Tozsamoic Bournea
Tozsamoic Bournea читать книгу онлайн
M??czyzna, kt?ry wypad? podczas sztormu za burt? ma?ego trawlera, nie pami?ta ?adnych fakt?w ze swojego ?ycia. Pewne okoliczno?ci sugeruj?, ?e nie by? on zwyczajnym cz?owiekiem – zbyt wiele os?b interesuje si? jego poczynaniami, zbyt wielu najemnych morderc?w usi?uje go zlikwidowa?. Sprawno??, z jak? sobie z nimi radzi, jednoznacznie wskazuje na specjalne przygotowanie, jakie przeszd?. Jego przeznaczeniem jest walka o prze?ycie i wyja?nienie tajemnic przesz?o?ci…
"To?samo?? Bourne'a" nale?y do najlepszych powie?ci Roberta Ludluma, pisarza przewy?szaj?cego popularno?ci? wszystkich znanych polskiemu czytelnikowi pisarzy gatunku sensacyjnego. Niekt?rzy twierdz?, ?e jest to jego najlepsze dzie?o, czego po?rednim dowodem kontynuacja w postaci nast?pnych dw?ch tom?w oraz doskona?y film i serial z Richardem Chamberlainem, ciesz?cy si? ogromnym powodzeniem na ca?ym ?wiecie.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Proszę mi podać. Podyktowała oba numery.
– Mam cennych przyjaciół w najróżniejszych miejscach. A mari usque ad mari – powiedział Corbelier, cytując napis na godle Kanady. – Często wyświadczamy sobie koleżeńskie przysługi, głównie jeśli chodzi o walkę z handlem narkotykami, ale nie tylko. Może umówilibyśmy się jutro na obiad? Opowiedziałbym pani czego zdołałem się dowiedzieć.
– Chętnie, ale jutro niestety nie mogę. Spędzam cały dzień ze starym przyjacielem. Może innym razem.
– Peter powiedział, że byłbym głupcem, gdybym nie spróbował. Twierdzi, że jest pani wspaniałą kobietą.
– Obaj jesteście kochani… odezwę się jutro, dobrze?
– Świetnie. Biorę się do roboty.
– A więc do jutra i jeszcze raz dziękuję. – Odłożyła słuchawkę i spojrzała na zegarek. – Za trzy godziny mam zadzwonić do Petera. Przypomnij mi.
– Naprawdę myślisz, że już coś dla nas będzie miał?
– Na pewno. Obiecał, że od razu zadzwoni do Waszyngtonu. Tak jak powiedział Corbelier: wszyscy wyświadczamy sobie przysługi. Informacja za informację, nazwisko za nazwisko.
– Trochę mi to pachnie międzynarodową zmową.
– Wprost przeciwnie, Jasonie. Tu chodzi o pieniądze, nie o rakiety. O nielegalny obrót pieniędzmi, o naruszanie przepisów prawnych, które służą interesom nas wszystkich. Chciałbyś, żeby szejkowie arabscy przejęli korporację Grumman Aircraft? Wtedy zaczniemy mówić o rakietach… ale będzie już za późno.
– W porządku, cofam oskarżenie.
– Jutro z samego rana musimy spotkać się z tym prawnikiem d’Amacourta. Zastanów się, ile chcesz podjąć.
– Wszystko.
– Wszystko?
– Tak. Co byś zrobiła na miejscu dyrektorów Treadstone, gdybyś się dowiedziała, że z konta korporacji podjęto cztery miliony franków szwajcarskich?
– Rozumiem.
– D’Amacourt proponuje czeki bankierskie na okaziciela.
– Czeki bankierskie? Tak powiedział?
– Tak. Uważasz, że to zły pomysł?
– Fatalny! Ktoś mógłby wciągnąć ich numery na rozsyłaną po całym świecie listę fałszywych czeków! Żeby podjąć pieniądze, musiałbyś pójść do banku, a tam mogłoby się okazać, że realizacja posiadanych przez ciebie czeków została wstrzymana.
– Dowcipniś, cholera! Gra na dwie strony. To co robimy?
– Zostajemy przy okazicielu, ale rezygnujemy z czeków. To muszą być obligacje. Obligacje na okaziciela, o różnych nominałach. Znacznie łatwiej się je spienięża.
– Zasłużyłaś na dobrą kolację. Wyciągnął rękę i pogładził Marie po twarzy.
– Staram się jak mogę, mój panie – odparła, przytrzymując jego dłoń przy swoim policzku. – A więc najpierw kolacja, potem telefon do Petera… a później księgarnia na Saint-Germain.
– Księgarnia na Saint-Germain – powtórzył Jason i znów poczuł, jak ból ściska go za serce.
O co chodziło? Dlaczego tak bardzo się bał?
Wyszli z lokalu na bulwarze Raspail i udali się do centrum telefonicznego na rue de Vaugirard. W dużej sali, wzdłuż ścian, ciągnęły się oszklone kabiny, na środku zaś. znajdował się wielki okrągły kontuar, przy którym pracowały urzędniczki; wypełniały druki i kierowały zamawiających rozmowy do właściwych kabin.
– Mało osób dzwoni dziś do Kanady – oznajmiła panienka za kontuarem. – Czeka się najwyżej kilka minut. Kabina dwunasta, madame.
– Dziękuję. Dwunasta, tak?
– Tak, madame. O tam, na wprost.
Ruszyli pod rękę przez zatłoczoną salę w stronę wyznaczonej kabiny.
– Teraz rozumiem, dlaczego ludzie wolą dzwonić stąd niż z hotelu – powiedział Jason. – Trwa to sto razy szybciej.
– To tylko jeden z powodów.
Stanęli przy kabinie i zanim nawet zdążyli wypalić po papierosie, wewnątrz rozległy się dwa krótkie dzwonki. Marie otworzyła drzwi i weszła do środka. W jednej ręce trzymała kołonotatnik i ołówek, drugą podniosła słuchawkę.
Minutę później Bourne spostrzegł ze zdumieniem, jak krew odpływa Marie z twarzy: kobieta stała blada jak kreda, wpatrując się tępo w ścianę, a po chwili zaczęła krzyczeć. Torebka spadła jej na ziemię – cała zawartość rozsypała się po ciasnej kabinie; kołonotatnik zsunął się na półkę pod aparatem, zaciśnięty w dłoni ołówek pękł na pół. Kiedy Jason wbiegł do środka, Marie była bliska omdlenia.
– Dzień dobry, Liso. Mówi Marie St. Jacques. Dzwonię z Paryża. Peter oczekuje mojego telefonu.
– Marie? O mój Boże… – Głos sekretarki umilkł, a jego miejsce zajęły inne głosy, podniecone, choć lekko stłumione, jakby czyjaś dłoń zakrywała mikrofon; po chwili Marie usłyszała cichy szmer, jakby przekazywano słuchawkę z ręki do ręki.
– Marie, mówi Alan – oznajmił wicedyrektor wydziału. – Jesteśmy wszyscy w gabinecie Petera.
– Co się stało, Alan? Trochę się spieszę, więc gdybyś mógł poprosić Petera…
Na moment zapadło milczenie.
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć… Strasznie mi przykro, Marie, ale Peter nie żyje.
– Co takiego?!
– Kilka minut temu dzwonili z komisariatu, policja zaraz tu będzie.
– Jaka policja? Co się stało? Nie żyje? Peter nie żyje? Co się stało?
– Usiłujemy do tego dojść, Marie. Przeglądamy jego terminarz, ale nie wolno nam dotykać niczego na biurku.
– Na biurku?
– Notatek, zapisków, innych rzeczy.
– Alan, powiedz, co się stało!
– O to chodzi, że nie wiemy. Nikomu nic nie mówił. Wiemy tylko, że rano były do niego dwa telefony ze Stanów, jeden z Waszyngtonu, drugi z Nowego Jorku. Koło południa oznajmił Lisie, że jedzie odebrać kogoś z lotniska. Nie powiedział kogo. Policja znalazła ciało w jednym z podziemnych magazynów. To straszne. Został zastrzelony. Kula trafiła w gardło… Marie? Marie!
Starzec o głęboko osadzonych oczach i parodniowym siwym zaroście wszedł kuśtykając do ciemnego konfesjonału i kilka razy zamrugał, usiłując dojrzeć zakapturzoną postać, która czekała za grubą zasłoną. Osiemdziesięciotrzyletni posłaniec wzrok miał słaby, lecz umysł wciąż bystry, a tylko to się liczyło.
– Angelus Domini – powiedział starzec.
– Angelus Domini, dziecię Boże – odparła szeptem zakapturzona postać. – Czy twoje dni upływają w dostatku?
– Zbliżają się do kresu, ale uczyniono je dostatnimi.
– To dobrze… Co słychać w Zurychu?
– Mają faceta z parku. Był ranny, znaleźli go poprzez lekarza znanego w całym Verbrechterwelt. W trakcie przesłuchania przyznał się, że próbował zgwałcić kobietę. Kain po nią wrócił i go postrzelił.
– A więc zmówili się, Kain i ta kobieta.
– Facet uważa, że nie. Był jednym z dwóch, którzy zatrzymali ją na Löwenstrasse.
– Skończony dureń… to on zabił stróża?
– Tak. Tłumaczy się, że musiał, bo inaczej nie zdołałby uciec.
– Niech się nie tłumaczy, może to najmądrzejsza rzecz, jaką zrobił. Wciąż ma broń, z której strzelał?
– Twoi ludzie mają.
– Dobrze. Trzeba ją przekazać pewnemu komisarzowi z policji zuryskiej. Kain jest trudno uchwytny, ale ta kobieta… ma współpracowników w Kanadzie, będzie z nimi w kontakcie. Jeśli ją złapiemy, Kain nam nie umknie. Masz kartkę i ołówek?
– Tak, Carlosie.
Bourne delikatnie podtrzymywał Marie, pomagając jej usiąść na ławeczce przymocowanej do wąskiej ściany tuż obok przeszklonej budki telefonicznej. Dziewczyna trzęsła się i łkała, ciężko oddychając. Kiedy podniosła na niego wzrok, jej szkliste spojrzenie nabrało ostrości.
– Oni go zabili. Zabili! Boże, co ja zrobiłam? Peter.
– To nie ty! Jeżeli już, to ja. Zrozum to wreszcie.
– Jasonie, boję się. Był na drugim końcu świata… i zabili go!
– Treadstone?
– A któż by inny? Były dwa telefony. Z Waszyngtonu… Nowego Jorku. Pojechał na lotnisko, żeby się z kimś zobaczyć i został zabity.
– Jak?
– Och, Jezu Chryste… – W jej oczach pojawiły się łzy. – Zastrzelili go. Dostał w gardło – wyszeptała.
Nagle Bourne poczuł tępy ból. Nie mógł go zlokalizować, czuł tylko, że brakuje mu powietrza.