Tozsamoic Bournea
Tozsamoic Bournea читать книгу онлайн
M??czyzna, kt?ry wypad? podczas sztormu za burt? ma?ego trawlera, nie pami?ta ?adnych fakt?w ze swojego ?ycia. Pewne okoliczno?ci sugeruj?, ?e nie by? on zwyczajnym cz?owiekiem – zbyt wiele os?b interesuje si? jego poczynaniami, zbyt wielu najemnych morderc?w usi?uje go zlikwidowa?. Sprawno??, z jak? sobie z nimi radzi, jednoznacznie wskazuje na specjalne przygotowanie, jakie przeszd?. Jego przeznaczeniem jest walka o prze?ycie i wyja?nienie tajemnic przesz?o?ci…
"To?samo?? Bourne'a" nale?y do najlepszych powie?ci Roberta Ludluma, pisarza przewy?szaj?cego popularno?ci? wszystkich znanych polskiemu czytelnikowi pisarzy gatunku sensacyjnego. Niekt?rzy twierdz?, ?e jest to jego najlepsze dzie?o, czego po?rednim dowodem kontynuacja w postaci nast?pnych dw?ch tom?w oraz doskona?y film i serial z Richardem Chamberlainem, ciesz?cy si? ogromnym powodzeniem na ca?ym ?wiecie.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Główny sieciarz i jego pierwszy pomocnik akurat wybierali i układali sieci na środku kutra. Wielce niepożądany członek załogi – przezwali go „Jean-Pierre-Pijawka” – szorował deski szczotką na długim kiju. Dwaj pozostali rybacy wylewali na pokład kubły morskiej wody; lali ją tuż przed szczotkę i, rzecz jasna, o wiele częściej zdarzało im się zmoczyć Jean-Pierre’a niż to, co zmoczenia wymagało.
Któreś z kolei wiadro chlusnęło zawartością zbyt wysoko i woda natychmiast oślepiła pacjenta doktora Washburna. Jean-Pierre stracił równowagę. Ciężka szczotka ze szczeciną niczym stalowe pazury wypadła mu z rąk i obróciwszy się na sztorc, uderzyła w udo klęczącego sieciarza.
– Sacre diable!
– Je regrette – rzucił zdawkowo sprawca przestępstwa, wycierając oczy.
– Co jest, do diabła?! – wrzasnął sieciarz.
– Przepraszam, powiedziałem przepraszam – odparł Jean-Pierre. – Powiedz swoim przyjaciołom, żeby lali wodę na pokład, nie na mnie.
– Moi przyjaciele nie robią ze mnie ofiary własnej głupoty!
– Za to przed chwilą ze mnie taką ofiarę zrobili.
Sieciarz chwycił szczotkę za kij, wstał i wysunął ją w przód jak bagnet.
– Co? Chcesz się ze mną zabawić, Pijawko?
– Chętnie. Zaczynaj.
– Z przyjemnością, Pijawko. No to masz! – Sieciarz pchnął go szczotką. Ostra szczecina przebiła materiał koszuli i zadrapała pierś i brzuch Jean-Pierre’a.
Pacjent doktora Washburna nie wiedział, czy na jego reakcję wpłynęło podrażnienie blizn na zagojonych ranach, czy frustracja i złość rosnąca w nim od trzech dni ciągłych upokorzeń. Wiedział tylko, że musi na cios odpowiedzieć. A odpowiedź była bardziej zatrważająca, niż mógł ją sobie wyobrazić.
Chwycił kij prawą ręka i dźgnął nim w brzuch sieciarza. Szarpnął szczotką w momencie uderzenia, wyrzucając jednocześnie lewą nogę w górę i wbijając stopę w gardło tamtego.
– Tao! – Gardłowy szept wyrwał mu się z ust mimowolnie; nie wiedział, co oznacza.
Nim zdołał pomyśleć, wykonał obrót i tym razem jego prawa stopa rozcięła powietrze i jak taran uderzyła w lewa nerkę sieciarza.
– Cze-sah! – wyszeptał.
Sieciarz cofnął się, a później rzucił ku niemu z wściekłością spotęgowaną bólem, rozczapierzając szponiaste paluchy.
– Ty świńskie nasienie!
Jean-Pierre kucnął z wysuniętym do góry ramieniem. Przytrzymał lewą rękę tamtego, szarpnął nią do dołu, wyprostował się, pchnął ramię sieciarza od siebie, aż w końcu puścił je i wbił obcas buta w krzyż przeciwnika. Francuz runął na sieci i grzmotnął głową o ścianę okrężnicy.
– Mii-sah! – i znów nie zrozumiał własnego okrzyku.
Któryś z rybaków chwycił go z tyłu za szyję. Podopieczny Washburna uderzył pięścią w okolice jego miednicy, potem zgiął się wpół, przycisnąwszy łokieć napastnika do lewej strony gardła. Nachylił się jeszcze mocniej i kiedy nogi rybaka straciły kontakt z podłożem, Jean-Pierre cisnął nim daleko, na drugą stronę łodzi. Jego przeciwnik zamachał w powietrzu nogami, po czym utkwił szyją i twarzą między kołami pokładowego dźwigu.
Na Jean-Pierre’a runęło dwóch pozostałych ludzi Lamouche’a. Okładali go pięściami, kopali, a szyper kutra wywrzaskiwał bez przerwy:
– Le médecin! Rappelons le médecin! Doucement! Lekarza! Wezwijcie lekarza! Spokojnie!
Słowa ani trochę nie odpowiadały widokowi, który ujrzał. Pacjent Washburna zgiął w przegubie dłoń jednego z rybaków, wykręcając ją jednocześnie w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Zrobił to błyskawicznie, gwałtownie, i jego przeciwnik ryknął z bólu – ręka była złamana.
Jean-Pierre zacisnął teraz palce dłoni, wyrzucił ramiona w górę niczym młot kowalski i trafił mężczyznę ze zmiażdżonym nadgarstkiem prosto w gardło. Rybak przekoziołkował w powietrzu i zwalił się ciężko na pokład.
– Kwa-sah! – cichy okrzyk zabrzmiał w uszach Jean-Pierre’a jak dalekie echo.
Czwarty podopieczny Lamouche’a zrejterował, gapiąc się na szaleńca, który ledwo co na niego spojrzał.
Było po wszystkim. Trzech ludzi z załogi kutra straciło przytomność, ponosząc surową karę za to, co zrobili. Wątpliwe, czy którykolwiek z nich stawi się w basenie portowym następnego dnia o czwartej rano.
W głosie Lamouche’a dało się odczytać zarówno zdumienie, jak i ciężką urazę.
– Nie wiem, skąd się tutaj wziąłeś, ale z mojej łodzi pójdziesz precz.
Człowiek bez przeszłości zrozumiał nie zamierzoną ironię. On też nie wiedział, skąd się wziął.
– Teraz nie możesz tu zostać – powiedział Geoffrey Washburn, wchodząc do ciemnej sypialni. – Przysięgam, dawałem głowę, że będę w stanie zapobiec poważniejszemu atakowi na ciebie. Ale nie ochronię cię, kiedy już ich naraziłeś na szwank.
– Sprowokowali mnie.
– Do tego stopnia?! Ręka złamana w przegubie, rozległe rany darte na gardle i twarzy, rany wymagające szycia i rana czaszki u tego drugiego? Ciężki wstrząs mózgu i trudne do ustalenia uszkodzenie nerki? Nie wspominając już o kopnięciu w pachwinę, które spowodowało obrzęk jąder? Człowieku! Przesadziłeś jak diabli! Jeszcze trochę, a byś ich zabił!
– Oni zabiliby mnie, gdybym nie przesadził – Jean Pierre urwał, ale odezwał się ponownie, nim doktor mu przeszkodził. – Chyba musimy porozmawiać. Wydarzyło się sporo nowego, przypomniały mi się nowe słowa. Musimy porozmawiać.
– Musimy, ale nie możemy. Nie ma na to czasu. Trzeba, żebyś zaraz stąd wyjechał. Już poczyniłem pewne starania.
– Zaraz?
– Tak. Powiedziałem im, że jesteś we wsi, że się zapijasz. Ich rodziny będą cię szukać. Wszyscy, każdy braciszek osiłek, każdy co silniejszy kuzyn i krewniak. Wezmą noże, haki, może nawet kilka rewolwerów. Nie znajdą cię i wrócą tutaj, i nie ustąpią, dopóki cię nie chwycą.
– Z powodu mordobicia, którego nie zacząłem?
– Z powodu trzech rannych ludzi. Ty ich zraniłeś i stracą teraz co najmniej miesięczne zarobki. Jest jeszcze coś, coś nieporównywalnie ważniejszego.
– To znaczył
– Obraza. Obcy, człowiek spoza wyspy, udowodnił, że jest czymś więcej niż godnym przeciwnikiem nie dla jednego, ale dla trzech szanowanych rybaków z Port Noir.
– Szanowanych?!
– W sensie fizycznym. Ludzie uważają, że załoga Lamouche’a to najgorsza banda na wybrzeżu.
– Śmieszne.
– Nie dla nich. W grę wchodzi honor. Teraz szybko. Spakuj swoje rzeczy. Jest tu łódź z Marsylii. Kapitan zgodził się przeszmuglować ciebie na pokład i wyrzucić na morzu pół mili od La Ciotat.
Jean-Pierre wstrzymał oddech.
– Więc nadesza pora… – rzekł spokojnie.
– Tak, pora – odparł Washburn. – Chyba wiem, co zaprząta ci umysł. Poczucie bezradności, wrażenie, że zaczniesz dryfować i nie będzie już steru, który cię naprowadzi na kurs. Ja jestem twoim sterem i mnie zabraknie. Nic na to nie poradzimy. Ale wierz mi: nie jesteś bezradny, poradzisz sobie i odnajdziesz trop.
– W Zurychu – dodał Jean-Pierre.
– W Zurychu – zgodził się doktor. – Masz, trzymaj. Zapakowałem w ceratę trochę rzeczy. Przymocujesz to do pasa.
– Co to jest?
– Wszystkie pieniądze, jakimi dysponuję; coś około dwóch tysięcy franków. Niewiele, ale na początek jak znalazł, i mój paszport, chociaż wątpię, czy ci się przyda. Jesteśmy mniej więcej w tym samym wieku, a paszport był wystawiony osiem lat temu; ostatecznie ludzie się zmieniają. Nie pozwól, żeby ktoś go zbyt dokładnie oglądał. To tylko urzędowy papierek.
– Jak sobie bez niego poradzisz?
– Jeżeli się do mnie nie odezwiesz, nie będzie mi już nigdy potrzebny.
– Porządny z ciebie człowiek.
– Z ciebie chyba też, tak sądzę… O ile cię znam. Z drugiej strony nie znałem cię przedtem. Dlatego nie mogę za ciebie ręczyć. Chciałbym, ale nie mogę. W żaden sposób.
Oparty o reling, patrzył na oddalające się światła Île de Port Noir. Trawler zmierzał w aksamitny mrok. Prawie pięć miesięcy temu on także runął w czarną otchłań morza.
Teraz miał stawić czoło otchłani innej, nieznanej.