Inny ?wiat
Inny ?wiat читать книгу онлайн
Wydane po raz pierwszy w 1953 roku w Londynie i wznawiane wielokrotnie wspomnienia Gustawa Herlinga – Grudzi?skiego z sowieckiego ?agru w Jercewie pod Archagielskiem ukazuj? si? w serii Lekcja Literatury poprzedzone niezwykle interesuj?c? rozmow?, jak? z autorem ksi??ki przeprowadzi? znakomity znawca jego tw?rczo?ci, W?odzimierz Bolecki. Ksi??ka Gustawa Herlinga – Grudzi?skiego obok nieprzeci?tnych walor?w literackich jest przede wszystkim – co podkre?la w rozmowie Autor – dokumentaln? relacj? ofiary, kronikarza i badacza instytucji i mechanizm?w sowieckiego "innego ?wiata" zbudowanego na utopijnej, zbrodniczej ideologii lewicowo – totalitarnej.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Czy wie, jaki los zgotowano więźniom w innych blokach Pieriesyłki leningradzkiej, w tysiącach więzień i obozów, rozrzuconych gęstą siecią na całym obszarze Związku Sowieckiego? Owszem, wie, ale to są przecież „polityczni”. Tam – wskazuje ruchem głowy na martwy blok Pieriesyłki z zakratowanymi okienkami – zdycha się za życia. Tu oddycha się swobodniej niż na wolności. Nasz Pałac Zimowy – dodaje pieszczotliwie – nasz Zimnij Dworiec. Stalin wie z własnego doświadczenia, że stwarzając ludzkie warunki życia w więzieniach, można ducha pokory wzbudzić tylko w „bytowikach”, ale nigdy w „politycznych”. Co więcej – im lepiej się czuje materialnie „polityczny” w więzieniu, tym odważniej tęskni za wolnością, tym gwałtowniej buntuje się przeciwko władzy, która go uwięziła. Kiedy się czyta opisy dostatniego prawie i kulturalnego życia, jakie pędzili więźniowie i zesłańcy carscy, trudno zrazu oczom uwierzyć; a przecież byli to ludzie, którzy obalili carat.
Nie należy mieszać zwykłych „bytowików” z „urkami”. Wprawdzie w obozach spotyka się czasem drobnych przestępców pospolitych, których wyrok przekroczył dwa lata, ale prawie zawsze zajmują oni w hierarchii obozowej pozycję wyjątkową, bliższą raczej przywilejów najemnej administracji niż statusu przeciętnego więźnia. „Urką” staje się przestępca pospolity dopiero po kilkakrotnej recydywie. W tej nowej sytuacji nie opuszcza już na ogół nigdy obozu, wychodząc na wolność tylko na parę tygodni dla załatwienia najpilniejszych spraw i dokonania następnego przestępstwa. Miarą pozycji, jaką wytworzył sobie w obozie „urka”, jest nie tylko to, ile lat tułał się po łagrach i za co siedzi, ale i to, jaką zdołał sobie uciułać fortunkę z paskarstwa, kradzieży, a nierzadko i mordów dokonywanych na „biełoruczkach” (politycznych), ilu ma po obozach „błatnych” naczelników i kucharzy, jakie ma kwalifikacje fachowe na brygadiera i co ile „łagpunktów” czekają na niego kochanki jak rozstawne klacze. „Urka” jest w obozie instytucją, najwyższym funkcjonariuszem po dowódcy warty; on decyduje o wartości i prawomyślności robotników w brygadzie, jemu powierzają często najodpowiedzialniejsze stanowiska, dublując go w razie potrzeby fachowcem bez stażu obozowego, przez jego ręce przechodzą wszystkie „prawiczki” z wolności, zanim wylądują wreszcie w łóżkach naczelników, on szarogęsi się w „kulturno-wospitatielnoj czasti”. Są to ludzie, którzy myślą o wolności z takim samym obrzydzeniem i lękiem, jak my o obozie.
W celi 37. znalazłem się również przez przypadek. W czasie segregowania etapu okazało się, że nie ma mojego nazwiska na liście. Strażnik podrapał się bezradnie w głowę, sprawdził uważnie wszystkich na literę G, zapytał jeszcze raz o „imia i otczestwo” i wzruszył ramionami. „Do jakiej celi cię skierowali?” – zapytał. Zza drzwi po obu stronach korytarza dochodził niespokojny szum, pomieszany z dźwiękiem rozmów i krzykliwym śpiewem. Jedynie w celi położonej nieco w głębi, na zakręcie korytarza, panowała cisza; co parę chwil przerywała ją fraza jakiejś egzotycznej piosenki, śpiewana chrapliwym, astmatycznym głosem i poparta natychmiast ostrym uderzeniem w struny instrumentu. „Do trzydziestej siódmej” – odpowiedziałem spokojnie.
W celi było pusto, lub raczej prawie pusto. Dwa rzędy prycz, zbite z desek bez odstępów pomiędzy legowiskami i zasłane siennikami, dawały pewne poczucie stabilizacji, ale już barłogi z wierzchnich części ubrania i buszłatów pod ścianami poprzecznymi i zawiniątka ułożone pod stołem (w celach przeludnionych rozwija się je dopiero na noc, wykorzystując każdy skrawek podłogi, obie ławki, a nieraz i sam stół) pozwalały się domyślać, że więcej tu ludzi niż miejsca. Na sienniku rozłożonym najbliżej drzwi, tuż obok kibla, leżał olbrzymi brodacz o wspaniałej, jak z kamienia wykutej głowie i wschodnich rysach twarzy i pykał spokojnie fajkę. Oczy miał utkwione w suficie, jedną rękę podłożył pod głowę, a drugą gładził bezmyślnie i obciągał mundur wojskowy bez dystynkcji. Za każdym pociągnięciem fajki zza szczeciniastej brody buchał kłąb dymu jak zza krzaku jałowca. W drugim kącie celi, po przekątnej, leżał z podciągniętymi do góry nogami czterdziestoparoletni mężczyzna o gładko wygolonej, inteligentnej twarzy, w bryczesach, butach z cholewami i zielonkawej wiatrówce i czytał książkę. Naprzeciwko brodacza siedział, zwiesiwszy gołe nogi z pryczy, gruby Żyd w rozpiętym na piersiach mundurze wojskowym, spod którego sterczały kłaki czarnych włosów. Na głowie miał mały berecik, a szyja owinięta wełnianym szalem podkreślała jeszcze mięsiste wargi, nalaną twarz i dwie śliwki oczu, wepchnięte w puchliznę policzków jak w wyschnięte ciasto i przedzielone nosem kształtu wielkiego korniszona. Śpiewał, dusząc się i sapiąc, piosenkę, która wydawała mi się wówczas włoska, wybijając jej takt ręką na kolanie. Obok niego, oparty lekko o załom muru przy oknie, stał pięknie zbudowany atleta w marynarskim deklu i koszulce gimnastycznej w niebieskie paski i brzdąkał na gitarze, wpatrzony w mglisty zarys Leningradu. Scena jak z domu noclegowego w francuskim zaułku portowym.
Tuż przed obiadem okute drzwi otworzyły się na roścież i kilkudziesięciu więźniów z rękami jeszcze założonymi do tyłu zaczęło przekraczać parami próg w takt monotonnego odliczania strażnika; cela wróciła ze spaceru. Wśród nowo przybyłych przeważali starzejący się już mężczyźni w mundurach i płaszczach wojskowych bez dystynkcji; paru wróciło na swoje miejsca na pryczach, podpierając się na laskach lub na ramionach towarzyszy. Kilkunastu młodych marynarzy i tyleż samo cywilów zamknęło pochód, przepychając się łokciami do stołu. Trzy uderzenia butem w zamknięte drzwi oznaczały tutaj to samo co w Witebsku.
W czasie obiadu poznałem wysokiego, przystojnego mężczyznę, który przyglądał mi się uważnie, jedząc z namysłem i jakąś wyszukaną elegancją gestów porcję kaszy. Jego duże, zamyślone oczy osadzone były w kościstej i pobrużdżonej twarzy, a szczęki wykonywały po każdym kęsie powolny ruch, jakby rozgryzały jakiś wyjątkowy przysmak. Odezwał się do mnie pierwszy po polsku, skandując prawie drewnianym i trochę uroczystym językiem, którego nie używał pewnie od lat, swoją krótką opowieść. Był potomkiem zesłańców z 1863 roku – nazywał się Szkłowski – i przed aresztowaniem dowodził pułkiem artylerii w Puszkinie (dawnym Carskim Siole) pod Leningradem. Mówiąc o Rosji, używał słowa „rodina”, Polskę zaś nazywał,,krajem naszych ojców”. Za co go aresztowano? Jako pułkownik i Polak z pochodzenia za mało się interesował wychowaniem politycznym żołnierzy. „Pan rozumie – uśmiechał się łagodnie – w dzieciństwie nauczyli człowieka, że wojsko jest od tego, żeby mało myśleć i zaszcziszczaf rodinu”. Za co siedzą inni? „Te jenerały? – wzruszył ramionami. – Za to, że za dużo zajmowali się polityką”.
Sąsiadem Szkłowskiego był mężczyzna w zielonej wiatrówce, którego zastałem czytającego książkę. Pułkownik Paweł Iwanowicz (nie pamiętam, niestety, jego nazwiska) był jedynym obok Szkłowskiego oficerem w celi o tak niskim stopniu. Dowiedziawszy się, że jestem Polakiem i że byłem we wrześniu 1939 roku w Polsce, ożywił się i zasypał mnie gradem pytań. Okazało się, że zanim go aresztowano, pracował w wywiadzie na pograniczu polsko-sowieckim; znał świetnie wszystkie, najbardziej nawet zapadłe dziury prowincjonalne na Kresach, a czteroletni pobyt w więzieniu nie poczynił najmniejszych wyrw we wspaniałym dossier wywiadowczym, jakie nosił w mózgu. Pamiętał rozmieszczenie garnizonów, dywizji, pułków i oddziałów KOP-u, nazwiska i najbłahsze słabostki ludzkie ich dowódców: ten potrzebował ciągle pieniędzy na karty, ten przepadał za końmi, ten mieszkał w Lidzie, ale miał kochankę w Baranowiczach, a tamten był wzorowym oficerem. Rozpytywał mnie z podnieceniem o ich udział w kampanii wrześniowej, jak zgrany właściciel stajni pyta o lokaty swoich dawnych koni na zagranicznych torach wyścigowych. Niewiele umiałem i chciałem mu powiedzieć. Szumiało mi jeszcze wówczas w głowie od wrześniowego ciosu.
Pogaduszki wywiadowcze z Pawłem Iwanowiczem miały ten pożytek, że zaprzyjaźniliśmy się szybko i pewnego dnia rozmowa ześlizgnęła się mimochodem na temat mieszkańców celi. Pamiętam ten wieczór, jakby to było wczoraj. Leżeliśmy na jego pryczy, a właściwie on leżał, a ja siedziałem oparty na łokciu; obok nas drzemał młody student medycyny z Leningradu o dziewczęcej twarzy, który zapytał mnie raz szeptem w ustępie, czy czytałem Powrót z ZSRR Gide'a, bo sądząc z artykułów prasy sowieckiej, jest to bardzo interesująca książka. W celi zapalono już światła, przy stole siedzieli marynarze i grali w karty, a na pryczach rzędem – jak na dwóch zbiorowych katafalkach – leżeli generałowie sowieccy, zastygłszy w geście nieruchomej zadumy. Paweł Iwanowicz pokazywał mi wzrokiem każdego po kolei, poruszając tylko muskularni twarzy i rzucając – niczym przewodnik w sali sarkofagów egipskich – krótkie objaśnienia.
Przy grubym Żydzie, który zwiesiwszy jak zwykle nogi z pryczy, nucił cicho, powiedział:,,Komisarz polityczny dywizji w Hiszpanii. Miał bardzo ciężkie śledztwo”. Brodacza, pykającego bezustannie fajkę, określił jako inżyniera lotnika i generała awiacji, który właśnie niedawno ogłosił głodówkę, żądając rewizji procesu „w imię potrzeb sowieckiego przemysłu lotniczego”. Wszyscy zostali oskarżeni w roku 1937 o szpiegostwo. Zdaniem Pawła Iwanowicza cała sprawa była prowokacją niemiecką na olbrzymią skalę. Wywiad niemiecki podsunął wywiadowi sowieckiemu przez neutralnego pośrednika sfałszowane dowody, obciążające poważnie dużą część sztabowców sowieckich, którzy w różnych okresach swej służby przebywali jakiś czas za granicą. Niemcom chodziło o sparaliżowanie dowództwa sowieckiego, a wywiad rosyjski żył w stanie egzaltowanej podejrzliwości po spisku Tuchaczewskiego. Gdyby wojna z Niemcami wybuchła w roku 1938, Armia Czerwona miałaby poważnie nadwątlone rezerwy sztabowe. Wybuch drugiej wojny światowej uchronił ich od wyroków śmierci i zatrzymał gwałtownie szprychy śledczego koła tortur. Od wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej oczekiwali zwolnienia, pełnej rehabilitacji, przywrócenia stopni i stanowisk dowódczych, wypłaty uposażeń za cztery lata spędzone w więzieniu. Wyroki dziesięcioletnie, jakie odczytano im przed miesiącem po trzech i pół latach nieprzerwanych badań, uważali za zwykłą formalność, która ma uratować twarz NKWD.
