Platne Przed Gonitwa
Platne Przed Gonitwa читать книгу онлайн
Bert Checkov was a Fleet Street racing correspondent with a talent for tipping non-starters. But the advice he gave to James Tyrone a few minutes before he fell to his death, was of a completely different nature. James investigates, and soon finds his own life, and that of his wife, at risk.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Słynne ostatnie słowa – powiedział.
– Czyje?
– Moje, a kogóż by innego. Słynne ostatnie słowa. Dam ci radę.
– A jakże – odparłem z westchnieniem. – Przemokniemy.
– Nie jestem pijany.
– Skądże znowu.
– W każdej chwili mogę napisać swój artykuł. Choćby zaraz.
– Tak, tak.
Wtem ruszył chwiejnym krokiem i dobiliśmy do drzwi jego gazety. Już tylko trzy stopnie dzieliły go od bezpiecznej przystani.
Stał w progu kołysząc się niepewnie. Po jego wyblakłych niebieskich oczach widać było, że sili się, żeby wytrzeźwieć, ale nie miał na to szans.
– Jeżeli ktoś się do ciebie zwróci, nie rób tego – powiedział wreszcie.
– Czego nie mam robić?
Po jego bladej mięsistej twarzy przemknął lęk. Na nosie widać było otwarte pory, a szczęki porastał sztywny, czarny zarost milimetrowej długości. Wepchnął rękę do kieszeni marynarki i obawę na jego twarzy zastąpił wyraz ulgi, kiedy wyciągnął dłoń zaciśniętą na piersiówce whisky.
– Przestraszyłem się, że ją zostawiłem – wymamrotał.
– No, to do zobaczenia, Bert.
– Nie zapomnij – powiedział. – Tej rady.
– Dobrze – obiecałem zbierając się do odejścia.
Ty?
Miałem go dosyć. Co?
– Ty byś do tego nie dopuścił, wiem, że nie… ale czasem to właśnie ci silni dostają najgorsze baty… na ringu, oczywiście… nie wiedzą, kiedy oberwali dość…
Pochylił się raptownie i chwycił mnie za poły płaszcza. Opary whisky wpełzły mi do nosa, a przez wilgotne powietrze docierał do mnie jego gorący oddech.
– Zawsze jesteś bez grosza przez tę swoją żonę. Jan Łukasz mi powiedział. Zawsze cholera bez pieniędzy. Więc nie rób tego… nie zaprzedawaj swojej wyścigowej duszy…
– Postaram się – odparłem znużony, ale mnie nie słuchał.
– Najpierw cię kupują, a potem szantażują – powiedział z rozpaczliwą mocą, na jaką zdobywają się bardzo pijani.
– Kto?
– Nie wiem… Nie zaprzedawaj… nie zaprzedawaj swojej rubryki.
– Nie zaprzedam – odparłem, wzdychając.
– Ja nie żartuję. – Przysunął twarz jeszcze bliżej. – Nie zaprzedawaj swojej rubryki, pamiętaj.
– Bert… A ty?
Zamknął się w sobie. Odkleił się ode mnie i znów zaczął się kołysać. Mrugnął do mnie karykaturalnie, wykrzywiając całą twarz.
– To moja rada – powiedział, kiwając głową. Obrócił się na miękkich nogach i zataczając się na boki, ruszył przez hall do wind. W windzie odwrócił się i stał przez chwilę pod lampą, z piersiówką w zaciśniętej kurczowo ręce, powtarzając w kółko: – To moja rada. To moja rada.
Drzwi windy zasunęły się ciężko, zasłaniając go. Nie bardzo wiedząc, co o tym wszystkim sądzić, wzruszyłem ramionami i zawróciłem do redakcji „Famy”. Po drodze wstąpiłem do zakładu usługowego, żeby dowiedzieć się, czy mechanicy naprawili mi już maszynę do pisania. Nie naprawili. Kazali zadzwonić w poniedziałek.
Kiedy wyszedłem od nich na ulicę, jakaś kobieta przeraźliwie krzyczała.
Ludzie odwracali głowy. Ostry, rozdzierający krzyk przeszywał powietrze, zagłuszając wizg opon i jazgot samochodowych klaksonów. Tak jak wszyscy szukałem wzrokiem przyczyny.
Kilkadziesiąt kroków ode mnie rósł szybko tłumek gapiów. Pomyślałem sobie, że gdzie jak gdzie, ate tutaj w ciągu kilku sekund zbiegnie się tabun etatowych reporterów prasowych. Jednak zawróciłem. Zawróciłem do drzwi frontowych gazety Berta i zrobiłem jeszcze kilka kroków.
Na chodniku leżał Bert. Z całą pewnością nie żył. Wokół niego na płytach chodnikowych lśniły rozpryśnięte odłamki piersiówki, a ostra woń rozlanego alkoholu mieszała się nieprzyjemnie z wszechobecnym smrodem spalin.
– Wypadł, wypadł! – wrzeszczała kobieta bliska histerii.
– Wypadł! Widziałam! Stamtąd! Wypadł!
Mocno wstrząśnięty Jan Łukasz powtórzył kilka razy „cholera”, a Derry wytrząsnął na biurko całe pudełko spinaczy i z roztargnieniem chował je po jednym z powrotem.
– Jesteś pewien, że nie żył? – spytał.
– Miał pokój na siódmym piętrze.
– Tak. – Derry potrząsnął głową z niedowierzaniem.
– Biedaczysko.
Zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Nie wypada źle mówić o zmarłych.
Wyglądając przez okno redakcji, Jan Łukasz spojrzał w głąb ulicy. Ciało Berta dyskretnie uprzątnięto. Płyty zmyto wodą. Niczego nieświadomi przechodnie deptali skrawek chodnika, na którym skonał.
– Upił się – rzekł Jan Łukasz. – Gorzej niż zwykle. Wraz z Derrym zabrał się chaotycznie do popołudniowych zajęć. Naczelny zatwierdził mi tekst, więc nie miałem obowiązku zostawać tu dłużej, ale wałęsałem się po redakcji jeszcze ze dwie godziny, nie mogąc się zmobilizować do odejścia.
W redakcji Berta mówiono, że wrócił z obiadu pijany w sztok i zwyczajnie wypadł przez okno. Dwie sekretarki widziały go, jak pił whisky wprost z butelki, potem nagle zatoczył się na okno, które otwarło się na oścież, i runął przez nie. Dolna framuga znajdowała się na wysokości bioder. To żadna przeszkoda dla kogoś tak pijanego jak Bert.
Przypomniało mi się jakim desperackim tonem udzielił mi swojej rady.
I to mi dało do myślenia.
ROZDZIAŁ DRUGI
Dziewczyna, która otworzyła mi elżbietańskie drzwi domu maklera giełdowego w Virginia Water, robiła duże wrażenie. Po pierwsze, figurą. Po drugie, elegancją. Po trzecie, cerą. Miała skórę koloru grzanki z miodem, duże piwne oczy i połyskliwe, sprężyste włosy, które spływały jej do ramion ciemną falą. Lekko spłaszczony nos i takież wargi uwydatniały krajobraz jej urody, na który złożyły się geny rasy czarnej i białej, by wspólnie stworzyć wspaniałe dzieło.
– Dzień dobry – powiedziałem. – Nazywam się James Tyrone. Dzwoniłem…
– Proszę wejść – przerwała mi, kiwając głową. – Harry i Sara przyjdą lada chwila.
– Czyżby grali jeszcze w golfa?
– Mm – zaprzeczyła i obracając się z lekkim uśmiechem, zaprosiła mnie gestem do środka. – Myślę, że kończą właśnie lunch.
Była za dwadzieścia pięć czwarta. Lunch? Czemu nie.
Zaprowadziła mnie po wyfroterowanym do połysku parkiecie przez hall, który przyozdabiały wykwintne bukiety i stojak na parasole wykończony ćwiekowaną skórą, do saloniku z perkalowymi zasłonami i chryzantemami. Wszystkie okna w tym domu wypełniały gęstym wzorem oprawne w ołów romboidalne szybki, co miało być może jakiś sens
19w czasach, kiedy szkło produkowano w niewielkich kawałkach, które trzeba było łączyć ze sobą, zeby znalazły jakieś zastosowanie. Okna te, będące współczesną imitacją elżbietańskich, wpuszczały mniej światła, zasłaniały widok i z pewnością doprowadzały do wściekłości tych, co je czyścili. Harry i Sara zdecydowali się też na odsłonięte belki stropowe z ciemnego dębu z mechanicznie podrobionymi śladami dłuta. Ostro kontrastował z tym wszystkim – jedyny obraz, jaki wisiał na gładkich kremowych ścianach – nowoczesna olejna impresja przedstawiająca jakąś kosmiczną eksplozję, z widocznymi śladami pacnięć pędzla.
– Proszę usiąść – powiedziała wskazując powabną ręką obłożoną poduszkami kanapę. – Napije się pan?
– Nie, dziękuję.
– A więc to nieprawda, że dziennikarze piją od rana do wieczora?
– Jeżeli się pije i pisze jednocześnie, to efekt jest nieszczególny.
– Tak przypuszczam – rzekła. – Dylan Thomas powiedział, że tylko na trzeźwo udaje mu się stworzyć coś dobrego.
– To inna klasa odparłem z uśmiechem.
– Ale zasada ta sama.
– Jak najbardziej.
Z głową przechyloną lekko na bok długo taksowała mnie wzrokiem. Zielona sukienka spowijała nieruchomymi fałdami jej smukłe ciało. Fantastyczne nogi w najmodniejszych pończochach wsunięte były w lśniące zielone buciki ze złotymi sprzączkami, a jedyny dodatek do tego stroju stanowił złoty zegarek z szerokim paskiem, który nosiła na lewej ręce.
– Zapamięta mnie pan – powiedziała.
Skinąłem głową. Jej ciało, obleczone w zieloną sukienkę, poruszyło się ledwo uchwytnie.
– I ja pana zapamiętam – dodała wolno, nadając temu zdaniu szczególny sens.