Madame
Madame читать книгу онлайн
Powie?? jest ironicznym portretem artysty z czas?w m?odo?ci, dojrzewaj?cego w peerelowskiej rzeczywisto?ci schy?ku lat sze??dziesi?tych. Narrator opowiada o swoich latach nauki i o fascynacji starsz? od niego, pi?kn?, tajemnicz? kobiet?, kt?ra uczy?a go francuskiego i da?a mu lekcj? wolno?ci. Jest to zarazem opowie?? o potrzebie marzenia, a tak?e rozrachunek z epok? peerelu. Tradycyjna narracja, nie pozbawiona w?tku sensacyjnego, skrzy si? humorem, oczarowuje i wzrusza.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– No, teraz trochę lepiej! Żebyś jeszcze rytm trzymał!
– I do tego dojdziemy – odzyskiwałem luz. – Chciałem tylko powiedzieć, że jeśli w pierwszej chwili czułem się trochę nieswój, to tylko i wyłącznie z powodu zaskoczenia.
– Zaskoczenia? Też sobie! Co niby cię zaskoczyło?
– Jak to co! Pani wybór. Od naszej ostatniej rozmowy u pani w gabinecie minęło prawie pół roku, przez które pani do mnie nie odezwała się słowem… Traktowała mnie pani jak widmo, jak powietrze… A teraz ni stąd, ni zowąd, prosi mnie pani do tańca. No, sama pani przyzna…
– Nic nie przyznam… Nie gadaj! – skarciła mnie zalotnie. – Słuchaj muzyki i tańcz.
– Yesterday, love was such an easy game to play [176] - zawodził pierwszy vocal „Skowyczących Panter”.
– Czyż nie pachnie to kiczem? – zagrałem ironistę.
– Co?
– No, ten nasz słodki taniec na tle tych słodkich słów.
– Być może cię to zdziwi, lecz nie znam angielskiego… A poza tym… czasami… kicz bywa całkiem miły. Nie trzeba się go wyrzekać. Gdyby nie było kiczu, nie byłoby wielkiej sztuki. Gdyby nie było grzechu, nie byłoby i życia.
– I czy nie byłoby lepiej?
– Och, mam już dość tych bzdur! – fuknęła zniecierpliwiona. – Po tym tańcu wychodzę. Moja rola skończona. Obowiązki służbowe zostały dopełnione – mówiła jakby do siebie. – Fini, c’est fini… c’est la fin [177] idę do domu. Odpocząć.
– Oh, l believe in yesterday… [178] - kończył rzewnie „Paul” ze „Skowyczących Panter”.
– A jeśli mój przemądrzały „umiłowany uczeń” – kończyła też Madame – pragnie być dżentelmenem i odprowadzić swą panią… swoją panią profesor… niech czeka na nią za kwadrans – spojrzała na zegarek, zdejmując lewą rękę z mego prawego ramienia – za dziesięć wpół do pierwszej. Za bramą. Przy kiosku „Ruchu”.
Zamarłem i chyba zbladłem. W każdym razie poczułem, jak krew odpływa mi z głowy. „Umawia się ze mną tak, jak wtedy z Dyrektorem”, pomyślałem w popłochu, a ona, spostrzegłszy widocznie moje zakłopotanie, dorzuciła przekornie:
– Chyba że świetnie się bawi i woli towarzystwo swojego przyjaciela. Niech powie jasno, proszę. Wezmę wtedy taksówkę.
– Będzie czekał – odparłem.
– To miłe z jego strony – dygnęła jak dama dworu i ruszyła ku wyjściu wśród oklasków i krzyków.
– More „Beatles”! More „Beatles”! More „Beatles”! [179] – skandowali „Yankesi”, czyli abiturienci tak zwanej „klasy angielskiej”.
„Skowyczące Pantery” spełniły ich życzenie. Rozległy się pierwsze takty przeboju Ticket to ride [180] .
Kompletnie odurzony, wróciłem na miejsce, do Rożka.
– Lubi cię pani dyrektor – powiedział z szelmowskim uśmiechem.
– Przesadzasz – z największym trudem zagrałem obojętność. – Raczej bawi się mną.
– Dobre i to – powiedział. – Wiesz, jak się wszyscy gapili?
– Gapili się, powiadasz?…
– Jeszcze jak! Nawet Kugler, ten bolszewicki pętak. A zresztą… było na co.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Tworzycie ładną parę – uśmiechnął się obleśnie.
– Ech, Rożek, co ty gadasz! – czułem, że czerwienieję. – Aż ręce opadają! – I niby zniechęcony tą śliską konwersacją wyszedłem na korytarz.
Stanąłem przed jednym z okien i popatrzyłem w dół, na czerniejący w mroku pudełkowaty kiosk „Ruchu”.
„Czemu się denerwujesz?”, znów usłyszałem w głowie głos mego drugiego ja. „Powinieneś się cieszyć. Mało komu się trafia tego rodzaju historia. A niektórzy wręcz twierdzą (wiesz, oczywiście, kto), że w ogóle nikomu. A poza tym, czyś nie chciał?… Czyś nie uczynił wszystkiego, aby do tego doszło? Powiedziałeś jej wprost… więcej niż powiedziałeś: oświadczyłeś na piśmie! – ‘Niech pani mi rozkazuje’. Stało się. Rozkazała. Twój ruch. Stawiaj czoło”.
Zbiegłem bocznymi schodami i wyszedłem z budynku, a raczej się zeń wymknąłem, obchodząc go pod murami i opuszczając teren przez dziurę w ogrodzeniu na tyłach naszego boiska, po czym okrężną drogą dotarłem do kiosku „Ruchu”.
Było gorąco, lecz rześko. Bezchmurne niebo, pełnia. Spojrzałem w górę, ku gwiazdom. Panna… Wodnik… i „Północ” na dyszlu Małego Wozu. „Stoją od wieków w miejscu, a jednak… uciekają”, odezwała się echem lektura Wysp fizyki, a jednocześnie się rozległ znajomy stuk obcasów.
Wychynąłem zza kiosku.
– No, jesteś – powiedziała. – A zaczynałam już myśleć, żeś mnie wystawił do wiatru.
– Ja panią? Co za pomysł!
– Nigdy nic nie wiadomo… co strzeli uczniowi do głowy.
Miała na sobie luźny, płócienny, biały żakiet, a na prawym ramieniu – przewieszoną torebkę, tę którą nosiła do szkoły, większą i pakowniejszą niż ta, z którą była w Zachęcie, w teatrze i w kinie Skarb. Poza tym – dopiero teraz zwróciłem na to uwagę – jej nogi nie były nagie (jak innych nauczycielek, nawet tych mocno starszych, i oczywiście dziewczyn), lecz spowijały je cienkie, przezroczyste pończochy.
Ruszając, spojrzałem mimowolnie w kierunku gmachu szkoły. W jednym z okien – tym samym, przez które i ja patrzyłem piętnaście minut wcześniej – widniała czyjaś sylwetka, z całą pewnością męska. W tym ułamku sekundy nie mogłem jednak stwierdzić, czy był to Rożek, czy Kugler, a na dłuższą lustrację nie miałem warunków i czasu.
– Zamierzasz więc… – zaczęła po kilkunastu krokach, któreśmy przeszli w milczeniu, jakby nawiązywała do przerwanego wątku, w rzeczywistości jednak nigdy nie podjętego – zamierzasz więc studiować filologię romańską.
– Skąd pani wie? – zapytałem.
– Jak to skąd? – odpaliła. – Czyż podania na studia wszystkich abiturientów nie idą przez moje ręce i nie są osobiście przeze mnie opiniowane lub choćby sygnowane?
– No, tak… – przyznałem. – Zamierzam. I co niby z tego wynika?
– Nic… Robisz słusznie… Zdasz… Dostaniesz się na pewno, o to jestem spokojna.
– A o co pani nie jest? – spytałem patrząc w ziemię, a okiem wewnętrznym widząc mój zeszyt z wypracowaniem tkwiący w kopercie z plastiku, w błyszczącym segregatorze, na biurku Zielonookiej.
Zaśmiała się pod nosem.
– Z tobą na jedną chwilę nie można przestać uważać. Łapiesz za każde słowo.
– Wcale nie łapię. Pytam.
– A potem… co chcesz robić? – wróciła do tematu chłodnym, zdawkowym tonem.
– Kiedy… potem? – spytałem, udając, że nie rozumiem.
– No, po skończeniu studiów.
Tym razem przed oczami pojawił mi się Jerzyk.
– „Jakie mam plany życiowe” – zacytowałem go.
– Można to i tak nazwać.
– Nie wie pani? – mruknąłem z lekkim odcieniem żalu. – Chcę pisać. Być pisarzem.
– A, słusznie! – przytaknęła, znowu się uśmiechając. – Panna!… Ma gęsie pióro.
– Dobrze pani pamięta.
– I z tego zamierzasz żyć? – spojrzała w moją stronę, unosząc nieco brwi.
– Wie pani – powiedziałem z akcentem wyniosłości – ja w ten sposób nie myślę… Tymi kategoriami. Ja po prostu chcę tego. A czy mi się to uda, a zwłaszcza przyniesie dochód, to już jest inna sprawa. O to na razie nie dbam.
– Maksymalista… – rzekła z ironicznym uznaniem. – Chce wszystko albo nic.
– Można i tak powiedzieć – przyjąłem tę uwagę i, po chwili wahania, zagrałem ofensywniej: – Moim imieniem właściwie… powinien być „Maksymilian”. Zabawne, nawet w dzieciństwie chciałem nazywać się Maks.
Nie drgnęła jej nawet powieka.
– Jak Robespierre – powiedziała z szyderczą aprobatą. – A także… Maksym Gorki.
– Nie dlatego – odrzekłem. – Może być pani pewna.
– Mam nadzieję – mruknęła. – I o czym to tak chcesz pisać?
– Ach, o przeróżnych rzeczach… Na przykład o podróży Joanny Schopenhauer z przyszłym Arturem w łonie: z Anglii, przez Niemcy, do Gdańska. Albo o Holderlinie, mym ulubionym poecie: o jego pieszej wędrówce z Bordeaux do domu, przez Alpy, gdzie zwidział mu się Dionizos… Albo o perypetiach markiza de Custine podczas jego wojaży po Rosji mikołajewskiej…
– No no, ambitne plany – stwierdziła z ożywieniem. – I chcesz to pisać po polsku?
– A niby po jakiemu?
– Byłoby jeszcze ambitniej zrobić to po francusku. Zresztą, zdawało mi się, że właśnie w tym języku robisz sobie notatki i gromadzisz wypisy – spojrzała na mnie z ukosa, uśmiechając się chytrze.
– Proszę mi szczerze powiedzieć – odpowiedziałem z uśmiechem – zrobiła pani wtedy tę kontrolę zeszytów, bo chciała pani sprawdzić, co ja tam wypisuję, nie uważając na lekcjach.
– Czemu nie miałabym wziąć tylko twojego zeszytu?
– Żeby mi nie pokazać, że to panią obchodzi.
– Sądzisz, że obchodziło?
– Takie miałem wrażenie.
– Wrażenie!… Prawo artysty. A wracając do rzeczy, to jak ma być z tym pisaniem: po polsku czy po francusku?
– Powiedziałem: po polsku.
– Myślałam, że ci się marzy kariera i sława światowa… – rzekła z zawodem w głosie.
– Co to ma z tym wspólnego?! Jeżeli to, co napiszę, będzie naprawdę dobre, wypłynie, prędzej czy później, również na szersze wody.
– Wypłynie lub nie wypłynie – powiedziała z przekąsem. – A jeśli… to później, niż prędzej. Później. Może za późno?
– Co pani chce przez to powiedzieć?
– Doprawdy, nic szczególnego. Tyle, że zanim twe dzieło „wypłynie na szersze wody”, jak to ładnie nazwałeś, musi się najpierw ukazać w języku oryginału, to znaczy, tu znaleźć wydawcę, i… zostać przetłumaczone. To jest dość długa droga.
– Co, a gdybym od razu napisał po francusku…
– Pamiętasz, co raz na lekcji – przerwała mi w pół zdania – powiedział twój przyjaciel?
– Rożek? – parsknąłem śmiechem. – On różne rzeczy mówił. Pamiętam głównie to, co raz napisał w pracy o Antku z noweli Prusa.