Czerwony Smok
Czerwony Smok читать книгу онлайн
By?y pracownik FBI Will Graham, znany ze swoich sukces?w w tropieniu seryjnych morderc?w, powraca do czynnej s?u?by, aby dopom?c policji schwyta? maniakalnego zab?jc? kilku rodzin. Tymczasem tajemniczy zbrodniarz, pewny swojej bezkarno?ci, wysy?a prowadz?cym ?ledztwo listy podpisane "Czerwony smok"…
Ksi??ka jest napisana bardzo ciekawie, gdy? Harris nie d??y do opisywania krwawych scen tylko zag??bia si? nad psychik? ludzk?, nad tym co nami kieruje, jaki wp?yw na nasze ?ycie ma dzieci?stwo. Jak bardzo ludzie mog? by? pozbawieni wyrzut?w sumienia, skrupu??w. Czy je?li kto? wyci?gnie do nas pomocn? d?o? to si? opanujemy? nawr?cimy? a mo?e ju? jest za p??no. Dzi?ki tej ksi??ce mo?emy pozna? z?o: wyrafinowane, brutalne, piekielnie inteligentne i okrutne. A posta? Doktora smakuje wybitnie – fascynuje, zadziwia.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Dolarhyde wtoczył go do domu i zostawił w kącie salonu, odwróconego twarzą do ściany, jak gdyby coś przeskrobał.
– Nie zimno panu? Może dać panu koc?
Dolarhyde zerwał plaster zaklejający usta i oczy Loundsa. Pismak nie odpowiedział. Roztaczał woń chloroformu.
– Przyniosę panu koc. – Dolarhyde ściągnął z kanapy afgańską narzutę i otulił nią Loundsa po szyję. Potem podsunął mu flaszkę amoniaku.
Lounds otworzył oczy i ujrzał zamazane spojenie ścian w rogu. Odkaszlnął.
– Czy to był wypadek? Co ze mną?
Zza pleców doleciał go głos:
– Nie, panie Lounds. Nic panu nie jest.
– Bolą mnie plecy. Moja skóra… Czy jestem poparzony?
Tylko nie to…
– Poparzony? Nie. Pan tu tylko odpoczywa. Niedługo do pana wrócę.
– Chcę się położyć! Panie, niech pan zadzwoni do mojej redakcji. Rany boskie, jestem w gorsecie! Złamałem kręgosłup… niech mi pan powie prawdę!
Oddalające się kroki.
– Co ja tu robię? – Piskliwie.
– Pokutuje pan, panie Lounds. – Odpowiedź dobiegła z daleka.
Lounds usłyszał kroki na schodach. Potem szum prysznica. Powoli rozjaśniało mu się w głowie, przypomniał sobie, jak wyszedł z redakcji, no i jazdę do domu, ale nic więcej. Głowa pękała mu z bólu, zapach chloroformu przyprawiał go o mdłości. Bał się, że jeśli zacznie rzygać w tej pozycji, to się zadusi. Otworzył szeroko usta i odetchnął głęboko. Słyszał łomotanie swego serca.
Miał nadzieję, że to tylko sen. Spróbował oderwać ręce od poręczy fotela, celowo wzmagając napięcie ramion i dłoni aż do bólu, który każdego wyrwałby że snu. Więc jednak nie spał. Jego mózg zaczął pracować na wyższych obrotach.
Odwracając oczy z wysiłkiem, dostrzegł swe ramię na poręczy. Przekonał się, co go tak trzyma. A więc nie nosi gorsetu na złamany kręgosłup. Nie przebywa w szpitalu. Ktoś go porwał.
Zdawało mu się, że słyszy kroki w pomieszczeniu nad sobą, ale równie dobrze mogło to być bicie jego serca.
Próbował zebrać myśli. Skoncentrować się za wszelką cenę.
– Uspokój się i myśl! – wyszeptał. Uspokój się i myśl. Zaskrzypiały schody. To Dolarhyde schodził na parter. Przy każdym kroku Lounds czuł jego wagę. A później obecność za plecami.
Dopiero po kilku słowach udało mu się wpaść we właściwy ton.
– Nie widziałem pana twarzy. Nie mógłbym pana rozpoznać. Nie wiem, jak pan wygląda. „Tattler" -ja pracuję dla „National Tattler" – wypłaci za mnie okup… duży okup. Pół miliona, może nawet milion. Milion dolarów.
Cisza. Wreszcie skrzypienie sprężyn kanapy. Widocznie tamten usiadł.
– I co pan myśli, panie Lounds?
Zapomnij o bólu i strachu i myśl. Myśl! Przez cały czas. Żeby zyskać na czasie. Zyskać lata. On nie chce mnie zabić. Nie pokazał mi swojej twarzy.
– I co pan myśli, panie Lounds?
– Nie wiem, co mi się przytrafiło.
– Czy domyśla się pan, kim jestem?
– Nie. I nie chcę wiedzieć, proszę mi wierzyć.
– Według pana jestem zdeprawowanym, perwersyjnym maniakiem seksualnym. Zwierzęciem, jak pan się wyraził. Prawdopodobnie uniknąłem szpitala dla umysłowo chorych dzięki dobrotliwości sędziego. – W normalnych warunkach Dolarhyde unikałby głoski „s". Ale tu, przed publicznością jak najdalszą od śmiechu, nie musiał się kryć. – Teraz już pan wie?
Nie kłam. Myśl szybko.
– Tak.
– Dlaczego pan wypisuje kłamstwa, panie Lounds? Dlaczego twierdzi pan, że jestem nienormalny? Słucham.
– Kiedy… kiedy ktoś postępuje w sposób niezrozumiały dla większości ludzi, nazywają go…
– Wariatem.
– Tak samo nazywali braci Wright. Od zarania dziejów…
– Dzieje. Historia. Czy pan rozumie to, co robię, panie Lounds?
– Czy rozumiem. Więc o to chodzi. Masz szansę. Postaraj się. – Nie, ale chyba teraz mam okazję zrozumieć, a wtedy zrozumieją to także wszyscy moi czytelnicy.
– Czuje się pan uprzywilejowany?
– Bo to jest przywilej. Ale tak między nami mężczyznami muszę wyznać, że trochę się boję. W takim stanie trudno się skupić. Jeżeli ma pan wspaniały pomysł, to nie musi mnie pan straszyć, żebym go w pełni docenił.
– Między nami mężczyznami. Mężczyznami. W ten sposób chce pan podkreślić swoją szczerość. Doceniam to, panie Lounds, ale widzi pan, ja nie jestem mężczyzną. Urodziłem się człowiekiem, ale łasce Boga i swojej woli zawdzięczam to, że przeistoczyłem się w istotę nadludzką. Powiada pan, że pan się boi. Czy według pana Bóg jest tu z nami?
– Nie wiem.
– Modli się pan teraz do niego?
– Czasami się modlę. Przyznam się, że głównie wtedy, jak się boję.
– I Bóg panu pomaga?
– Nie wiem. Po fakcie nie zastanawiam się nad tym. Choć może powinienem.
– Powinien pan. Uhm. Powinien pan zrozumieć bardzo wiele rzeczy. Wkrótce panu w tym pomogę. Pozwoli pan, że odejdę na chwilę?
– Ależ oczywiście.
Kroki wychodzące z pokoju. Wysuwanie szuflady w kuchni, brzęk. Lounds wielokrotnie relacjonował sprawy morderstw popełnionych w kuchni, gdzie zawsze jest pod ręką tyle rozmaitych narzędzi. Raporty policyjne raz na zawsze potrafią zmienić pogląd człowieka na kuchnię. Oho, teraz leci woda.
Lounds sądził, że jest noc. Crawford i Graham pewnie się już niepokoją. Musieli zorientować się, że zniknął. Do jego strachu dołączył bezbrzeżny smutek.
Czyjś oddech za plecami, biały błysk dostrzeżony kątem oka. Dłoń, mocna i blada. A w niej filiżanka herbaty z miodem. Lounds popijał przez słomkę.
– Napiszę wielki, uczciwy artykuł – powiedział w przerwach między łykami. – Wszystko, co tylko pan zechce. Opiszę pana, jak pan sobie tylko zażyczy, ewentualnie nie opiszę, pańska wola.
– Ciii! – Palec postukał Loundsa w czubek głowy. Rozbłysły dodatkowe światła i fotel zaczął się obracać.
– Nie. Nie chcę pana oglądać.
– Pan mnie musi obejrzeć, panie Lounds. Jest pan przecież dziennikarzem. Musi pan zdać czytelnikom relację. Gdy pana odwrócę, ma pan otworzyć oczy i spojrzeć na mnie. Jeżeli sam pan tego nie zrobi, to przytwierdzę panu powieki do czoła zszywaczem.
Jakieś cmoknięcie, szczęk i fotel odwrócił się. Lounds siedział teraz twarzą do pokoju, z zaciśniętymi oczami. Palec postukał go natarczywie w pierś. Dotknięcie powieki.
Otworzył oczy.
Z fotela wydawało mu się, że facet w kimonie jest niezwykle wysoki. Maskę z pończochy miał podwiniętą pod nos. Odwrócił się do Loundsa plecami i zrzucił szlafrok. Mięśnie grzbietowe napięły się nad jaskrawym wytatuowanym ogonem, biegnącym od krzyża w dół i oplatającym nogę.
Smok powoli odwrócił głowę, zerknął na Loundsa przez ramię i uśmiechnął się, pokazując szczerbate, poplamione zęby.
– Święty Boże Wszechmogący! – jęknął Lounds.
Lounds siedzi na środku pokoju, z ekranem projektora przed sobą. Za jego plecami stoi Dolarhyde, teraz już w szlafroku i ze sztuczną szczęką, umożliwiającą mu mówienie.
– Czy chcesz się dowiedzieć, kim jestem?
Lounds chciał skinąć głową, lecz tylko naderwał sobie włosy.
– O niczym bardziej nie marzę. Bałem się prosić.
– Wiec patrz.
pierwsze przezrocze przedstawiało obraz Blake'a – człowieka-smoka, stojącego z rozwianymi skrzydłami i trzaskającym ogonem nad kobietą odzianą w słońce.
– Widzisz teraz?
– Widzę.
Dolarhyde szybko zmieniał kolejne slajdy. Trzask. Pani Jacobi żywa.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Pani Leeds żywa. – Widzisz?
– Tak.
Trzask. Dolarhyde, nieokiełznany Smok, z napiętymi mięśniami i wytatuowanym ogonem nad łóżkiem Jacobich.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Pani Jacobi przed.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Pani Jacobi po.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Nieokiełznany Smok.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Pani Leeds przed, obok bezwładnego męża.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Pani Leeds po, cała zalana krwią.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Freddy Lounds, kopia zdjęcia z „Tattlera".
– Widzisz?
– O Boże!
– Widzisz?
