Najczarniejszy strach
Najczarniejszy strach читать книгу онлайн
Coben to wsp??czesny mistrz thrillera, kt?rego przyr?wnuje si? zarowno do Agaty Christie, jak Roberta Ludluma. Precyzyjnie skonstruowana intryga, mistrzowsko stopniowane napi?cie, fa?szywe tropy prowadz?ce donik?d, pozornie niemo?liwe do wyja?nienia zagadki pojawiaj?ce si? niemal na ka?dej stronie, zaskakuj?ce zako?czenie, kt?rego nie domy?li si? nawet najbardziej przenikliwy czytelnik, to podstawowe cechy jego pisarskiego stylu. A? w o?miu powie?ciach pojawia si? ulubiony literacki bohater Cobena, Myron Bolitar, by?y pracownik FBI, agent sportowy i detektyw-amator w jednej osobie, kt?ry nieustannie wpl?tuje si? w kryminalne k?opoty. Na Myrona jak grom spada wiadomo??, ?e ma nie?lubnego syna, kt?rego istnienia nawet nie podejrzewa?. Co wi?cej, Jeremy choruje na rzadk? odmian? bia?aczki – by go uratowa?, konieczny jest przeszczep szpiku kostnego. Niestety, jedyny zarejestrowany dawca, niejaki Taylor, przepad? bez ?ladu. Myron ustala jego prawdziwe nazwisko – Lex. Ale Lex jest nieuchwytny, a podaj?cy si? za niego cz?owiek przez telefon ka?e mu po?egna? si? z ch?opcem. Powtarza przy tym maniakalnie "siej ziarno". Siej Ziarno to przydomek seryjnego porywacza i mordercy opisanego w serii artyku??w przez Stana Gobbsa – dziennikarza, kt?rego media i FBI oskar?y?y o fabrykowanie informacji. S? na to niepodwa?alne dowody. Czy rzekomy zab?jca i dawca to jedna i ta sama osoba…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
1
Godzinę wcześniej, nim jego świat rozpękł się niczym dojrzały pomidor pod obcasem szpilki, Myron ugryzł świeży pasztecik o smaku podejrzanie zbliżonym do kostki zapachowej z pisuaru.
– No i? – spytała matka.
Po pyrrusowym zwycięstwie nad własnym gardłem zdołał przełknąć kęs.
– Niczego sobie – odparł.
Pokręciła głową z dezaprobatą.
– O co chodzi?
– Że też ja, prawniczka, nie nauczyłam cię lepiej łgać.
– Starałaś się, jak mogłaś.
Wzruszyła ramionami i machnęła ręką na „pasztecik”.
– Piekłam pierwszy raz w życiu, bube. Powiedz prawdę.
– Smakuje jak kostka pisuarowa.
– Jak co?
– Kostka z męskiej toalety. Z pisuaru. Wkładają je tam, żeby pachniały.
– I ty je jesz?
– Nie…
– Czy to dlatego twój ojciec spędza tyle czasu w toalecie? Chrupie kostki? A ja myślałam, że dokucza mu prostata.
– Żartowałem, mamo.
Uśmiechnęła się niebieskimi oczami ze śladami czerwieni, której nie usuwają krople do oczu, czerwieni, której nabywa się, często gęsto płacząc. Zwykle miała dystans do swojej roli. Popłakiwanie nie było w jej stylu.
– Ja też, filucie. Myślisz, że ty jeden w tej rodzinie masz poczucie humoru?
Myron nie odpowiedział. Spojrzał na „pasztecik”. Przez ponad trzydzieści lat, odkąd tu mieszkała, matka niczego nie upiekła – ani według przepisów, ani z głowy, ani nawet z ciast w proszku w rodzaju porannych rogalików firmy Pillsbury. Bez dokładnej instrukcji nie potrafiłaby nawet zagotować wody i nie skalała się gotowaniem, za to błyskawicznie wkładała do mikrofalówki podłą mrożoną pizzę, tańcząc palcami po programatorze tak żwawo jak Nurejew w Lincoln Center. Kuchnia w domu Bolitarów była głównie miejscem spotkań – rodzinną świetlicą, jak kto woli – a nie przybytkiem sztuki kulinarnej. Okrągły stół okupowała zastawa z czasopism, katalogów i tekturowych białych pojemników po chińskim jedzeniu na wynos. Na kuchence działo się mniej niż w filmach spółki Merchant-Ivory. A piekarnik był rekwizytem wyłącznie na pokaz jak Biblia na biurku polityka.
Stało się coś niedobrego.
W dużym pokoju, gdzie siedzieli – z pokrytą imitacją skóry białą, wysłużoną, składaną kanapą i turkusowym dywanem, kudłatym jak pokrowiec na deskę klozetową – Myron poczuł się niczym dorosły Greg Brady. Raz po raz zerkał przez okno na zatkniętą przed domem tablicę „Na sprzedaż” jakby to był statek kosmiczny, z którego zaraz wyjdzie jakiś obcy złowrogi stwór.
– Gdzie tata? – spytał.
Matka skinęła z rezygnacją ręką w stronę drzwi.
– Jest w piwnicy.
– W moim pokoju?
– W twoim dawnym pokoju. Wyprowadziłeś się, pamiętasz?
Rzeczywiście się wyprowadził, jako trzydziestoczteroletni nieopierzony młokos. Pediatrzy i psychologowie dziecięcy śliniliby się na taką gratkę i pogwizdywali z dezaprobatą, że marnotrawny syn tak długo nie opuszcza bezpiecznego kokonu rodzinnego, choć dawno temu powinien zmienić się w motyla. Ale Myron miał na to kontrargumenty. Mógł powołać się na kultywowaną w większości kultur tradycję zamieszkiwania dzieci pod jednym dachem z rodzicami i dziadkami i postawić tezę, iż w dobie rozpadu więzi rodzinnych taka filozofia pomogłaby ludziom zakorzenić się, a tym samym przyczynić do rozkwitu społeczeństwa. Gdyby takie rozumowanie kogoś nie przekonało, mógł dostarczyć innych. Miał ich milion.
Ale prawda była znacznie prostsza; lubił przebywać z mamą i tatą w domku na przedmieściach, nawet jeśli przyznanie się do takiej słabości było równie modne, jak słuchanie ośmiościeżkowych nagrań Air Supply.
– Co się dzieje? – spytał.
– Ojciec nie wie, że przyjechałeś. Spodziewa się ciebie za godzinę.
Zaskoczony Myron skinął głową.
– A co on robi w piwnicy?
– Kupił sobie komputer. I tam się nim bawi.
– Tata?
– Sam widzisz. Z człowieka, który bez instrukcji nie potrafi wkręcić żarówki, zamienia się raptem w Billa Gatesa. Cały czas siedzi w interesie.
– W Internecie, mamo.
– W czym?
– To się nazywa Internet.
– Myślałam, że interes. Kupno, sprzedaż, te rzeczy.
– Nie, Internet. Inaczej sieć.
Ellen Bolitar strzeliła palcami.
– O właśnie! Tak czy siak twój ojciec siedzi tam na okrągło i zakłada sieć czy co tam. Rozmawia z różnymi ludźmi. Tak twierdzi. Z zupełnie nieznanymi. Jak kiedyś przez krótkofalówkę, pamiętasz?
Myron pamiętał. Połowa lat siedemdziesiątych. Żydowscy tatusiowie z przedmieść ostrzegali się w drodze do delikatesów przed drogówką. Kawalkada cadillaców seville. „Przyjąłem, dzięki, kolego!”.
– To nie wszystko – ciągnęła. – Pisze pamiętniki. Człowiek, który bez pomocy podręcznika do stylistyki nie robi listy zakupów w spożywczym, raptem spisuje memuary jak jakiś wiceprezydent.
Sprzedawali dom. Myron wciąż nie mógł w to uwierzyć. Błądząc spojrzeniem po znanym na pamięć otoczeniu, zatrzymał wzrok na fotografiach biegnących wzdłuż schodów. Dokumenowały dojrzewanie jego rodziny przez pryzmat zmieniającej się mody – spódnic i baczków, to krótszych, to dłuższych, pseudohipisowskich falban, zamszaków, psychodelicznych wzorów, garniturów sportowych, spodni dzwonów, smokingów z żabotami w złym guście nawet w kasynach w Las Vegas – lat upływających z ramki na ramkę, jak ludzkie życie w dołujących reklamach towarzystw ubezpieczeniowych. Przyjrzał się swoim zdjęciom z czasów, gdy grał w koszykówkę – temu z szóstej klasy, na którym wykonywał rzut osobisty, temu z ósmej, na którym szarżował na kosz, temu ze szkoły średniej, na którym robił wsad – i kończącym rząd okładkom „Sports Illustrated” – dwóm z czasów gry w drużynie Uniwersytetu Duke’a i tej z nogą w gipsie, z biegnącym na wysokości jego zagipsowanego kolana pytaniem: CZY TO KONIEC KARIERY? (Wypisana w jego duszy wołami odpowiedź brzmiała: TAK!).
– Źle z nim? – spytał.
– Tego nie powiedziałam.
– I to mówi prawniczka? – Myron pokręcił głową.
– Daję zły przykład?
– Nic dziwnego, że przy takiej matce nie wyrosłem na polityka.
Splotła ręce na kolanach.
– Musimy porozmawiać – powiedziała tonem, który mu się nie spodobał. – Ale nie tutaj – dodała. – Przejdźmy się.
Skinął głową. Wstali, ale nim dotarli do drzwi, odezwała się jego komórka. Wydobył ją z szybkością, która zadziwiłaby szeryfa Wyatta Earpa. Odchrząknął i przyłożył słuchawką do ucha.
– RepSport MB – odezwał się gładkim zawodowym tonem. – Myron Bolitar, słucham.
– Przez telefon masz miły głos – powiedziała Esperanza. – Jak Billy Dee chowający dwa kolty czterdziestkipiątki.
Esperanza Diaz była jego długoletnią sekretarką, a obecnie partnerką w agencji sportowej RepSport MB (wiernym czytelnikom przypominam: M to Myron, B to Bolitar).
– Liczyłem na telefon od Lamara.
– Jeszcze nie zadzwonił?
– Nie.
Myron był niemal pewien, że zmarszczyła brwi.
– No, to leżymy i kwiczymy.
– Jakie leżymy i kwiczymy? Dostaliśmy małej zadyszki.
– Małej? Takiej jak Pavarotti na maratonie w Bostonie.
– Dobre!
– Dzięki.
Bejsbolista Lamar Richardson, wyśmienity lewy środkowy łapacz, zdobywca Złotej Rękawicy, stał się niedawno „wolnym elektronem”. Agenci szeptali te dwa słowa tak nabożnie, jak mufti szepcze: „Chwała Allahowi!”. Szukający nowego menedżera Lamar zawęził w końcu wybór do trzech agencji: dwóch potężnych, z biurami wielkości magazynów hurtowni, i wspomnianej już, małej jak pryszcz, ale gwarantującej osobiste kontakty RepSport MB. Rośnij, pryszczu!
Obserwując bacznie stojącą w drzwiach matkę, Myron przyłożył słuchawkę do drugiego ucha.
– Coś jeszcze? – spytał.
– Nie zgadniesz, kto zadzwonił.
– Elle i Claudia domagają się kolejnego rendez-vous we troje?
– U-u-u, blisko.
Esperanza nigdy nie mówiła mu niczego wprost. Przyjaciele zawsze urządzali mu teleturniej.
– Nie podpowiesz mi trochę?
– Jedna z twoich byłych kochanek.
Serce mu podskoczyło.
– Jessica.
Esperanza zabuczała.
– Nic z tego, nie ta zołza.
Zagadka. Miał za sobą tylko dwa dłuższe związki miłosne: trzynastoletni – z przerwami – z Jessicą (należący do przeszłości), a wcześniej… musiałby się cofnąć aż do…
– Emily Downing? – spytał.
– Dzyń, dzyń!
Serce przeszył mu jak sztylet obraz Emily. Siedziała z podwiniętymi nogami na zniszczonej kanapie w podziemiu akademika, w za dużej bluzie z liceum, w której ginęły co chwila jej rozgestykulowane dłonie, i uśmiechała się do niego po swojemu.
Zaschło mu w gardle.
– Czego chciała? – spytał.
– Nie wiem. Powiedziała tylko z taaakim przydechem, że musi z tobą porozmawiać. Zabrzmiało to bardzo dwuznacznie.
W ustach Emily wszystko brzmiało dwuznacznie.
– Jest dobra w łóżku? – spytała Esperanza.
Będąc nader atrakcyjną biseksualistką, w każdym widziała ewentualnego partnera do łóżka. Myron zastanawiał się, jak to jest mieć i rozważać tyle możliwości, uznał jednak – mądrze – że lepiej nie zagłębiać się w ten temat.
– A co dokładnie powiedziała?
– Nic konkretnego. Ale wyrzuciła z siebie wiązankę namiętnych zachęt: pilne, nóż na gardle, sprawa życia i śmierci itepe, itede.
– Nie chcę z nią rozmawiać.
– Tak myślałam. Potraktować ją wykrętami, jeśli znów zadzwoni?
– Bardzo proszę.
– No, to más tarde.
Kiedy się rozłączył, uderzył w niego jak niespodziewana fala o brzeg drugi obraz. Ostatni rok studiów w Duke. Emily, bardzo opanowana, rzuca bluzę na łóżko i wychodzi… Wkrótce potem poślubiła człowieka, który zrujnował mu życie.
„Oddychaj głęboko – przykazał sobie. – Wdech, wydech. Dobrze”.
– Wszystko w porządku? – zainteresowała się matka.
– Tak.
Z dezaprobatą pokręciła głową.
– Nie kłamię – zapewnił.
– Jasne, naturalnie, przecież ty zawsze sapiesz tak, jakbyś komuś gadał świństwa przez telefon. Jeśli nie chcesz nic powiedzieć własnej matce…
– Nie chcę.
– …która wychowała cię i…