, wiedział o tym. Radość także była zrozumiała.
Zdał swój pierwszy egzamin. Zawierzył instynktowi – może nie miał wyboru? – wyczuł, co trzeba mówić, jak reagować. Jeszcze godzinę temu nie wiedział, dokąd iść, a Zurych wydawał się tylko mglistym celem za granicami, które należało pokonać i za szpalerami bacznych oczu, które należało przekonać. Paszport Washburna był tak ewidentnie paszportem Washburna, że nawet najgłupszy celnik nie dałby się nabrać, i gdyby nawet zdołał jakoś dotrzeć do Szwajcarii, musiałby stamtąd od razu uciekać, z każdym krokiem powiększając szansę wpadki. Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie, nie teraz, kiedy wciąż nasuwa się tyle pytań. Odpowiedzi są w Zurychu, ale nie będzie się tam przekradał. Dlatego zagadnął szypra łodzi rybackiej, żeby mu pomógł.
Nie jesteś bezradny. Poradzisz sobie…
Nim skończy się dzień, nawiąże kontakt – jakiś fachman sfałszuje paszport Washburna i otworzy mu granice. Pierwsze konkretne posunięcie, lecz zanim ono nastąpi, trzeba rozważyć kwestię pieniędzy. Dwa tysiące franków od doktora nie wystarczy; może ich nie starczyć nawet na sam paszport. Bo co z tego, że będzie mógł swobodnie podróżować, skoro nie ma na to środków? Pieniądze. Musi zdobyć pieniądze. Musi obmyślić jakiś sposób.
Strzepnął ubranie, które wydostał z plecaka, wciągnął je i włożył buty. Legł na piasku i zapatrzył się w niebo. Świtało. Rodził się nowy dzień. Rodził się nowy człowiek.
La Ciotat. Spacerował wąskimi uliczkami, zaglądając do sklepów wyłącznie po to, żeby porozmawiać ze sprzedawcami. Dziwne wrażenie być cząstką tłumu; nie anonimowym topielcem wyłowionym z morza, lecz cząstką tłumu. Pamiętał o radzie kapitana i gardłowo zniekształcał swoją francuszczyznę tak, by uchodzić za niegodnego uwagi przejezdnego.
Pieniądze.
W La Ciotat znajdowała się dzielnica zamieszkała widocznie przez bogatszą klientelę, i sklepy były tu czyściejsze, i towary droższe, ryby świeższe, a mięso krajano o wiele grubiej niż w miejskim centrum handlowym. Tutaj nawet warzywa lśniły w słońcu – wiele z nich egzotycznego pochodzenia, z północnej Afryki i Bliskiego Wschodu. Dzielnica ta miała w sobie coś z Paryża albo Nicei, tkwiła w drobnomieszczańskiej rutynie typowej dla małej, nabrzeżnej społeczności. Nieco z boku, odseparowana od ciągu sklepów wypielęgnowanym trawnikiem, stała mała restauracja, do której dochodziło się ścieżką wyłożoną płaskimi kamieniami.
Pieniądze.
Wstąpił do rzeźnika. Zauważył, że właściciel sklepu ocenił go krytycznie; jego spojrzenie nie było przyjazne. Obsługiwał właśnie małżeństwo w średnim wieku; sądząc po ich wymowie i sposobie bycia, musieli mieszkać gdzieś dalej, na przedmieściach. Wyrażali się dosadnie i szorstko, z wyraźną nutką pretensji w głosie.