Ultimatum Bournea
Ultimatum Bournea читать книгу онлайн
W Zwi?zku Radzieckim Jason Bourne staje do ostatecznej rozgrywki ze swoim najwi?kszym wrogiem – s?ynnym terroryst? Carlosem – i tajnym mi?dzynarodowym stowarzyszeniem. ?eby przeszkodzi? pot??nej Meduzie w zdobyciu w?adzy nad ?wiatem, raz jeszcze musi zrobi? to, czego mia? nadziej? nie robi? nigdy wi?cej. I zwabi? Carlosa w ?mierteln? pu?apk?, z kt?rej ?ywy wyjdzie tylko jeden z nich…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Dziękuję, młodzieńcze. Do widzenia.
Rzeczywiście jestem zmęczony, pomyślał Panov, kiedy kierowca zniknął w szarym korytarzu. Bardzo zmęczony, ale Aleks miał rację: gdyby przyleciał tu beze mnie, nigdy bym mu tego nie wybaczył… David! Musimy go odnaleźć! Nikt z nich nie rozumie, jak wielkie zniszczenia mogą nastąpić w jego psychice! Wystarczy jeden silniejszy bodziec, żeby stał się znowu tym, kim był trzynaście lat temu – bezlitosnym, okrutnym mordercą…
Głos. Ktoś nachylał się nad nim i coś do niego mówił.
– Przepraszam, zamyśliłem się…
– Pański drink, doktorze – powtórzyła uprzejmym tonem hostessa. – Nie wiedziałam, czy mam pana budzić, ale pan poruszył się i jęknął, jakby coś pana bolało…
– Nie, ależ skąd, moja droga. Po prostu jestem zmęczony.
– Rozumiem, sir. Takie niespodziewane, dalekie podróże są bardzo wyczerpujące.
– Ma pani całkowitą rację – odparł z uśmiechem Panov i wziął swoją szklankę. – Dziękuję.
– Jest pan Amerykaninem, prawda?
– Skąd pani wie? Przecież nie mam kowbojskich butów ani hawajskiej koszuli?
Dziewczyna roześmiała się czarująco.
– Ale znam kierowcę, który pana przyprowadził. Pracuje w amerykańskiej ochronie i jest bardzo, ale to bardzo atrakcyjny…
– W ochronie? Ma pani na myśli coś w rodzaju policji?
– Tak, ale my prawie nie używamy tego słowa… O, już wraca pański towarzysz. – Hostessa zniżyła głos. – Mogę o coś zapytać, doktorze? Czy on będzie potrzebował wózka inwalidzkiego?
– Dobry Boże, skądże znowu! Chodzi tak już od wielu lat.
– W takim razie życzę panu przyjemnego pobytu w Paryżu, sir. Kobieta odeszła, a w chwilę potem na fotelu obok Panova usiadł Conklin. Na jego twarzy malował się wyraz wzburzenia i niepewności.
– Co się stało? – zapytał Mo.
– Rozmawiałem z Charliem Cassetem w Waszyngtonie.
– To chyba ten, któremu ufasz, prawda?
– Jest najlepszy ze wszystkich, pod warunkiem że może podejmować decyzje na podstawie bezpośredniego kontaktu, a nie opierając się na wydrukach lub informacjach z monitora, którym nie może zadać żadnych pytań.
– Czyżby znowu usiłował pan wejść na moją działkę, doktorze Conklin?
– Tydzień temu o to samo oskarżyłem Davida i wiesz, co mi odpowiedział? Żyjemy w wolnym kraju, w którym nikt, nawet człowiek z twoim do świadczeniem, nie ma monopolu na zdrowy rozsądek.
– Mea culpa – przyznał Panov. – Przypuszczam, że twój przyjaciel z Waszyngtonu zrobił coś, co ci się nie podoba.
– Jemu też by się nie podobało, gdyby wiedział trochę więcej o osobie, z którą to zrobił.
– Zalatuje mi to freudyzmem.
– I słusznie. Casset nawiązał na własną rękę kontakt z niejakim Dymitrem Krupkinem z ambasady radzieckiej w Paryżu. Będziemy pracować z miejscowym KGB – my, to znaczy ty, ja, Bourne i Marie – oczywiście jeśli zastaniemy ich za godzinę na cmentarzu w Rambouillet.
– Co ty wygadujesz? – wykrztusił kompletnie oszołomiony Mo.
– To długa historia, a mamy niewiele czasu. Moskwie zależy na głowie Szakala, najlepiej odciętej od reszty ciała. Waszyngton nie może nam teraz pomagać, więc Rosjanie będą pełnili funkcję naszej niańki, gdybyśmy znaleźli się w potrzebie.
Panov zmarszczył brwi i potrząsnął głową, usiłując przyswoić sobie zaskakującą informację.
– Nie wydaje mi się, żeby to było zupełnie normalne, ale przyznam, że jest w tym pewna logika.
– Tylko na papierze, Mo – odparł Aleks. – W przeciwieństwie do Casseta ja znam Dymitra Krupkina.
– Tak? Czyżby był złym człowiekiem?
– Kruppie? Nie, nie o to chodzi…
– Kruppie?
– Poznaliśmy się w Stambule pod koniec lat sześćdziesiątych, a potem były Ateny, Amsterdam i jeszcze kilka miejsc. Krupkin nie jest złym człowiekiem. Pracuje dla Moskwy najlepiej, jak tylko może, a jest bystry, choć może nie błyskotliwie inteligentny, ale ma pewien problem: znalazł się po niewłaściwej stronie. Źle się stało, że jego rodzice nie wyjechali z moimi po zwycięstwie bolszewików.
– Zapomniałem, że twoja rodzina pochodzi z Rosji.
– Dobrze, że znam rosyjski, bo dzięki temu mogę wychwytywać wszystkie niuanse tego, co mówi. W gruncie rzeczy to stuprocentowy kapitalista. Podobnie jak ministrowie w Pekinie, nie tylko lubi pieniądze, ale jest nimi wręcz zafascynowany – nimi, a także wszystkim, co się wiąże z ich posiadaniem. Każdy, kto dałby mu odpowiednie gwarancje bezpieczeństwa, mógłby go kupić od ręki.
– Myślisz o Szakalu?
– Widziałem na własne oczy, jak w Atenach wziął pieniądze od greckich spekulantów, którzy usiłowali sprzedać nam tereny pod lotniska, doskonale wiedząc, że zaraz potem zostaniemy stamtąd wyrzuceni przez komunistów. Zapłacili mu, żeby siedział cicho. W Amsterdamie był związany ze środowiskiem handlarzy diamentami. Pośredniczył w transakcjach zawieranych z szychami z Moskwy. Kiedyś wziąłem go na drinka i zapytałem: "Kruppie, czy ty wiesz, co robisz?". A on na to, ubrany w garnitur, o jakim ja mogłem tylko marzyć: "Aleksiej, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby cię przechytrzyć i pomóc Związkowi Radzieckiemu w zdobyciu dominacji nad całym światem, ale tymczasem zapraszam cię na wakacje do mojego domu nad Jeziorem Genewskim". Tak mi wtedy powiedział, Mo.
– Szczególny facet. Oczywiście opowiedziałeś o wszystkim swemu przyjacielowi Cassetowi…
– Oczywiście, że nie – przerwał mu Conklin.
– Dobry Boże, dlaczego?
– Dlatego że Krupkin nigdy mu się nie przyznał, że mnie zna. Charlie rozpoczął grę, ale to ja rozdaję karty.
– Jak to?
– David, to znaczy Jason, ma w banku na Kajmanach ponad pięć milionów dolarów. Wystarczy mi tylko niewielka część tej forsy, żeby przeciągnąć Kruppiego całkowicie na naszą stronę, oczywiście tylko w przypadku, gdybyśmy tego potrzebowali.
– Co znaczy, że nie ufasz Cassetowi.
– Ująłbym to w nieco inny sposób – odparł Aleks. – Zaryzykowałbym dla niego życie, ale nie jestem pewien, czy chciałbym mu je powierzyć. On i Peter Holland mają swoje priorytety, a my swoje. Im chodzi przede wszystkim o "Meduzę", nam o Davida i Marie.
– Messieursi – przerwała im hostessa. – Przyjechał pański samochód, sir – zwróciła się do Aleksa. – Czeka na południowym podjeździe.
– Jest pani pewna, że na mnie? – zapytał Conklin.
– Proszę mi wybaczyć, monsieur, ale powiedziano mi, że chodzi o pana Smitha, który nieco utyka na jedną nogę.
– W takim razie wszystko się zgadza.
– Wezwałam bagażowego, żeby zaniósł panom walizki, messieurs. To dość daleko stąd. Będzie czekał na panów przy samochodzie.
– Dziękujemy bardzo.
Conklin wstał z fotela i sięgnął do kieszeni po pieniądze.
– Pardon, monsieur… Nie wolno nam przyjmować napiwków.
– Prawda, zapomniałem. Moja walizka jest przy pani biurku, zgadza się?
– Tam gdzie ją pan zostawił. Za kilka minut znajdzie się przy samochodzie razem z walizką doktora, ma się rozumieć.
– Jeszcze raz dziękujemy – powiedział Aleks. – I przepraszam za te pieniądze.
– Wszyscy otrzymujemy wystarczające wynagrodzenie, sir, ale dziękuję, że pan o tym pomyślał.
– Skąd wiedziała, że jesteś lekarzem? – zwrócił się Conklin do Panova, kiedy ruszyli w kierunku drzwi prowadzących do głównej hali portu lotni czego Orły. – Udzielałeś jej jakiejś porady?
– W tym hałasie byłoby to raczej niemożliwe.
– Więc skąd? Przecież nic przy niej nie wspomniałem o twoim zawodzie.
– Zna ochroniarza, który mnie przyprowadził. Zdaje się, że nawet dość dobrze. Powiedziała z tym swoim uroczym francuskim akcentem, że jest "bahdzo athakcyjny".
– Aha… – mruknął Aleks, rozglądając się w poszukiwaniu tablicy, która skierowałaby ich w stronę południowego podjazdu. Po chwili dostrzegł ją i obaj ruszyli we wskazanym kierunku.
Żaden z nich nie zwrócił uwagi na dystyngowanego mężczyznę o gęstych czarnych włosach i dużych ciemnych oczach, który nie spuszczając z nich wzroku wyszedł za nimi szybkim krokiem z sali przeznaczonej dla dyplomatów. Kiedy wyprzedził obu mężczyzn i znalazł się nieco z boku, wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki fotografię i dyskretnie porównał znajdujący się na niej wizerunek z oryginałem, który miał przed sobą. Zdjęcie przedstawiało doktora Morrisa Panova ze szklistym spojrzeniem nieprzytomnych oczu i otępiałym wyrazem twarzy, ubranego w białą szpitalną koszulą.
Dwaj Amerykanie wyszli przed budynek; ciemnowłosy mężczyzna uczynił to samo. Panov i Conklin stanęli, rozglądając się w poszukiwaniu nieznanego samochodu; mężczyzna gestem przywołał swój pojazd. Z jednej ze stojących w kolejce taksówek wysiadł kierowca, podszedł do Amerykanów i zamienił z nimi kilka słów. W tej samej chwili pojawił się bagażowy z ich walizkami. Kiedy dwaj mężczyźni wsiedli do taksówki, śledzący ich brunet wskoczył natychmiast do swojego samochodu.
– Pazzo! – powiedział po włosku do siedzącej za kierownicą, modnie ubranej kobiety w średnim wieku. – Mówię ci, to szaleństwo! Czekamy przez trzy dni, pilnujemy jak oka w głowie wszystkich samolotów z Ameryki i już mamy zrezygnować, kiedy okazuje się, że ten dureń z Nowego Jorku miał rację. To oni! Daj, ja poprowadzę, a ty zawiadom naszych ludzi na lotnisku. Powiedz, żeby natychmiast zadzwonili do DeFazio. Ma pójść do tej swojej ulubionej restauracji i czekać na telefon ode mnie. Ma tam siedzieć tak długo, dopóki nie porozmawiamy.
Czy to ty, starcze? – zapytała przyciszonym głosem hostessa, trzymając słuchawkę stojącego na jej biurku telefonu.
– Tak – odparł drżący, chrapliwy głos. – Słyszę już dzwon, który wzywa mnie na ostatni Anioł Pański.
– A więc to ty…
– Już ci powiedziałem, więc mów, o co ci chodzi.
– W liście, który dostaliśmy w ubiegłym tygodniu, wymieniono szczupłego, starszego Amerykanina utykającego na jedną nogę. Prawdopodobnie miał mu towarzyszyć lekarz, zgadza się?
– Zgadza! I co?
– Właśnie wyszli. Powiedziałam "doktorze" do młodszego z nich, a on nie zaprotestował.
– Dokąd poszli? To bardzo ważne!
– Na razie nie wiem, ale wkrótce dowiem się wystarczająco dużo, żebyś mógł sam to sprawdzić, starcze. Bagażowy, który zaniósł im walizki na południowy podjazd, miał zapamiętać markę i numer rejestracyjny samochodu.