Ultimatum Bournea
Ultimatum Bournea читать книгу онлайн
W Zwi?zku Radzieckim Jason Bourne staje do ostatecznej rozgrywki ze swoim najwi?kszym wrogiem – s?ynnym terroryst? Carlosem – i tajnym mi?dzynarodowym stowarzyszeniem. ?eby przeszkodzi? pot??nej Meduzie w zdobyciu w?adzy nad ?wiatem, raz jeszcze musi zrobi? to, czego mia? nadziej? nie robi? nigdy wi?cej. I zwabi? Carlosa w ?mierteln? pu?apk?, z kt?rej ?ywy wyjdzie tylko jeden z nich…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Rozdział 17
W chwili gdy rozległ się huk wystrzału, Bourne rzucił się rozpaczliwie między ławki, w tym samym momencie czując w karku eksplozję gorąco- lodowatego bólu. Padł na lśniące, brązowe deski i zsunął się na podłogę w objęcia czekającej na niego ciemności. Gdzieś z bardzo daleka dobiegły go jeszcze jakieś histeryczne głosy, a potem przestał słyszeć i widzieć cokolwiek.
David… – Tym razem nie był to krzyk, lecz cichy głos, powtarzający z napięciem imię, którego nie chciał znać. – David, słyszysz mnie?
Bourne otworzył oczy i natychmiast zdał sobie sprawę z dwóch faktów: po pierwsze, gardło miał owinięte szerokim bandażem, a po drugie, leżał w ubraniu na łóżku. W polu jego widzenia po prawej stronie pojawiła się zatroskana twarz Johna St. Jacques, po lewej zaś człowieka, którego nie znał. Był to mężczyzna w średnim wieku, o spokojnym, nieruchomym spojrzeniu.
– Carlos… – wykrztusił z trudem Jason, odzyskując głos. – To był on!
– Jeśli tak, to nadal jest na wyspie – oświadczył stanowczo St. Jacques. – Henry natychmiast kazał ją otoczyć, a nie minęła jeszcze nawet godzina. Brzeg jest strzeżony na całej długości przez patrole, pozostające przez cały czas w kontakcie radiowym i wzrokowym. Oficjalnie nazwał to "ćwiczeniami sił zwalczających przemyt narkotyków". Przypłynęło kilka łodzi, ale żadna nie wypłynęła i nie wypłynie.
– Kto to jest? – zapytał Bourne, spoglądając na nieznajomego mężczyznę.
– Lekarz – wyjaśnił Johnny. – Jest moim przyjacielem, mieszka na stałe w pensjonacie. Leczył mnie w…
– Wydaje mi się, że powinniśmy zachować daleko idącą ostrożność – przerwał mu doktor. – Poprosiłeś mnie o pomoc i dyskrecję i otrzymałeś je, ale zważywszy na to, co się stało, a także na to, że twój szwagier raczej nie pozostanie długo pod moją opieką, będzie chyba lepiej, jeśli mnie nie przedstawisz.
– Całkowicie się z panem zgadzam, doktorze. – Jason skinął z trudem głową, a zaraz potem podniósł ją raptownie, spoglądając na obu mężczyzn szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. – Izmael! Zabiłem go!
– Mylisz się – odparł spokojnie St. Jacques. – Jest w fatalnym stanie, ale żyje. To silny chłopak, jak jego ojciec, i na pewno się wyliże. Przewieziemy go samolotem do szpitala na Martynice.
– Boże, przecież to był trup!
– Został okropnie skatowany – wyjaśnił lekarz. – Połamane obie ręce, masa zewnętrznych i wewnętrznych urazów, ale zgadzam się z Johnem: to silny chłopak i z pewnością da sobie radę.
– Chcę, żeby niczego mu nie brakowało.
– Wszystko już załatwiłem.
– To dobrze. – Bourne przeniósł spojrzenie na doktora. – Co ze mną?
– Bez prześwietlenia i nie wiedząc, jak pan się porusza, mogę postawić
jedynie bardzo ogólną diagnozę.
– Słucham.
– Oprócz rany to przede wszystkim wstrząs pourazowy.
– To nieważne.
– Pan tak twierdzi? – zapytał lekarz, uśmiechając się łagodnie.
– Tak, i wcale nie żartuję. Pytałem o ciało, nie głowę. Nią sam się zajmę.
– Czy to tubylec? – Doktor spojrzał pytająco na właściciela Pensjonatu Spokoju. – Jakiś biały, starszy Izmael? Bo na pewno nie jest lekarzem.
– Odpowiedz mu, proszę.
– W porządku. Kula przeszła przez lewą stronę karku, mijając o milimetry kilka miejsc, których uszkodzenie skończyłoby się na pewno utratą mowy, a być może nawet śmiercią. Oczyściłem ranę i założyłem szwy. Przez jakiś czas będzie pan miał trudności z poruszaniem głową, ale to naprawdę najmniejszy problem.
– Innymi słowy, mam sztywny kark, ale jeśli dam radę stanąć na nogi, to będę chodził?
– W największym skrócie można to chyba tak ująć.
– Flara jednak się przydała… – mruknął Jason, kładąc ostrożnie głowę na poduszce. – Przynajmniej oślepiła go na chwilę.
– Słucham? – St. Jacques nachylił się nad łóżkiem.
– Nieważne… W takim razie sprawdźmy, jak chodzę. – Bourne siadł powoli na łóżku i opuścił nogi na podłogę. Pokręcił lekko głową, kiedy John wyciągnął rękę, żeby mu pomóc. – Dzięki, ale muszę sam sobie dać radę. – Wstał ostrożnie, czując teraz znacznie wyraźniej ucisk spowijającego mu szyję bandaża. Zrobił krok naprzód na obolałych, posiniaczonych nogach; na szczęście były to tylko siniaki. Gorąca kąpiel zmniejszy ból, a silna dawka aspiryny i jakaś maść przywrócą mu sprawność. Gdyby tylko nie ten cholerny bandaż na szyi; nie dość, że go dusił, to jeszcze zmuszał do odwracania całego tułowia, kiedy chciał spojrzeć w bok… Mimo to musiał przyznać, że jak na kogoś w tym wieku radzi sobie całkiem nieźle. Niech to szlag trafi! – Doktorze, mógłby pan trochę poluzować tę obrożę? Wydaje mi się, że zaraz mnie udusi.
– Odrobinę, ale nie więcej. Chyba nie chce pan, żeby szwy puściły?
– A może plaster?
– Za duża rana. Niech pan nawet o tym nie myśli.
– Obiecuję panu, że będę.
– Jest pan bardzo zabawny.
– Wcale tak mi się nie wydaje.
– To pański kark, nie mój.
– Święte słowa. Johnny, mógłbyś zdobyć trochę plastra? St. Jacques spojrzał pytająco na lekarza.
– Chyba nie uda nam się go powstrzymać.
– W takim razie wyślę kogoś do sklepu.
– Proszę mi wybaczyć, doktorze – powiedział Jason, kiedy jego szwagier poszedł do telefonu – ale muszę zadać Johnny'emu kilka pytań, a nie wydaje mi się, żeby chciał pan je słyszeć.
– Już i tak usłyszałem więcej, niż powinienem. Zaczekam w sąsiednim pokoju.
Lekarz wyszedł, zamykając za sobą starannie drzwi.
W czasie, kiedy John rozmawiał przez telefon, Jason chodził po pokoju, wykonując różne ruchy ramionami, by sprawdzić, jak funkcjonują, a następnie zrobił kilka przysiadów, stopniowo zwiększając tempo. Musiał być sprawny, po prostu musiał!
– Plaster będzie za kilka minut – oznajmił St. Jacques, odkładając słuchawkę. – Kazałem Pritchardowi otworzyć sklep. Przyniesie kilka rozmiarów.
– Dzięki. – Bourne przerwał ćwiczenia. – Johnny, kim był ten człowiek, którego zastrzeliłem? Wypadł zza kotary, ale nie zdążyłem zobaczyć jego twarzy.
– Nigdy wcześniej go nie widziałem, choć wydawało mi się, że znam każdego białego człowieka na tych wyspach, którego stać na taki drogi garnitur. Był chyba jednym z turystów i pracował dla Szakala. Rzecz jasna nie miał żadnych dokumentów. Henry odesłał ciało na Montserrat.
– Ilu ludzi wie, co się dzieje?
– Oprócz personelu w pensjonacie jest teraz czternastu gości, ale żaden nie ma nawet najmniejszego pojęcia o niczym. Zawiadomiłem ich, że kaplica jest nieczynna w związku z uszkodzeniami powstałymi w czasie sztormu. Ci, którzy coś wiedzą, jak na przykład nasz lekarz czy ci dwaj faceci z Toronto, znają tylko kilka oderwanych szczegółów, a poza tym to przyjaciele. Ufam im. Cała reszta żłopie wiadrami rum.
– A strzały w kaplicy?
– Ściągnęliśmy najgłośniej grający zespół na okolicznych wyspach… Poza tym przecież to było trzysta metrów w głębi lasu. Posłuchaj, Davidzie: nie ma tu nikogo oprócz całkowicie lojalnych przyjaciół i paru luzaczków, którzy nie mieliby nic nawet przeciwko wakacjom w Teheranie. Poza tym powtarzam ci, że bar przeżywa prawdziwe oblężenie.
– Zupełnie jak na balu maskowym w teatrze cieni… – mruknął Bourne, ostrożnie unosząc głowę i spoglądając w sufit. – Widać tylko jakieś miotające się gwałtownie postaci, ale nie wiadomo, kto jest kim ani o co właściwie chodzi.
– Nie bardzo pana rozumiem, profesorze. Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nikt nie rodzi się terrorystą, Johnny. Ich się robi za pomocą metod, jakich nie znajdziesz w żadnym podręczniku metodyki nauczania. Niezależnie od przyczyn, które skłoniły ich do wkroczenia na tę ścieżkę – a mogą to być zarówno uzasadniona chęć zemsty, jak i chorobliwa megalomania – maskarada trwa bez chwili przerwy.
– I co z tego? – zapytał St. Jacques, marszcząc z zastanowieniem brwi.
– To, że aktorami kieruje się mówiąc, jakie ruchy mają wykonywać, ale nie wyjaśniając dlaczego.
– Tak właśnie robimy tutaj i to samo robi Henry na wodzie dookoła wyspy.
– Na pewno?
– Tak, do diabła!
– Ja myślałem o sobie to samo, ale okazało się, że nie miałem racji. Przeceniłem dużego, sprytnego dzieciaka, któremu powierzyłem pozornie proste zadanie, a nie doceniłem skromnego, przerażonego księdza, który dostał trzydzieści srebrników.
– O czym ty mówisz, do cholery?
– O Izmaelu i bracie Samuelu. Samuel musiał przyglądać się torturowaniu chłopaka oczami Torquemady.
– Torkuco?
– Problem polega głównie na tym, że nie znamy graczy. Na przykład Strażnicy, których sprowadziłeś do kaplicy…
– Nie jestem idiotą, Davidzie – zaprotestował St. Jacques, wpadając mu w słowo. – Kiedy kazałeś nam ją otoczyć, pozwoliłem sobie na odrobinę swobody i zabrałem tylko dwóch ludzi. To byli komandosi, najlepsi, jakich mam, i podobnie jak Henry ufam im bez zastrzeżeń.
– Henry? Chyba jest w porządku, prawda?
– Czasem potrafi dokuczyć jak wrzód na dupie, ale na wyspach nie ma nikogo lepszego.
– A gubernator?
– Głupi osioł.
– Henry wie o tym?
– Jasne. Nie zrobili go generałem tylko za jego mało reprezentacyjny wygląd; to nie tylko dobry żołnierz, ale i znakomity administrator. Załatwia tu masę rzeczy.
– Jesteś zupełnie pewien, że nie kontaktował się z gubernatorem?
– Powiedział, że da mi znać, kiedy będzie musiał to zrobić, a ja mu wierzę.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz, bo Jego Ekscelencja Gubernator pracuje dla Szakala.
– Co takiego? Nie wierzę!
– Lepiej uwierz, bo to prawda.
– Niewiarygodne!
– Wcale nie. Właśnie tak działa Szakal. Wyszukuje wszelkie możliwe słabości i wykorzystuje je bezlitośnie. Niewielu jest ludzi, których nie można w ten sposób kupić.
St. Jacques podszedł powoli do okna, usiłując przyswoić sobie nieprawdopodobną informację.
– W takim razie wyjaśniło się od razu kilka spraw. Gubernator pochodzi ze starej ziemiańskiej rodziny, ma brata na wysokim stanowisku w Foreign Office, bliskiego współpracownika premiera. Dlaczego został wysłany akurat tutaj, a właściwie dlaczego zgodził się, żeby go tu wysłano? Wydawałoby się, że powinny go interesować co najmniej Bermudy albo Wyspy Dziewicze. Plymouth może być stacją pośrednią, ale na pewno nie docelową.