Madame
Madame читать книгу онлайн
Powie?? jest ironicznym portretem artysty z czas?w m?odo?ci, dojrzewaj?cego w peerelowskiej rzeczywisto?ci schy?ku lat sze??dziesi?tych. Narrator opowiada o swoich latach nauki i o fascynacji starsz? od niego, pi?kn?, tajemnicz? kobiet?, kt?ra uczy?a go francuskiego i da?a mu lekcj? wolno?ci. Jest to zarazem opowie?? o potrzebie marzenia, a tak?e rozrachunek z epok? peerelu. Tradycyjna narracja, nie pozbawiona w?tku sensacyjnego, skrzy si? humorem, oczarowuje i wzrusza.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– I cóż to był za aforyzm?
– Osobliwa przestroga przed nazbyt ciężką pracą.
– Mnie chodzi o to, co rzekł wtedy, gdy się rozbrykał. Że jedynym pisarzem polskiego pochodzenia, który się wybił w świecie i wszędzie jest czytany, jest autor Lorda Jima, który nie pisał po polsku. Wiesz, ile on miał lat, kiedy wyjechał z kraju?
– Nie wiem dokładnie. Dziesięć?
– Tyle co ty… Rok mniej. I nie znał angielskiego.
– Czytała pani Zwycięstwo? - wykorzystałem okazję.
– Nie… „Victorie”? Non - uśmiechnęła się blado, jakby do własnych myśli.
– Szkoda. Niech pani przeczyta.
– Uczynię to niezwłocznie, gdy tylko… – nie dokończyła.
– Gdy tylko co? – podjąłem.
– Gdy tylko wrócę do domu – zrobiła „wielkie oczy” i uśmiechnęła się kpiarsko.
Zbliżaliśmy się do bloków, za którymi już zaraz leżało znajome osiedle. Znowu szliśmy w milczeniu.
„Co ona kombinuje?”, myślałem gorączkowo. „Do czego właściwie zmierza? Po co ten cały wywiad? Jeszcze nigdy w ten sposób nie rozmawiała ze mną! Mimo ironii – poważnie. – Co będzie? Co zaraz będzie? I – j a k ma do tego dojść?”
– O ile dobrze pamiętam – przerwała wreszcie ciszę – ty, w tym waszym spektaklu, za który was wyróżniono, mówiłeś fragment Końcówki. Zgadza się, czy coś mylę?
– Owszem, a skąd pani wie? – (Znowu zbiła mnie z tropu.) – O ile j a dobrze pamiętam, nie oglądała go pani.
– Nie tylko t y wszystko wiesz – spojrzała na mnie znacząco. – Ja także wiem… niejedno – uśmiechnęła się chytrze. – Choć akurat w tym wypadku sprawa jest bardzo prosta: mój zastępca, pan… no! – pstryknęła lekko palcami, grając ostentacyjnie zapomnienie nazwiska – no, jakże wy go tam zwiecie?
– Soliter.
– Voilà! Otóż po prostu pan S. pokazał mi twój scenariusz.
– Ach, więc to pani sprawka! – zaśmiałem się jadowicie. – To pani kazała zatrzymać! No no, ładnych rzeczy człowiek się dowiaduje.
– Ja? – wykrzyknęła wesoło. – Nie mam z tym nic wspólnego.
– Jak to nie? Przecież słyszę: pokazał pani scenariusz…
– I co niby z tego wynika?
– Po co miałby to robić, jeśli nie tylko po to, by pani podjęła decyzję?
– Podjęłam. Pozytywną.
– Więc dlaczego był „szlaban”?
– Zaczął mnie przekonywać, że to jest zbyt ponure… za mało patriotyczne… i w ogóle jakieś takie… nie bardzo… „defetystyczne”!
– No i co pani na to?
– „Jeśli tak pan uważa”, powiedziałam spokojnie, „to niech pan to zatrzyma”.
– Asekuranctwo – stwierdziłem.
– Możliwe. Choć, z drugiej strony, czasem jest lepiej ustąpić, zwłaszcza w niewielkiej sprawie, by kiedy indziej wygrać… coś znacznie ważniejszego.
– Ciekawy jestem, co – rzekłem wyzywająco.
– Harmonijną współpracę – odparła z kamienną twarzą. – Nie mówiąc już o czymś takim – spojrzała na mnie twardo – by móc cię wyciągnąć z opałów, w jakie przez swój „maksymalizm”, czyli najczystszą głupotę, wpadłeś u pani biolog.
– Ona mnie obrażała! – zapiałem histerycznie. – I z pani… podkpiwała – dodałem lizusowsko.
– I co, mój niezłomny rycerz musiał się unieść honorem!
– Takie są jego zwyczaje – owinąłem się w myślach, z rozmachem, peleryną.
– To znaczy, że nie czytał uważnie Lancelota.
– To prawda – podchwyciłem. – Chciałem go czytać z panią.
– No dobrze, ale nie o tym mam zamiar teraz mówić. Interesuje mnie, czy pamiętasz tę sztukę?
– Końcówkę? No, jako tako.
– Czytałeś w oryginale?
– Nie, tylko w tłumaczeniu.
– No tak…
– Co w tym złego?
– To, że nie możesz jej znać, nawet znając na pamięć.
– No, to już chyba przesada. A co, tak marny jest przekład?
– Pour en dire le moins. [181]
– No więc?
– Ciekawa jestem, czy pamiętasz coś z kwestii… jedynej tam roli żeńskiej.
– Nell?
– Proszę, znasz imię! Brawo! A jakiś tekst?
Włączyłem swą małpią pamięć, lecz ani jednego słowa nie mogłem z niej wydusić.
Zapadła chwila ciszy.
– Tak też myślałam – rzekła przerywając ją wreszcie. – Pewnie! Któż by pamiętał, co tam ględzi kobieta, w dodatku kaleka i stara! Pamięta się, oczywiście, co mówią mężczyźni, prawda?
– A Fedra?
– To „mężczyzna”, jak o tym dobrze wiadomo – odbiła z kpiącym uśmiechem. – „Pragnie niemożliwego”. Jak twoja Panna z Zodiaku – rzuciła mi spojrzenie. -Natomiast Nell jest kobietą. Nie umownie. Bezwzględnie.
Błysnęło mi coś nareszcie:
– „Co tam, staruszku? Masz chęć?”
Kpina na jej obliczu przeszła w politowanie.
– Czy coś nie tak? – spytałem.
– Owszem, tak. Jak najbardziej – mówiła z cierpką ironią. – I to już wszystko. Tak?
Najdelikatniej mówiąc.
– To chyba jej pierwsza kwestia – zacząłem się tłumaczyć. – Dlatego zapamiętałem. A poza tym jest śmieszna.
– Rien n’est plus drôle que le malheur… [182] – powiedziała powoli, spoglądając mi w oczy, jakby mnie miała na myśli.
– Przepraszam, to miało być o mnie?
– Ale skąd! – zaprzeczyła. – To tylko inny cytat.
– O ten pani chodziło?
– Niezupełnie – mruknęła, błądząc myślami gdzie indziej. Znowu zapadła cisza.
Moje napięcie rosło. Szliśmy już przez osiedle. Do pokonania zostało kilka krótkich alejek. Bezwiednie, mimowolnie, wyrywałem do przodu.
– A ty dokąd? – spytała i zatrzymała się, gdy jako pierwszy skręciłem w pewną odnogę chodnika, który najkrótszą drogą prowadził pod jej dom.
– A, nie wiem… – zacząłem się jąkać. – Tak jakoś mi się poszło… Szukałem w pamięci słów i… zamyśliłem się.
Przyjrzała mi się uważnie, po czym ruszyła prosto. Podążyłem w ślad za nią.
– Widzisz – zaczęła znowu jakby przerwany wątek – to też jest taki pisarz, co wybrał obcy język.
– Kto? – po „wpadce” przed chwilą byłem zupełnie zgubiony.
– Kto! Autor Końcówki.
– Aha. No i co z tego?
– Nic. Informuję cię – wzruszyła ramionami. – Dopominałeś się, abym cię douczała… jak nasz pan fizyk Rożka… więc spełniam twe życzenie. Daję ci ekstra-lekcję. Z teorii względności… języków.
Stanęła w świetle latarni.
– No, jesteśmy na miejscu – powiedziała z uśmiechem. (Jej dom był sto metrów dalej.) – Dziękuję ci, mój rycerzu. A tu masz jeszcze cadeau [183] od swojej pani profesor – otworzyła torebkę i zanurzyła w niej rękę.
Z jednej z wewnętrznych kieszonek – dostrzegłem to natychmiast – wystawał kawałek okładki zielonkawej książeczki z napisem „PASZPORT SŁUŻBOWY”.
Madame wyjęła tymczasem niewielki, biały tomik i podała mi go.
Na okładce widniały blado-niebieskie litery, które się układały – pod nazwiskiem autora – w piramidkę tytułu:
Fin de partie
suivi
de Acte sans paroles [184]
Dół karty zamykał napis „Les Editions de Minut” [185] , a w środku się czerniła pięcioramienna gwiazdka złączona z małym „m”.
– To jakby opis sceny z Paolem i Francescą – powiedziałem półgłosem, wpatrując się w okładkę.
– Z kim? – zamknęła torebkę.
– Mówiłem pani już kiedyś. Z tymi, co raz czytając opowieść o Lancelocie, przestali w końcu czytać i… nie czytali dalej.
– Tak się na ogół dzieje – rozłożyła ramiona w geście „Tak to jest! C’est la vie!”
– To proszę mi jeszcze coś wpisać – szukałem rozpaczliwie jakiegoś posunięcia, które by choć o chwilę pozwalało grać dalej. – Książka bez dedykacji?
– Kto powiedział, że bez? Jest wpisana. Jak trzeba.
Odchyliłem okładkę. Na karcie tytułowej, napisany ołówkiem, widniał następujący, czterowersowy tekst:
Patrz strona trzydziesta druga, ostatnie słowo Nell.
Przymiotnik? Czy czasownik w trybie rozkazującym?
Oto ostatnie pytanie na zakończenie nauki.
Pour mon meilleur disciple [186]
24 czerwca
– Ołówkiem? I bez podpisu? – podniosłem wzrok znad książki.
– Istnieje jeszcze ktoś, kto mógłby ci się tak wpisać? – zapytała zalotnie.
– Właściwie… nie – odrzekłem.
– No więc o co ci chodzi? A że ołówkiem? No cóż… może któregoś dnia będziesz chciał to wymazać.
– Forma tej dedykacji… – zacząłem tajemniczo – a nawet jej prozodia… – pogłębiałem napięcie – wydaje mi się skądś znana.
– Skąd? – zapytała rzeczowo.
– Podobnie wpisała się komuś… – spojrzałem jej prosto w oczy, w ostatniej chwili jednak zmieniłem tor pocisku i powiedziałem spokojnie: – Joanna Schopenhauer.
– Zapewniam cię, nie czytałam – zrobiła znak przysięgi. Zacząłem kartkować tomik, szukając wskazanej stronicy.
– Nie teraz – wstrzymała mnie, dotykając mej ręki. – Później. Gdy wrócisz do domu.
„Teraz”, rzekł do mnie głos, parafrazując Hamleta. „Jeśli ma się to stać, to teraz. Nie później. Teraz!”
Przytrzymałem jej palce i znowu spojrzałem w oczy.
– Fin de partie już był – zacząłem z bijącym sercem. – A teraz… Acte sans parole - i, jak to wiele razy widywałem na filmach, zacząłem się wolno zbliżać ustami do jej ust.
– Non – powstrzymała mnie, dosłownie w ostatniej chwili. – To byłby straszny kicz. A przecież tego nie lubisz.
Przełknąłem nerwowo ślinę i opuściłem głowę.
„Więc jednak nie”, pomyślałem. A wtedy powiedziała:
- Non,… Pas cette fois… Pas encore… Et pas ici bien sûr… – A jeszcze po chwili dodała: – Un jour… ailleurs… peut-être… Quand ton oeuvre sera finie [187] .